Mam na imię Irena i skończyłam już siedemdziesiątkę, ale nie jestem typową staruszką z trwałą ondulacją i wytartym sweterkiem. Owszem, mam swoje lata i choroby mnie też nie omijają, ale z tych, co w lustrze widzą więcej niż tylko zmarszczki. Lubię czuć się zadbana, elegancka – dla siebie. Choć, jak się przekonałam, nie każdemu to pasuje. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że mojej synowej przeszkadza dosłownie wszystko, co robię. A już szczególnie mój styl. Niby nic nie mówi wprost, ale jak to kobieta – między słowami potrafi wbić szpilkę celniej niż krawcowa w próbnik materiału.

– Pani Irenko, może niech pani założy coś luźniejszego, no wie pani, wygodniejszego... – rzuciła kiedyś niby życzliwie, patrząc z pogardą na moją ulubioną beżową marynarkę z guzikiem jak z perły.

No to postanowiłam coś udowodnić. Sobie – że wciąż potrafię wyglądać dobrze. I jej – że trochę stylu i klasy nie zaszkodzi nikomu, nawet młodej i z pozoru pewnej siebie kobiecie. Nie planowałam nic wielkiego. Po prostu przyszedł czas niedzielnego obiadu u nich w domu. Wiedziałam, że będę wtedy miała idealną okazję, żeby jej pokazać, że nie tylko młode mają prawo do elegancji. I wtedy zaczęło się przedstawienie.

Skoro niedziela, to trzeba wyglądać

W niedzielę wstałam wcześniej niż zwykle. Kiedy tylko otworzyłam oczy, przypomniałam sobie plan – dziś miała się odbyć moja mała rewolucja. Nie dla świata, nie dla internetu. Dla jednej osoby. Dla tej, co uważa, że tylko beż i dres zasługują na szacunek. Wyciągnęłam z szafy moją garsonkę – grafitową, z subtelnym połyskiem. Do tego jedwabna bluzka w kolorze kości słoniowej i perłowe kolczyki. Nie nosiłam ich od pogrzebu męża. Ale dziś nie był dzień żałoby – dziś był dzień odrodzenia. Założyłam też cieliste szpilki. Nie takie jak dziewczyny noszą na wesela, ale zgrabne, eleganckie. Z lusterka spojrzała na mnie kobieta, która wiedziała, co robi. W domu syna zjawiłam się punktualnie. Drzwi otworzyła synowa.

– Mamo… – zaczęła z lekkim wahaniem, przyglądając mi się od góry do dołu. – Jak pani… znaczy… jak ty ładnie dziś wyglądasz.

– Dziękuję, kochanie – odpowiedziałam z uśmiechem. – Pomyślałam, że skoro niedziela, to trzeba wyglądać jak człowiek, a nie jak siata z bazarku.

– Oj mamo… przecież nie trzeba się tak stroić, to tylko obiad. Swojsko przecież… – parsknęła nerwowym śmiechem, ale wzrok dalej miała przyklejony do mojej broszki.

– Wiem, że nie trzeba. Ale można, prawda? – odparłam spokojnie.

Zza niej wychylił się mój wnuk, z plastrem na kolanie.

– Babcia! Ale jesteś jak księżniczka! – krzyknął z zachwytem.

Uśmiechnęłam się szeroko. Pierwszy punkt dla mnie.

Styl to nie metka

Weszłam do salonu, niosąc w ręce sernik własnego wypieku. Mimo że synowa zawsze mówiła, że „lepiej kupić w cukierni, bo po co się babrać”, to wiedziałam, że tego mojego nie przebije żadna beza z plastiku.

– Mamo, zostaw, ja zaniosę – powiedziała, podchodząc po ciasto. Zabrała je ostrożnie, ale kątem oka zauważyłam, jak spojrzała na moje paznokcie. Starannie pomalowane, krótko spiłowane, w kolorze klasycznej czerwieni. To nie był przypadek.

– Sama zaniosę, nie jestem z porcelany – uśmiechnęłam się słodko.

– No ale... tak ładnie się pani wystroiła... znaczy – poprawiła się – tak ładnie się wystroiłaś, że szkoda, żebyś coś sobie ubrudziła.

– Mówię ci przecież, że nie jestem z muzeum. Mogę podnieść sernik. Mogę też się nim podzielić – dodałam z uśmiechem.

W salonie siedział już mój syn. Wstał, podszedł i ucałował mnie w policzek.

– Ale elegancko dziś, mamo! Coś się szykuje?

– Niedziela – odpowiedziałam. – Kiedyś się na niedzielę ubierało najlepsze, co się miało. I jakoś nikt nie umarł od garsonki.

Syn się zaśmiał, ale synowa już nie. Patrzyła na mnie, jakby zobaczyła konkurencję. Zrobiła kilka kroków w tył, poprawiła rękaw bluzki. Takiej zwykłej, dresowej. I wtedy padło zdanie, którego się nie spodziewałam:

– No, mamo… nie ukrywam, nie mogę oderwać wzroku. Elegancja pełną parą.

– Dziękuję, kochanie. Wiesz… styl to nie metka. To decyzja. – Podałam jej serwetkę i mrugnęłam porozumiewawczo.

Przecież jesteśmy w gronie najbliższych

Zjedliśmy rosół. Domowy, choć podejrzewałam, że z kostki, ale nie mówiłam nic. To nie o zupę dziś chodziło. Mój wnuk siedział obok mnie i co chwilę zerkał na moje kolczyki.

– Babciu, a czemu tak się dziś ubrałaś? Masz randkę?

– Mam – odparłam, patrząc na synową. – Z rodziną.

Mały się roześmiał. A ona? Udawała, że się uśmiecha, ale nerwowo gniotła serwetkę.

– Mamo, naprawdę nie trzeba się tak wystawiać – powiedziała w końcu, niby mimochodem. – Przecież jesteśmy w gronie najbliższych.

– I właśnie dlatego – odpowiedziałam. – Na co mam czekać? 

Wzięła łyk herbaty. Syn spojrzał zdezorientowany, a ja spokojnie sięgnęłam po filiżankę.

– Nie przesadzasz trochę? – rzuciła cicho, gdy mężczyźni zajęli się drugim daniem.

– Nie. Ale ty możesz nadal chodzić w dresie. Nie oceniam.

– Ja… nie chodzę w dresie. Po prostu… wygodnie ma być.

– Młodość to nie wymówka. Wygoda też nie. Wiesz, kiedy ostatni raz ktoś spojrzał na mnie z zazdrością? Dziś, gdy wysiadałam z autobusu. Dwie młode dziewczyny aż przestały scrollować.

Zamilkła. W jej oczach pojawił się cień wątpliwości.

– Nie chcę, żebyś myślała, że ci zazdroszczę. Po prostu się zdziwiłam, no.

A nie wolno ci? – zapytałam łagodnie. – To żaden wstyd. Każda z nas czasem zazdrości.

Zaczęła coś skubać przy obrusie.

– Może i masz rację, mamo – szepnęła w końcu. – Ale… nie wiem, czy umiem być taka.

– Nauczę cię, jeśli chcesz.

Naprawdę dobrze dziś wyglądasz

Po obiedzie wnuk poszedł do swojego pokoju, a syn zajął się zmywaniem. Zostałyśmy we dwie przy stole, z kawą w filiżankach i sernikiem na talerzykach.

– Mamo… a skąd masz tę bluzkę? – spytała nagle synowa, przyglądając się delikatnemu jedwabiowi. – Wygląda jak z jakiegoś butiku.

– Bo jest z butiku – odpowiedziałam spokojnie. – Na przecenie, ale z klasą. Kupiłam ją po tym, jak usłyszałam, że nie mam stylu.

Zaczerwieniła się. Wiedziała, co powiedziała kilka miesięcy temu, nawet jeśli wtedy uznała to za „niewinną uwagę”.

– Mamo, ja… ja nie chciałam cię wtedy urazić – zaczęła niepewnie. – Po prostu… no wiesz, mówiłam to bez złych intencji.

– Wiem. Ale pomyślałam sobie: a może jednak warto ci coś pokazać? – uśmiechnęłam się. – Że styl nie kończy się po sześćdziesiątce.

Milczała przez chwilę, dłubiąc widelczykiem w cieście.

– Ty naprawdę dobrze dziś wyglądasz – powiedziała w końcu. – Nie wiem, czy to mnie wkurza, czy inspiruje.

– A nie może jedno i drugie? – zażartowałam. – Wkurzona, ale zainspirowana – to też jakiś początek.

Zaśmiała się cicho.

– Myślisz… że ja też mogłabym tak się ubierać? Czasem?

– Oczywiście, że tak. Masz figurę, młodość, wszystko, co trzeba. Tylko musisz chcieć.

– A pokażesz mi kiedyś te swoje butiki?

Z największą przyjemnością – odpowiedziałam. – I weźmiemy kawę na wynos, żeby było jak w serialach.

Spojrzała na mnie jakby pierwszy raz widziała kobietę, a nie teściową.

– Dzięki, mamo. Może... przyda mi się taka nauczycielka.

Styl to nie wiek. To odwaga

Tydzień później zadzwoniła do mnie z samego rana.

– Mamo, a jakbyśmy się tak umówiły w centrum? Pokazałabyś mi te sklepy?

Nie udawałam zaskoczenia, choć naprawdę byłam.

– Oczywiście, kochanie. O której ci pasuje?

– Po pracy, o siedemnastej. Tylko uprzedzam, ja się nie znam na takich rzeczach...

– Dlatego jedziesz ze mną – uśmiechnęłam się. – Zrobimy z ciebie damę, nawet jeśli będziesz się opierać.

Spotkałyśmy się przed galerią. Przyszła w rozciągniętym swetrze i sportowych butach. Poprawiała włosy co pięć sekund.

– Mamo, czuję się, jakbym miała egzamin. Przysięgam, jeszcze nikt nie widział mnie w niczym bardziej eleganckim niż dres.

– No to najwyższy czas coś zmienić.

Weszłyśmy do jednego z moich ulubionych butików. Znałam tamtejszą sprzedawczynię – starszą, ale z klasą.

– Dzień dobry, pani Ireno! – przywitała mnie z uśmiechem. – Kogo dziś stylizujemy?

– To moja synowa. Chcemy coś z pazurem. Ale bez przesady – dodałam, patrząc na dziewczynę, która nerwowo przyglądała się bluzkom na wieszakach.

Po godzinie mierzenia, śmiechu i kilku małych kryzysach w przymierzalni, miała na sobie granatową sukienkę z podkreśloną talią i czółenka na niskim obcasie.

– Mamo… ja naprawdę tak wyglądam? – zapytała cicho, kręcąc się przed lustrem.

– Tak. I to tylko początek – powiedziałam, patrząc na jej odbicie z dumą. – Styl to nie wiek. To odwaga.

Patrzyła na siebie chwilę, a potem na mnie.

– Dziękuję, mamo.

Wtedy pierwszy raz powiedziała to tak, że zabrzmiało jak „mamo”, a nie „ta od rosołu”.

Czasem trzeba trochę się wystroić

Minął miesiąc. Synowa zaczęła się inaczej ubierać. Nie zawsze – czasem nadal chodziła w legginsach i bluzie, ale coś się zmieniło. W postawie, w spojrzeniu. Zaczęła dbać o siebie, ale też – co mnie najbardziej cieszyło – jakby mniej zgryźliwie patrzyła na innych. Ostatnio, gdy przyszłam do nich na obiad, to właśnie ona otworzyła mi drzwi.

– Mamo, jak pani… tfu, jak ty znowu pięknie wyglądasz! – zaśmiała się, bo poprawka wyszła jej naturalnie, bez wstydu. – Znowu mnie przebiłaś.

– Ty też wyglądasz bardzo dobrze – odpowiedziałam, przyglądając się jej nowym kolczykom. – Widzisz, mówiłam, że masz twarz do srebra.

– Mamo, ja w ogóle teraz inaczej się czuję. Jakoś… pewniej. I zaczęłam się łapać na tym, że lubię przeglądać się w lustrze. Nie żeby się podziwiać – dodała szybko. – Tylko... już nie uciekam wzrokiem.

Uśmiechnęłam się i pokiwałam głową.

I to jest najważniejsze. Nie to, co na wieszaku, tylko to, co w tobie się zmienia.

– A wiesz, że koleżanka z pracy powiedziała, że mam „klasę”? – zachichotała. – A ja od razu pomyślałam o tobie.

Poprawiłam spódnicę i zerknęłam na wnuka, który biegał po salonie z peleryną z ręcznika.

– Czyli jednak mam styl, hm?

– Masz. I nauczyłaś mnie, że ja też mogę mieć – powiedziała i objęła mnie lekko w pasie. – Dziękuję, mamo.

Spojrzałam na nią z czułością. Czasem trzeba trochę się wystroić, żeby zdjąć między sobą to, co naprawdę dzieli.

Irena, 76 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: