Ciąża nigdy nie była w moich planach, przynajmniej nie teraz, nie w taki sposób. Gdy na teście pojawiły się dwie kreski, zamiast radości poczułam niepokój. Byliśmy z Markiem małżeństwem od niespełna dwóch lat. Myślałam, że jeśli nie idealnym, to przynajmniej stabilnym. Myliłam się.
Zamiast objęć, dostałam ciszę. Zamiast wsparcia – zamknięte drzwi. On uciekł, dosłownie i emocjonalnie. W kilka dni spakował się i zniknął. A ja zostałam z życiem rosnącym pod sercem i bezsilnością rozlewającą się we mnie jak nocne morze.
Nie tak sobie to wyobrażałam
Wszystko zaczęło się od zwykłego zmęczenia. Mdłości, zawroty głowy, przysypianie w pracy. Przerzucałam winę na stres, pogodę, może jakiś wirus. Test kupiłam „dla świętego spokoju”. Zrobiłam go z rana, zaspana, z kubkiem herbaty w dłoni, gotowa wyrzucić go do śmieci i zapomnieć. Dwie kreski pojawiły się szybciej, niż zdążyłam zamknąć wieczko. Patrzyłam na nie z niedowierzaniem.
Wieczorem Marek wrócił z pracy wcześniej. Zaparzyłam mu herbatę, usiadłam naprzeciwko i powiedziałam najspokojniej, jak umiałam:
– Jestem w ciąży.
Zamarł. Serio, jakby ktoś nacisnął pauzę. Wziął łyk herbaty, odstawił filiżankę i popatrzył na mnie jak na kogoś obcego.
– Żartujesz?
– Nie.
– Ale przecież... mówiłaś, że to niemożliwe, że wiesz, co robisz...
– No tak. Ale nic nie działa w stu procentach...
Wstał, przeszedł się po kuchni, wrócił i zaczął się śmiać. Ale nie był to śmiech radości. Był gorzki, pełen lęku.
– Aha. No to pięknie – rzucił. – Świetnie się zapowiada nasza przyszłość.
Zamilkłam. W jednej sekundzie zrobiło się zimno. Zamiast objęcia, dostałam ironiczny grymas. A potem ciszę. Wieczorem zasnął na kanapie. Myślałam, że rano wszystko wróci do normy. Że porozmawiamy. Ale zamiast rozmowy była tylko torba spakowana w korytarzu.
Zostałam sama jak palec
Marek wyszedł bez słowa. Widziałam go przez okno, jak wrzuca walizkę do bagażnika. Przez moment myślałam, że zaraz wróci, że to tylko emocje, że musi się przewietrzyć, ochłonąć, może przespać się gdzieś indziej jedną noc. Ale nie wrócił ani tego dnia, ani następnego. Przysłał tylko jednego SMS-a: „Muszę to przemyśleć. Nie dzwoń”.
Z każdym dniem jego rzeczy w mieszkaniu było coraz mniej. Pojawiał się kiedy mnie nie było – zabrał swoje ubrania, komputer, nawet książki. Zostawił tylko garnitur i karton z dokumentami. Nie mogłam zrozumieć, co tak bardzo go przeraziło. Dziecko? Przecież był dorosłym facetem. Miał trzydzieści sześć lat, stałą pracę, oszczędności, mieszkanie – wszystko, czego potrzeba, by być odpowiedzialnym. A jednak wybrał ucieczkę.
– Serio, zniknął? – zapytała moja przyjaciółka Jola, gdy opowiedziałam jej, co się dzieje. – I co, nie odezwał się od tygodnia?
– Tylko ten jeden SMS – powiedziałam, pokazując jej ekran telefonu.
– No to pięknie. Gratulacje, trafiłaś na chłopca przebranego za mężczyznę – rzuciła ostro.
Chciałam go tłumaczyć. Że może się boi. Że potrzebuje czasu. Ale im dłużej milczał, tym bardziej przestawałam wierzyć, że jeszcze wróci. I tym bardziej bałam się tego, co będzie dalej.
Czułam się coraz bardziej samotna
Cisza po Marku była głośniejsza niż jakiekolwiek krzyki. Każdy poranek zaczynał się z nadzieją, że znajdę w skrzynce wiadomość od niego, może chociaż pytanie, jak się czuję. Ale nie było nic. Tylko reklamy i rachunki. W pracy zaczęłam udawać, że wszystko jest w porządku. Szefowa patrzyła na mnie podejrzliwie, ale nie pytała. Na szczęście. Nie miałam siły tłumaczyć nikomu, że jestem w ciąży i nie wiem, gdzie jest mój mąż.
Wieczorami siedziałam na kanapie, owinięta kocem, z laptopem na kolanach. Wyszukiwałam wszystko: „jak samotnie wychować dziecko”, „co robić, gdy partner znika”, „czy on wróci, jeśli ucieka przed odpowiedzialnością?”. Internet miał tysiące odpowiedzi, ale żadnej, która by mnie uspokoiła.
– Zgłoś się na terapię – mówiła Jola przez telefon. – Albo przynajmniej do jakiejś grupy wsparcia. Sama się wykończysz.
– Jeszcze nie – mruczałam, choć wiedziałam, że ma rację.
W nocy śniło mi się, że Marek wraca. Wchodzi do mieszkania, patrzy na mnie ciepło, kładzie rękę na moim brzuchu i mówi: „Przepraszam. Już nigdzie nie idę”. Budziłam się z mokrą poduszką i pustką rozlewającą się w żołądku. Mijały dni. Czułam się coraz bardziej samotna, a brzuch coraz bardziej się zaokrąglał. Świat się nie zatrzymał, choć moje życie właśnie się rozsypywało.
Wszystko się posypało
W piątym miesiącu ciąży trafiłam do szpitala. To był wtorek, godzina 4:13 rano. Obudził mnie dziwny ból i uczucie, że coś jest nie tak. Gdy wstałam z łóżka, zaczęłam się trząść. Chciałam zadzwonić do Marka, ale... jego numer miałam już wykasowany. Przez łzy wybrałam numer Joli.
– Spokojnie, zaraz będę – powiedziała. Nie zapytała, co się stało. Po prostu przyjechała.
W szpitalu leżałam trzy dni. Z dzieckiem było wszystko dobrze, ale ja miałam zostać na obserwacji. Pielęgniarki były miłe, ale w ich oczach widziałam to, co wszyscy myśleli: „kolejna porzucona”. Wypełniając formularze, wpisałam „rozwiedziona”, chociaż rozwodu jeszcze nie było. Może w ten sposób próbowałam sama siebie przekonać, że już go nie ma.
Po wypisie wróciłam do mieszkania, które nagle wydawało się dwa razy większe. Cisza w nim była dusząca. Jola zostawiła mi zakupy, ugotowała garnek zupy i próbowała udawać, że wszystko jest pod kontrolą.
– Dasz radę, wiesz? – powiedziała, zanim zamknęła za sobą drzwi. – Tylko się nie zamykaj na ludzi. Potrzebujesz nas.
W odpowiedzi tylko kiwnęłam głową. Ale nie wiedziałam już, czy potrzebuję kogokolwiek. Wszystko, co miałam – wspólne życie, plany, rozmowy przy śniadaniu – zniknęło. Zostałam z maleńkim, rosnącym sercem pod swoim, i lękiem, który nie opuszczał mnie ani na chwilę.
Nie mogłam się poddać
Po powrocie ze szpitala unikałam ludzi. Nie odbierałam telefonów, ignorowałam wiadomości. Nawet od mamy. Bałam się, że jeśli usłyszę jej głos, rozpadnę się na kawałki. A ja nie mogłam sobie pozwolić na rozpadanie się. Nie teraz. Któregoś dnia, chyba w sobotę, zapukała sąsiadka z dołu – pani Halina. Przyniosła ciasto i słoik domowego kompotu.
– Nie wtrącam się, nie pytam – powiedziała, stawiając wszystko na kuchennym blacie. – Ale jak będziesz czegoś potrzebować, to pukaj. Ja jestem sama, ty teraz też. Samotność we dwie jest lżejsza.
Uśmiechnęłam się słabo. To był pierwszy ludzki gest od tygodni, który nie wymagał ode mnie wyjaśnień ani tłumaczeń. Zaczęłam chodzić na spacery. Drobne kroki, by nie zwariować. Czasem mijałam matki z wózkami i zastanawiałam się, czy ja też tak będę chodzić – sama, z kubkiem kawy na wynos, udając, że wszystko jest dobrze. Albo może... nie będę udawać? W siódmym miesiącu ciąży zapisałam się do szkoły rodzenia. Z duszą na ramieniu. Bałam się spojrzeń, pytań, ale nic takiego się nie wydarzyło. Jedna z dziewczyn – Basia – podeszła do mnie po zajęciach.
– Jesteś sama? – zapytała, wskazując na mój brzuch.
– Sama – odpowiedziałam.
– Ja też. Może pójdziemy na herbatę?
To było pierwsze „może” w moim życiu od miesięcy, które brzmiało jak szansa.
Będę zawsze przy nim
Poród był długi i trudny. Gdy w końcu usłyszałam krzyk mojego syna, nie płakałam. Byłam zbyt zmęczona. Płakałam dopiero później – nad jego kołyską, w środku nocy, gdy patrzyłam na niego i próbowałam zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś tak malutki może przynieść tyle bólu i tyle miłości jednocześnie. Sama nadałam mu imię, bez konsultacji z kimkolwiek. Michał. Ja będę go uczyć chodzić, mówić, śmiać się i ufać. To ja będę zawsze przy nim. Marek nie pojawił się ani razu. Nie zadzwonił. Nie przysłał nawet SMS-a. Złożyłam pozew o rozwód. Bez żalu. Bez rozdzierania szat. Z pustką, która już przestała boleć, bo zrosła się z codziennością.
Jola przychodziła często. Basia została moją pierwszą przyjaciółką w tym „nowym życiu”. Czasem siedziałyśmy razem na ławce w parku, karmiąc dzieci, i śmiałyśmy się z rzeczy, które jeszcze niedawno wydawały się końcem świata. Nie było fajerwerków. Nie przyszedł żaden nowy książę z bajki. Nie wygrałam w totolotka. Ale nauczyłam się czegoś ważnego: że nowy początek nie musi wyglądać spektakularnie. Czasem to po prostu cichy poranek, kubek herbaty i uśmiech dziecka. I świadomość, że dajesz radę.
Ewa, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie chciałam być natrętną teściową, ale nie wytrzymałam. Gdy odkryłam, co wyrabia mój zięć, nie mogłam siedzieć cicho”
- „Babcia zapisała mi w testamencie swój pierścionek zaręczynowy. Niespodziewanie dostałam szansę na wielkie bogactwo”
- „Teściowa nawet na Wszystkich Świętych okazywała mi pogardę. Odpaliła się, gdy postawiłam tani znicz z dyskontu”









