W kuchni zawsze pachniało kawą. Tą samą, którą piłam codziennie od piętnastu lat – czarna, sypana, gorzka. Życie, odkąd przeszłam na emeryturę, miało ten sam rytm. Cisza, książki, stare gazety, krótki spacer po zakupy, rozmowy z sąsiadką i... samotność. Może nie całkiem taka zupełna, bo przecież był Artur – mój syn – ale odkąd ożenił się z Anitą, to już nie było to samo. Nawet po tylu latach jej imię sprawiało, że mięśnie twarzy mimowolnie mi się napinały. Zimna jak lód, dumna jakby połknęła kij od szczotki. Może od początku jej nie zaakceptowałam, bo czułam, że odbiera mi syna. Artur był moim oczkiem w głowie, a gdy ona się pojawiła, nasza więź nie była już taka sama.
Nigdy nie mogłam dogadać się z synową
Co prawda nigdy też nie doszło do żadnej wielkiej awantury, ale było ciągłe przeciąganie liny. Słowa, które niby nic nie znaczą, ale jednak zostają w głowie. Spojrzenia pełne pogardy i ciche wojny. Kiedy Artur powiedział mi, że są w separacji, nie udawałam zdziwionej i w zasadzie to nawet się ucieszyłam. Zapytałam tylko: – A co z dzieckiem?
– Będziemy dzielić się opieką na Oliwierem – odpowiedział, z tą swoją poważną miną.
– Czyli co? Będę musiała z nią współpracować?
Nie odpowiedział. Ale ja już wiedziałam i nagle to się stało – coś, czego najbardziej się bałam. Miałam zostać wciągnięta w życie tej kobiety. Kobiety, której nie chciałam nawet widzieć na oczy.
Znosiłam ją dla dobra wnuka
Któregoś dnia Oliwier wbiegł do mnie do kuchni cały zadyszany, z czapką przekrzywioną na bok i uśmiechem, który miał moc rozwalać mury. Takim uśmiechem, jakiego jego matka nigdy w życiu mi nie pokazała – Babciu, robimy dziś naleśniki? – zawołał od progu.
– Pewnie, skarbie. Tylko się przebierz, bo cały jesteś w błocie.
W kuchni pachniało smażonym ciastem i przez moment zapomniałam, że za chwilę miała przyjść ona. Ale dzwonek zadźwięczał punktualnie o siedemnastej. Jak zawsze. Anita nigdy się nie spóźniała – aż do przesady. Otworzyłam drzwi i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Jej oczy były jak zwykle chłodne, wyrachowane – Gotowy? – zapytała Oliwiera, nie patrząc mi nawet w twarz.
– Zjadł dopiero dwa naleśniki. Nie mogłaś przyjść piętnaście minut później?
– To, że jest pani babcią, nie daje pani prawa do poprawiania mnie przy dziecku – odpowiedziała ostro.
Zadrżała mi ręka na klamce. Oliwier stał w przedpokoju, patrzył na nas, zbity z tropu. Nie mogłam się powstrzymać – A to, że pani jest matką, nie znaczy, że wie wszystko najlepiej – rzuciła i wyszła, a ja zostałam w zupełnej ciszy i z milionem pytań w głowie.
Może jednak to ja jestem problemem?
Artur pojawił się niespodziewanie, jak to on – Mamo, usiądziesz na chwilę? – zapytał, jakby to, co miał do powiedzenia, potrzebowało miękkiego krzesła i mocnej kawy – Wiem, że z Anitą się nie dogadujecie… – zaczął ostrożnie. – Ale może… może warto spróbować dla Oliwiera?
Zacisnęłam usta. Już miałam odpowiedzieć, że próbuję, że to ona nie chce, że robi wszystko, by mnie upokorzyć przy dziecku – ale zamiast tego wzruszyłam ramionami – To dlaczego ja mam próbować, a ona nie?
Westchnął. Po męsku, ciężko – Bo ty jesteś starsza, mądrzejsza i może dasz radę być… ponad tym.
Zabolało. Bo niby czemu ja mam być ponad? Czemu znów to ja mam się naginać? – Jesteś po jej stronie? – zapytałam ostro.
– Nie, mamo. Jestem po stronie Oliwiera. – Powiedział i zapadła cisza. Tyle że tym razem bolała jeszcze bardziej.
Jedna rozmowa, która zmieniła wszystko
Kilka dni później weszłam po kurtkę Oliwiera, którą zostawił u Anity. Miało być szybko: drzwi–kurtka–do widzenia. Ale w przedpokoju usłyszałam jej głos z kuchni. Rozmawiała przez telefon, cicho, nieświadoma, że stoję trzy metry dalej – Ja po prostu nie daję już rady – powiedziała szeptem. – Wszystko jest na mojej głowie. I jeszcze ona… Tak, ta babcia. Wszystko komentuje. Wszystko robi po swojemu. Ale wiesz, czego jej zazdroszczę? Tego, jak Oliwier ją kocha i jak do niej lgnie…
Zamarłam. Palce zaciśnięte na framudze.
– Czasem myślę, że on czuje się przy niej bezpieczniej niż przy mnie – dodała cicho.
Weszłam do kuchni. Powoli. Nie wiem, co mnie podkusiło. Może serce, może duma. Albo samotność – Słyszałam, co mówiłaś. Nie wiedziałam, że to wszystko aż tak cię boli – powiedziałam, sama zaskoczona tonem swojego głosu.
Anita zamarła, a potem tylko spuściła wzrok. Przez chwilę myślałam, że zacznie się bronić, tłumaczyć, atakować. Ale nie – Bo pani nigdy nie chciała tego wiedzieć – odpowiedziała cicho.
– Ja po prostu się boję – przyznałam. – Boję się, że stracę i syna, i wnuka.
– Ja już straciłam męża – odparła Anita. – Nie chcę stracić więcej.
W kuchni zapadła cisza. Ale pierwszy raz nie była ona lodowata. Raczej… potrzebna.
Od tego momentu stosunki zaczęły się ocieplać
Któregoś dnia Anita zadzwoniła i zapytała, czy może przyjść do mnie odebrać Oliwiera później niż zwykle. Powiedziała, że jest bardzo zmęczona i że musi się położyć.
– To może dziś to ja go odbiorę z przedszkola? Ty się zdrzemnij – zaproponowałam bez namysłu.
Po drugiej stronie była cisza. Ale nie ta zła, tylko ta niepewna – Dobrze… dziękuję – odpowiedziała, zaskoczona, a ja zdziwiłam się, jak bardzo mnie to ucieszyło.
Wieczorem, kiedy odprowadzałam Oliwiera, Anita stała w progu w domowych spodniach, z lekko potarganymi włosami. Wyglądała… normalnie. Ludzko. Zwyczajnie zmęczona – Dzięki, że się nim dziś zajęłaś – powiedziała, biorąc torbę z rękami pełnymi miśków i rysunków.
– Nie ma za co – odparłam i już miałam odwrócić się na pięcie, ale zatrzymałam się. – Jak chcesz, mogę go też zabrać w czwartek. Wiem, że masz wtedy dyżur w pracy.
Znowu ta cisza. I znowu nie była zła – Dobrze – odpowiedziała. – To byłoby miłe.
Siedziałyśmy przy stole, jakby to była codzienność
Jakby nie było tych wszystkich lat zimnej wojny. Jakbyśmy zawsze mogły tak usiąść – dwie kobiety, dwie matki, dwie samotności – Moja teściowa też mnie nie znosiła – powiedziałam cicho, patrząc, jak cukier powoli rozpuszcza się w herbacie. – Była oschła, surowa. Nigdy nie powiedziała, że robię coś dobrze. I ja… ja obiecałam sobie, że nigdy nie będę taka.
Anita popatrzyła na mnie z ukosa. Znowu ten jej spokojny, wyważony wzrok. Jakby bała się cokolwiek powiedzieć – A jednak… była pani taka – odparła łagodnie, bez wyrzutu, ale też bez lukru.
– Wiem – przyznałam. Zapadło milczenie, ale inne niż dotychczas. Takie, w którym nie trzeba się bronić.
– Moja mama zmarła, kiedy miałam dziewiętnaście lat – powiedziała po chwili Anita. – Nie zdążyłam jej o nic zapytać. Wszystkiego uczyłam się sama. I chyba… nikt mnie nie nauczył, jak być matką. Spojrzałam na nią – młodą kobietę, która przez lata była dla mnie tylko "tamtą". Obcą. Wrogiem. A teraz? Teraz widziałam w niej siebie. Mnie sprzed trzydziestu lat, zagubioną, wystraszoną, szukającą aprobaty w oczach kobiety, która nigdy jej nie dała.
– Myślałam, że jak będę twarda, to mnie nie zrani – powiedziałam.
– Ja myślałam, że jak nikogo nie wpuszczę, to nie zostanę zraniona – odparła. I wtedy po raz pierwszy się uśmiechnęłyśmy. Nie szeroko. Nie radośnie. Ale prawdziwie.
Barbara, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na grobie męża znalazłam tajemniczy wieniec. Podpis na wstędze sprawił, że zaczęłam inaczej myśleć o moim małżeństwie”
- „Przyjaciółka piła ze mną kawkę, a potem kopała pode mną dołki. Wystarczyło, że dostałam awans, by pokazała, co potrafi”
- „Po ślubie miałam prowadzić Porsche, a nie jeździć na mopie. Jednak każdy facet traktuje żonę tak samo”








