Gdybyś mnie zapytał jeszcze miesiąc temu, czy wierzę w to, że znam swojego męża – odpowiedziałabym bez chwili zawahania: „Oczywiście. Lepiej niż siebie samą.” Dzisiaj… nie byłabym już taka pewna. Mam na imię Julia. Mam 34 lata, uczę angielskiego w liceum i jestem od dziesięciu lat żoną Olgierda. Kiedy to piszę, siedzę w naszej kuchni, tej samej, w której tyle razy piliśmy wspólną kawę, kłóciliśmy się o zmywarkę i śmialiśmy do łez. Nasz dom to moje miejsce na ziemi – przynajmniej tak mi się wydawało.
Nasze małżeństwo? Jak to małżeństwo. Nie jesteśmy idealni, ale kto jest? Mamy swoje przyzwyczajenia, rytuały. Co piątek zamawiamy sushi i oglądamy jakiś głupi serial. Kiedy mam gorszy dzień, Olgierd podsuwa mi herbatę z cytryną i udaje, że rozumie, chociaż zwykle nie ma pojęcia, o co mi chodzi. Z kolei ja udaję, że wierzę, że jego spotkania „biznesowe” naprawdę kończą się o północy z kolegami, a nie przy kieliszku whisky w jego ulubionym barze.
Nie mam złudzeń – czasem kłamiemy dla świętego spokoju. Ale do tej pory wierzyłam, że kłamstwa nie dotyczą spraw fundamentalnych. Że nasza historia to nie była bajka, ale chociaż szczera opowieść. Jednak od jakiegoś czasu czułam… coś. Jakby pęknięcie. Jakby coś w nas zaczęło się kruszyć, niewidoczne dla oka. Olgierd coraz częściej znikał myślami, a ja łapałam się na tym, że nie wiem, co dzieje się w jego głowie. Czasem zastanawiałam się: co by było, gdybyśmy się poznali dzisiaj? Czy on też by się mną zainteresował? Czy w ogóle by mnie zauważył? Nie wiedziałam, że już wtedy zbliżam się do momentu, w którym wszystko runie.
Przypadkowa rozmowa
Nie planowałam tam być. Właściwie to Renata mnie wyciągnęła.
– Julka, nie możesz siedzieć w domu w piątkowy wieczór. Wpadnij chociaż na chwilę, pogadamy.
I zanim zdążyłam wymyślić sensowną wymówkę, już stałam przed drzwiami mieszkania Ani i Michała, którzy akurat urządzali parapetówkę po remoncie. Olgierd został w domu. „Zbyt zmęczony po tygodniu pracy”, klasyka. Nie naciskałam. Weszłam do salonu i niemal natychmiast zobaczyłam go – Mikołaj. Stary kumpel Olgierda z czasów studenckich. Wysoki, łysiejący, zawsze z ironicznym uśmieszkiem.
– Julia! – rzucił się na mnie jak stary znajomy, choć widzieliśmy się może z trzy razy. – Nadal tak pięknie wyglądasz, nic dziwnego, że Olgierd cię nie zostawił. Znaczy... – zająknął się. – Nie to miałem na myśli. No wiesz, chodzi mi o to, że... że wytrzymał. Naprawdę. Dziesięć lat! Szacun.
– Mikołaj, jesteś pijany – zaśmiałam się, próbując zbyć jego dziwaczne powitanie.
Ale on tylko się uśmiechnął, przekrzywił głowę i dodał:
– No bo wiesz... zakład to zakład, ale żeby się zakochać? Tego nikt się nie spodziewał.
Poczułam, jak coś we mnie zamarło.
– Jaki zakład?
– Co?
– Powiedziałeś coś o zakładzie. Jakim zakładzie?
– A nie, to tylko takie głupie gadanie. Nie zwracaj uwagi. Serio. Niepotrzebnie palnąłem. Nie było nic ważnego.
Ale to już nie miało znaczenia. Bo słowo „zakład” zostało wypowiedziane. W kontekście mnie. Naszego związku. Dziesięciu lat mojego życia.
Stałam tam z kieliszkiem w dłoni i czułam, jak świat zaczyna lekko wirować. Przez moment chciałam go zapytać jeszcze raz, dopilnować, żeby powiedział wszystko, ale on już się oddalał, beztrosko podśpiewując jakąś starą piosenkę z radia. Resztę wieczoru spędziłam na autopilocie. Nie pamiętam, kto do mnie mówił, o czym rozmawialiśmy. Głowę miałam pełną pytań. Jedno brzmiało najgłośniej: Czy ja byłam tylko jakąś grą? Czy moje życie z Olgierdem to efekt jakiegoś zakładu między kumplami? To nie dawało mi spokoju.
Konfrontacja z mężem
Wróciłam do domu po północy, ale nie mogłam wejść od razu. Stałam na klatce, z ręką na klamce, z sercem bijącym w gardle. Nie wiedziałam, co zastanę po drugiej stronie drzwi – męża, którego znałam od dekady... czy zupełnie obcego faceta? W końcu weszłam. Olgierd siedział w salonie, w ciemności, z laptopem na kolanach. Zerknął na mnie i się uśmiechnął, jak gdyby nigdy nic.
– Hej, już jesteś. Jak było?
– W porządku – odpowiedziałam zbyt cicho, zbyt spokojnie.
Zsunęłam płaszcz i poszłam do kuchni, udając, że szukam wody. Serce waliło mi jak oszalałe. W końcu wróciłam do salonu. Oparłam się o fotel.
– Mikołaj był – powiedziałam sucho.
– Aha. I?
– Wspomniał coś o zakładzie.
Olgierd uniósł wzrok. Przez sekundę wyglądał, jakby nie zrozumiał.
– O czym ty mówisz?
– Zakład, że się ze mną ożenisz. To był zakład, prawda?
Cisza. Cisza, która mówiła wszystko.
– Julia, to było dawno. To było głupie. To... to nie miało znaczenia.
Zadrżałam.
– Czyli to prawda?
Olgierd wstał, zostawił laptopa na fotelu.
– Tak. Był zakład. Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat. Witek, Damian i ja. Gówniarze. Piliśmy, gadaliśmy... Damian powiedział, że żadna rozsądna kobieta nie wytrzyma ze mną dłużej niż tydzień. Witek się śmiał, że może miesiąc. Ja powiedziałem: „Założę się, że znajdę dziewczynę i wytrzymam z nią przynajmniej rok. Ożenię się i wszystko.” A potem... poznałem ciebie.
– A więc na początku byłam tylko pionkiem w grze? Trofeum do wygrania?
– Julia, nie! To się zmieniło. Wszystko się zmieniło, kiedy cię poznałem. Naprawdę cię pokochałem. Ty byłaś inna. Mądra, zabawna... Nie sądziłem, że to się wydarzy. Że naprawdę będę chciał z tobą zostać.
– Ale zostałeś. Bo był zakład.
– Nie – powiedział stanowczo. – Zostałem, bo nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
Popatrzyłam mu w oczy. I pierwszy raz od dziesięciu lat nie wiedziałam, co widzę. Nie wiedziałam, komu patrzę w twarz. Usiadłam na skraju kanapy, przygryzając wargę. Wszystko, co wiedziałam o naszej miłości – pierwszym „kocham cię”, wspólnym wyjeździe do Toskanii, naszym ślubie pod platanem – nagle zaczęło wyglądać inaczej. Jakby ktoś zmienił światło w scenie, którą znałam na pamięć. I nagle odkryłam, że to był teatr.
Czy można zbudować prawdziwą miłość na kłamstwie?
Czy byłam jego żoną, czy jakimś... żartem
– Zakład?! – Renata prawie upuściła kubek z kawą, kiedy opowiedziałam jej wszystko. Siedziałyśmy w jej kuchni, pachniało ciastem drożdżowym, ale ja miałam w ustach smak żółci.
– Zakład, że się ze mną ożeni i wytrzyma dziesięć lat. Wyobrażasz to sobie?
– I co, wytrzymał. Tyle lat. Medal mu trzeba dać – prychnęła. – Co za idiota. A ty?
– Ja? – zapytałam cicho. – Ja chyba nie wiem, kim byłam przez te dziesięć lat. Czy byłam jego żoną, czy jakimś... żartem, eksperymentem, trofeum.
Renata zamilkła. Usiadła naprzeciwko mnie i spojrzała mi prosto w oczy.
– Powiedz mi jedno: ty go nadal kochasz?
– Kocham – przyznałam. – Ale... nie wiem, czy mu jeszcze wierzę. Nie wiem, czy można kochać i jednocześnie nie ufać.
– Można – odparła po chwili. – Ale to nie jest zdrowa miłość. Nie taka, która przetrwa kolejne dziesięć lat. I nie chodzi o to, że był młody i głupi. Każdy był. Ale ty nie jesteś jego historia sprzed lat. Ty jesteś kobietą, której zniszczył rzeczywistość. I nie możesz tego zignorować.
– Mówi, że się zakochał naprawdę. Że żałuje, że to było idiotyczne.
– Julia, to nie była zabawa. To był zakład. I to jest ogromna różnica.
Zamilkłam. Poczułam, jak zbiera mi się na płacz, ale nie chciałam ryczeć. Nie przed Renatą. Zawsze była twarda, konkretna, bez lukru.
– A jeśli go zostawię, to co? Będę tą, która przegrała? Która uciekła, bo prawda ją przerosła?
– Nie. Będziesz tą, która postawiła granicę. Albo... będziesz tą, która mu wybaczyła. Ale decyzja musi być twoja, nie jego.
– Czasem myślę, że wolałabym, żeby mnie zdradził. To by było łatwiejsze. Bardziej oczywiste. A teraz... mam poczucie, że wszystko, co nas połączyło, było oparte na kłamstwie. I nawet jeśli to potem przerodziło się w coś prawdziwego... to jak mam to odróżnić? Renata nie odpowiedziała od razu. Wstała, podeszła do okna, zapatrzyła się w jakiś punkt za szybą.
– Jeśli nie czujesz się już bezpieczna w tej historii, to znaczy, że coś pękło. I nie wiem, czy da się to posklejać.
Patrzyłam na nią i czułam, że w mojej własnej historii zaczyna brakować sensu. Jakby ktoś w jednej chwili zmienił zakończenie książki, którą znałam na pamięć.
To nie tak miało być
Olgierd czekał na mnie. Wiedział, że wracam od Renaty. Nie odezwał się, kiedy przekroczyłam próg. Tylko spojrzał – pierwszy raz od dawna bez tej swojej pewnej siebie miny. W kuchni pachniało świeżymi ziołami. Na stole stały dwie świece. Wiedziałam, że to jego sposób na powiedzenie: „Chcę rozmawiać”.
– Kolacja? – zapytał.
– Nie jestem głodna.
Skinął głową, po czym usiadł naprzeciwko.
– To był zakład. Głupi, cholernie głupi zakład. Ale nie ty byłaś jego celem – powiedział cicho. – Byłem gówniarzem, który chciał coś komuś udowodnić. A potem... potem pojawiłaś się ty.
Spojrzałam na niego, milcząc.
– I okazało się, że jesteś wszystkim, czym nie jestem ja. Mądra, uważna, czuła. Zacząłem się starać nie dlatego, że miałem coś wygrać. Ale dlatego, że bałem się cię stracić. Nawet nie wiem, kiedy to się zmieniło.
– Ale się zmieniło? – zapytałam ostrożnie. – Naprawdę?
– Tak. Przysięgam. Wszystko, co było potem... było prawdziwe. Nie kochałem cię „pomimo zakładu”. Kochałem cię... i zapomniałem, że on w ogóle był.
– Ale ja nie mogę się z tym pogodzić.
– Wiem – pochylił głowę. – I wiem, że teraz wszystko jest inne. Że ci to zabrało grunt spod nóg. Ale, jeśli zostaniesz... zrobię wszystko, żeby odbudować to, co zniszczyłem.
Wbiłam wzrok w świecę. Mała, żółta plamka światła. Tak łatwo ją zgasić.
– Myślisz, że to się tak da? – zapytałam w końcu. – Że powiesz „kocham cię” i to wszystko się wyprostuje?
– Nie. Myślę, że to będzie wymagało czasu. I bólu. I pracy. Ale myślę też, że warto.
Chciałam mu uwierzyć. Naprawdę. Ale każda historia, którą znałam, zaczęła się rozpadać. Jakby ktoś wyjął jej pierwsze zdanie i zastąpił czymś zupełnie innym. Patrzyłam na niego i widziałam dwie wersje – mężczyznę, którego pokochałam... i tego, który mnie wybrał dla rozrywki.
I nie wiedziałam, którego z nich trzymałam za rękę przez ostatnie dziesięć lat.
Czas na decyzję
Spakowałam się w ciągu godziny. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy – kilka ubrań, książka, szczoteczka. Zostawiłam pierścionek na komodzie. Nie dlatego, że odchodziłam na zawsze. Po prostu... nie chciałam go czuć na palcu, kiedy nie byłam pewna, czy jeszcze do niego należę.
Renata otworzyła mi drzwi bez pytań. Przeciągnęła się w dresie, z kubkiem kawy w dłoni.
– Masz swoją połówkę lodówki. Śpij w gościnnym. Jakby co, jestem u siebie .
– Dzięki. – Tyle byłam w stanie z siebie wydusić.
Pierwsze dni u Renaty były dla mnie ciężkie – spałam długo, jadłam byle co, nie sprzątałam po sobie. Słuchałam muzyki w słuchawkach, żeby nie słyszeć własnych myśli. Ale one i tak przychodziły. Kiedy szłam ulicą i widziałam pary trzymające się za ręce – myślałam o Olgierdzie. Kiedy widziałam mężczyzn w garniturach – szukałam jego twarzy. Kiedy gotowałam makaron z pesto – widziałam, jak krzywił się, bo „coś zawsze zostaje między zębami”. Nawet kiedy się na niego złościłam, tęskniłam.
I to było najgorsze – że nie przestałam go kochać. Że nie miałam w sobie tej filmowej siły, by trzasnąć drzwiami i więcej nie obejrzeć się za siebie.
Ale nie miałam też w sobie gotowości, by wrócić. Jeszcze nie. Codziennie wieczorem siedziałam z kubkiem herbaty na parapecie. Patrzyłam w miasto i zastanawiałam się: czy da się zbudować coś nowego na ruinach? Jednocześnie nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na inne pytanie – czy mogę być naprawdę szczęśliwa z kimś, komu nigdy nie uwierzę do końca? Nie wróciłam. Ale też nie odeszłam na dobre. Zostawiłam jego numer w kontaktach. Zdjęcie z Toskanii w ramce. I siebie – gdzieś pośrodku, w zawieszeniu.
Czy można zacząć wszystko od nowa?
Minęły trzy miesiące. Przeprowadziłam się do małego mieszkania na Żoliborzu – cichego, z dużym oknem i zbyt małą kuchnią. Zaczęłam nowe życie. Bez Olgierda. Choć tak naprawdę... nie do końca bez niego. Nie jesteśmy razem. Ale też nie jesteśmy osobno. Czasem się spotykamy – na kawę, na spacer, raz nawet w kinie. Rozmawiamy o błahostkach: pracy, pogodzie, nowej książce Tokarczuk. Ale za tym wszystkim kryje się coś więcej – napięcie, ciepło, wspomnienia. I żal.
Czasem nachodzi mnie myśl, że chciałabym po prostu wrócić. Wejść do naszego domu, włożyć jego stary T-shirt i udawać, że nic się nie stało. Ale zaraz potem przypomina mi się tamta noc. Tamten zakład. I to, jak wszystko się zachwiało. Nie potrafię już patrzeć na nas tak samo. Bo każda nasza chwila ma teraz cień. Każde „kocham cię” waży więcej. Każdy jego dotyk przypomina mi, że kiedyś byłam wyzwaniem. Zadaniem do wykonania. Czy miłość może się urodzić z manipulacji? Czy może przetrwać, gdy fundamenty były fałszywe? Nie wiem. Wiem jedno: nauczyłam się żyć bez niego. Co nie znaczy, że przestałam tęsknić.
Czasem budzę się w nocy i odruchowo sięgam dłonią w stronę łóżka, gdzie kiedyś spał. Czasem mam ochotę zadzwonić do niego i powiedzieć: „Wróćmy”. Ale zawsze milknę. Bo nie jestem już tą samą Julią. On też się zmienił. Ale czy na tyle, byśmy mogli zacząć od nowa? Może kiedyś się dowiem. Na razie wystarcza mi to, co mam: moje życie, moja decyzja, moja samotność. I świadomość, że choć serce pękło – ja się nie rozpadłam.
Wciąż nie wiem, czy jestem kobietą, którą pokochał, czy tylko tą, z którą wygrał zakład. Nie wszystko, co zaczyna się od kłamstwa, kończy się prawdą.
Julia, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.