Trzy tygodnie. Tyle minęło od dnia, w którym ziemia zamknęła się nad Janem. Od tamtej pory każdy poranek zaczyna się dla mnie tak samo – ciszą. Nie taką zwykłą, codzienną ciszą domu. To cisza innego rodzaju. Taka, która nie ma końca, nie daje ulgi. Jakby czas się zatrzymał w momencie, gdy ostatnia grudka ziemi uderzyła o wieko trumny. Ale ta cisza miała mi przynieść jeszcze coś gorszego - gorzką prawdę.

Nie wiedziałam, o co chodzi

Codziennie rano zakładam ten sam płaszcz, choć pogoda już nieco się zmienia. Biorę siatkę, wkładam świeże kwiaty – zawsze białe albo czerwone – no i zapas zniczy. Lubiłam cmentarze już wcześniej, ale teraz ten jeden nagrobek stał się centrum mojego świata. Układam wszystko równo. Każdego dnia z tej samej strony. Z prawej strona róże, z lewej lilie. Świeczki równo – duże po bokach, małe między nimi. Wszystko musi być tak, jakby Jan miał zaraz przyjść i zobaczyć.

Zawsze byłam poukładana. Może czasem za bardzo. Może za często kłóciłam się o bzdury. Ale przy nim zawsze byłam. Nawet wtedy, kiedy gasł z dnia na dzień. Trzymałam go za rękę, kiedy oddychał coraz płycej. Nie jestem sentymentalna, ale dobrze pamiętam, jak skinął głową, kiedy ostatni raz podałam mu kubek z wodą. Jakby chciał powiedzieć „dziękuję”. Nie powiedział, bo już nie mógł.

Nie byłam idealną żoną. Czasem gderałam, czasem wściekałam się o głupoty. Ale kiedy przyszło co do czego, nie odwróciłam się. Nawet jak go bolało, nawet jak nie poznawał mnie przez chwilę – trwałam przy nim.

– Janku, jesteś już tam, gdzie nie boli? – powiedziałam szeptem, stając przy jego grobie.

I wtedy to zauważyłam. Nowy wieniec. Duży, elegancki, z żywych kwiatów, spleciony z dbałością. Kosztował pewnie pół mojej emerytury. Była też biała wstęga i wypisane na niej drukowanymi literami: „Na zawsze w moim sercu – H.”.

Zamarłam. Głowa zaczęła pracować. H? Kto to, do diabła, jest H? Zaczęłam się trząść. Ale nie z zimna. Nie znam nikogo takiego. Nikogo, kto mogłaby mówić o moim Janie w taki sposób.

Te słowa mnie oburzyły

Następnego dnia przyszłam wcześniej niż zwykle. Jeszcze unosiła się poranna mgła, wilgoć osiadała na płytach i marmurach, ale mi to nie przeszkadzało. Szłam z zamiarem sprawdzenia, czy wieniec jeszcze tam leży. Leżał. Nie ruszony. Jakby był tam od zawsze. W oczy rzucała się ta przeklęta wstążka, jak wyrzut, który nie daje spokoju. Starałam się nie patrzeć, ale nie umiałam oderwać wzroku.

I wtedy ją zobaczyłam. Podeszła powoli. Miała siwe włosy spięte w ciasny kok i granatowy płaszcz, który kojarzył się z lepszymi sklepami. Niosła wielki znicz ze złotymi zdobieniami. Uklęknęła przy grobie i ustawiła go dokładnie na środku, przysłaniając mój bukiet. Podpaliła knot  i trwała w milczeniu.

Podeszłam wolno. Starałam się opanować drżenie rąk.

– Przepraszam… co pani tu robi?

Nie odwróciła się od razu. Dopiero po chwili wstała, otrzepała dłonie i spojrzała mi prosto w oczy.

– Odwiedzam Jana – odpowiedziała spokojnie.

Zatkało mnie. Te dwa słowa wbiły się we mnie jak nóż. Przesunęłam jej wieniec na bok, trochę nieporadnie.

– To jest grób mojego męża – powiedziałam cicho, ale z taką stanowczością, że czułam ją aż w gardle. – Nie życzę sobie obcych dekoracji.

Kobieta nie cofnęła się ani o krok.

Mam do tego prawo.

Wpatrywałam się w nią z niedowierzaniem.

– Jakie prawo? Kim pani w ogóle jest?

Spojrzała na mnie uważnie. Jej głos był miękki, ale stanowczy.

– Może nie byłam jego żoną… ale byłam mu bliska, zawsze.

Poczułam, jak miękną mi nogi. Coś we mnie się zatrzymało. Nie krzyknęłam. Nie rzuciłam się z rękami. Tylko cicho zapytałam:

Jak pani śmie?

Nie odpowiedziała. Odwróciła się i powoli zaczęła odchodzić. Zostawiła mnie tam – między jej wieńcem a moim – z pytaniami, na które nie miałam żadnej odpowiedzi. Stałam długo, zanim zebrałam się, by wrócić do domu. Nie byłam w stanie dać kroku.

Postanowiłam się tego dowiedzieć

Wróciłam do domu tak wzburzona, że przez chwilę nie mogłam znaleźć kluczy w torebce. Drżały mi palce, a myśli kłębiły się w głowie jak rój. Kiedy weszłam, pierwsze co zrobiłam, to zdjęłam buty i usiadłam w przedpokoju. Nie miałam siły przejść dalej. Siedziałam tak przez kilka minut, patrząc na ścianę. Potem zadzwoniłam do Ani.

– Mamo? Coś się stało? – zapytała od razu, słysząc mój głos.

Jakaś obca baba przyniosła wieniec – powiedziałam od razu, bez żadnych wstępów. – Na grób Jana. I mówi, że była mu bliska.

– Bliska? Może jakaś dawna znajoma? – próbowała zachować spokój.

– Nie. Nie znajoma. Ona coś wiedziała. Miała na imię… nie, nie przedstawiła się. Ale patrzyła na mnie tak, jakby… jakby znała mnie lepiej, niż ja ją. Jakby była pewna, że ma prawo tam stać.

Anna milczała przez chwilę.

– Może tata kiedyś komuś pomógł. Może to wdzięczność?

– Nie, Ania. To nie była wdzięczność – przerwałam jej. – Ona powiedziała, że była mu bliska, zawsze.

– Co to znaczy? – zapytała szeptem.

– Sama nie wiem. Ale muszę się dowiedzieć. Nie zniosę, żeby ktoś obcy stawiał cokolwiek na grobie taty. Nie zniosę, że ktoś mógł znać go lepiej.

Wróciły do mnie wspomnienia

Wieczorem długo chodziłam po mieszkaniu. Otwierałam szuflady, przeglądałam papiery, stare zdjęcia, listy, które Jan kiedyś pisał do mnie z delegacji. Szukałam czegokolwiek. Cienia wskazówki. Czegoś, co by potwierdziło albo zaprzeczyło jej słowom.

I wtedy przypomniałam sobie te telefony. Dzwonił jakiś numer, raz, drugi. Gdy odbierałam – cisza. Jan mówił, że pomyłki. Że ktoś uparcie myli ten numer. A ja mu wierzyłam. Były też delegacje. Czasem znikał na całe tygodnie. Mówił, że to praca, kontrahenci. A ja wciąż w to wierzyłam.

Raz przez przypadek zobaczyłam wiadomość na jego telefonie. „Dobrze, że byłeś. Brakuje mi twojego głosu”. Nie pytałam. Może nie chciałam wiedzieć. Wtedy wszystko wydawało mi się normalne. Małżeństwo po tylu latach, przecież wiadomo, że ludzie się od siebie oddalają. Tłumaczyłam to sobie na różne sposoby.

Teraz te drobiazgi układały się w jeden, niepokojący wzór. Zrozumiałam, że muszę ją znaleźć. Muszę dowiedzieć się, co ich łączyło. Kim była ta kobieta, która śmiała zostawić wieniec na grobie mojego męża.

Nie chciałam w to wierzyć

Czekałam na nią dwa dni. Przychodziłam rano, siadałam na ławce naprzeciw grobu i udawałam, że modlę się albo poprawiam kwiaty. Ale tak naprawdę czekałam, aż znowu się pojawi. Nie miałam jej numeru. Nie znałam nazwiska. Ale czułam, że wróci.

Pojawiła się trzeciego dnia, tuż po jedenastej. Niosła w rękach znicz i niewielki bukiet frezji. Miała na sobie ten sam granatowy płaszcz, a pod nim ciemną sukienkę. Wyglądała spokojnie. Jakby nic się nie stało. Wstałam i podeszłam do niej, zanim jeszcze zdążyła zbliżyć się do nagrobka.

– Chciałabym wiedzieć, kim pani jest – powiedziałam.

Spojrzała na mnie, jakby już się spodziewała tego pytania. Przez chwilę milczała.

– Helena – odpowiedziała w końcu. – Znałam Jana. Dawno temu. Ale kontakt utrzymywaliśmy do końca.

Nie odezwałam się od razu. Wpatrywałam się w nią, próbując odgadnąć, czy kłamie.

– Kontakt? – zapytałam wreszcie. – Co ma pani na myśli?

– Pisał. Dzwonił. Spotykaliśmy się czasem – odpowiedziała bez emocji. – Potrzebował rozmowy. Bał się samotności.

Zrobiło mi się duszno. Patrzyłam na jej usta, ale słowa docierały do mnie z opóźnieniem.

– Był chory… – powiedziałam bardziej do siebie niż do niej.

– Wiem – przytaknęła cicho. – Bał się, że umrze bez pożegnania. Chciał się pożegnać.

Poczułam, jak we mnie narasta bunt.

– To brak szacunku – powiedziałam ostro. – Dla mnie, dla naszej rodziny, dla niego samego.

– Nie przestałam go kochać – odpowiedziała spokojnie. – I on mnie też nie zapomniał.

Zamilkłam. Nie umiałam już nic powiedzieć. Nie chciałam krzyczeć, nie chciałam płakać. Stałam tylko w milczeniu, podczas gdy ona podeszła do grobu, położyła kwiaty, zapaliła znicz i odeszła, nie patrząc już w moją stronę. Zostałam sama. Dwa wieńce, dwie kobiety. Obok siebie – tak jakby ktoś chciał, żebyśmy obie tam stały. W tej samej ciszy.

Nie wiedziałam, jak z tym żyć

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, aż w końcu zapaliłam lampkę i wyciągnęłam stary zeszyt. Zaczęłam pisać do Jana, jak dawniej, gdy był w delegacji.

„Czy ja ci naprawdę nie wystarczałam? Czy brakowało ci czegoś, czego nie umiałam dać? Przecież byłam. Zawsze byłam”. Słowa wypełniały strony. Bezładne, gorzkie. Nie potrafiłam oddzielić żalu od gniewu. Nad ranem przyszła Ania. Widziała po mnie wszystko.

– Mamo, po co się tym dręczysz?

– Bo muszę wiedzieć, kim naprawdę był mój mąż – odpowiedziałam i nawet nie próbowałam udawać, że jest inaczej.

Córka nic nie powiedziała. Wiedziała, że nie zatrzyma mnie słowami. Tego dnia nie zabrałam ze sobą kwiatów. Poszłam na cmentarz z pustymi rękami. Stanęłam nad grobem i spojrzałam na płytę. Znów obok mojego bukietu leżały kwiaty Heleny. Świeczki paliły się spokojnie.

– Jeśli ją kochałeś… to powiedz mi, jak mam żyć z tą wiedzą – szepnęłam. I została tylko cisza.

W końcu poczułam ulgę

Kilka dni później znów poszłam na cmentarz. Było chłodno, liście wirowały po alejkach, a w powietrzu czuć było wilgoć. Stanęłam nad grobem i od razu zauważyłam, że wszystko jest zadbane. Ktoś przetarł płytę, wyrównał kwiaty. Znicze się paliły. Obok siebie – mój i jej. Dwa wieńce, równe sobie.

Zrozumiałam wtedy, że nie jestem już jedyną strażniczką jego pamięci. Przez chwilę zabolało, ale potem przyszła ulga. Może to dobrze. Może nikt nie kocha do końca sam. Może ludzie niosą w sobie więcej niż jedno przywiązanie, więcej niż jedną twarz. Nie muszę znać każdego szczegółu. Nie muszę już pytać. Stałam długo, patrząc na wspólne ślady naszej obecności. Dwa różne światła. Dwa różne pożegnania.

Śmierć nie kończy wszystkiego. Czasem tylko odkrywa, ilu naprawdę ludzi miało do kogoś klucz.

Alina, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: