W bloku mieszkam od niedawna. Po rozwodzie szukałam miejsca, gdzie zacznę wszystko od nowa, bez wspomnień i bez ludzi, którzy zbyt dobrze znali moją przeszłość. Nowe ściany, nowe twarze, nowe możliwości – to miał być świeży start. Nie spodziewałam się jednak, że sąsiedzi tak chętnie wyciągną do mnie pomocną dłoń.

Jedną z pierwszych osób, które zaoferowały wsparcie, był pan Marcin z naprzeciwka – uśmiechnięty, uprzejmy, z dwójką dzieci i żoną, którą codziennie całował na do widzenia. Nie wiedziałam, że za tą pozornie idealną fasadą kryje się coś zupełnie innego.

Sąsiad ruszył mi z pomocą

Sobotnie przedpołudnie. W całym mieszkaniu unosił się zapach kawy i świeżo wypranej pościeli. Postanowiłam w końcu ogarnąć gniazdko w kuchni, które od wprowadzenia wisiało na dwóch śrubkach i straszyło kablem na wierzchu. Nie chciałam znów płacić fachowcowi za tak drobiazg, więc przeszłam się po sąsiadach. W końcu otworzył mi on.

– O, dzień dobry pani Beato. – Uśmiechnął się szeroko. – Coś się stało?

– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi... Ale czy nie miałby pan przypadkiem śrubokręta? Gniazdko w kuchni mi lata, a sama się boję grzebać przy kablach.

– A tam, śrubokręt... Pani da mi pięć minut i zaraz się tym zajmę. Z prądem trzeba uważać – powiedział stanowczo, jakby znał mnie od lat.

Zgodziłam się, trochę zaskoczona jego entuzjazmem. Wszedł do mojego mieszkania z małą torbą narzędziową, spojrzał szybko na kuchenne ściany.

– Oj, faktycznie, trzeba to dokręcić, bo jeszcze panią kopnie... A tego bym sobie nie darował – rzucił z półuśmiechem.

Był sprawny, skupiony. Mówił coś o tym, że „dzisiejsi fachowcy to wszystko po łebkach robią”. Siedział na podłodze, odkręcał ramkę, a ja w tym czasie robiłam herbatę.

Coś mocniejszego też się znajdzie? – zapytał niby żartem, ale spojrzał na mnie inaczej niż wcześniej.

Przeszedł mnie dreszcz, ale od razu go zignorowałam. „Wydaje ci się” – powiedziałam sobie. Przecież to miły sąsiad. Mąż, ojciec. Przyszedł tylko pomóc. Tyle.

Poczułam się nieswojo

Kiedy skończył, w kuchni zrobiło się ciszej. Nie tylko dlatego, że gniazdko przestało zgrzytać za każdym razem, gdy wkładałam wtyczkę od czajnika, ale też dlatego, że atmosfera jakby zgęstniała. Marcin wstał z podłogi, otarł ręce w szmatkę i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

– Gotowe. Nie powinno już wypadać. Teraz może pani podłączać, co tylko chce – zażartował.

– Bardzo panu dziękuję. Naprawdę... Nie wiem, co bym bez pana zrobiła.

Podałam mu dłoń. I to właśnie wtedy coś się zmieniło. Uścisnął ją, ale nie puścił od razu. Stał zbyt blisko. Nasze ciała dzieliło tylko kilka centymetrów, a jego palce zaczęły lekko muskać moją skórę. Patrzył na mnie inaczej – z czymś, co przypominało głód.

– W razie czego zawsze może pani na mnie liczyć – powiedział ciszej, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Zrobiło mi się nieswojo. Nie cofnęłam się, ale serce zaczęło mi bić szybciej. Gdyby ktoś wszedł do kuchni w tamtym momencie, mógłby pomyśleć, że jesteśmy parą. Kochankami.

– Naprawdę bardzo dziękuję... Ale już nie będę zajmować czasu – powiedziałam szybko i cofnęłam rękę.

– Jasne, jasne. – Znowu ten uśmiech. – No to będę leciał.

Wyszedł, a ja zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. Co to było? Przecież nie zrobił nic złego. Może tylko za długo trzymał moją rękę... Ale przecież ma żonę. Dzieci. I ja mu się nie podobałam. Na pewno nie. Prawda?

Serce mi waliło

Minął tydzień. Marcin zagadywał mnie coraz częściej. Na klatce, przy śmietniku, raz nawet czekał na mnie pod blokiem, twierdząc, że „akurat przechodził”. Zawsze uprzejmy, zawsze uśmiechnięty. Ale ten jego wzrok... Zaczęłam zamykać drzwi na górny zamek nawet wtedy, gdy byłam w domu.

W piątek wieczorem usłyszałam pukanie. Przez wizjer zobaczyłam jego. Z torbą w ręce i uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów.

– Dobry wieczór. Nie przeszkadzam? – zapytał, gdy uchyliłam drzwi.

– Trochę późno...

– Mam wino. Pomyślałem, że się zrewanżuję za tę herbatę i pogadamy, jak dorośli sąsiedzi. Żona z dzieciakami u teściów, a ja sam... Szczerze? Mam dość ciszy.

Zawahałam się. Z jednej strony, nie chciałam go wpuszczać. Z drugiej – nie chciałam robić sceny. W końcu był tylko sąsiadem.

– Na chwilę – powiedziałam. – Mam jutro pracę.

Usiadł na kanapie, rozluźnił się jak u siebie. Mówił o dzieciach, o pracy. Nalewał wino do mojej szklanki częściej niż do swojej. Czułam się nieswojo, ale nie umiałam znaleźć pretekstu, żeby go wyrzucić.

– Wiesz, Beata... – zaczął po chwili. – Podoba mi się, jak pachniesz. – Nachylił się. – I jak się patrzysz. Taka... niewinna, ale wiem, że wcale tak nie jest.

Zamarłam. Serce waliło mi jak młot. Chciałam coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. Marcin nie czekał na odpowiedź. Położył dłoń na moim udzie. Tylko tyle. A dla mnie – aż tyle.

Poczułam się upokorzona

Wyrwałam się. Dosłownie. Zerwałam się z kanapy, jakby mnie poraził prąd.

– Marcin, co ty robisz?! – głos miałam ostry, a policzki płonęły mi ze złości.

– No co? – wzruszył ramionami, jakby pytał o pogodę. – Myślałem, że między nami coś iskrzy. Wiesz, chemia. Patrzysz tak... jakbyś czegoś chciała.

– Wydaje ci się – syknęłam. – To, że jesteś miły, nie znaczy, że masz prawo mnie dotykać. Masz rodzinę. Żonę. Dzieci!

– A ty jesteś sama – rzucił z przekąsem. – Nie powiesz mi, że nie brakuje ci bliskości. Tylko trzeba było to załatwić dyskretnie. Bez histerii.

Wyjdź – powiedziałam stanowczo. – Natychmiast.

Spojrzał na mnie przez chwilę, bez cienia skruchy. Potem wzruszył ramionami, sięgnął po kurtkę i wyszedł, jakby właśnie skończył wizytę u fryzjera.

Zostałam sama. Roztrzęsiona. Upokorzona.

Następnego dnia przy śmietniku minęłam jego żonę. Spojrzała na mnie długo. Uśmiech nie sięgał jej oczu. Tydzień później dwie sąsiadki rozmawiały pod moimi drzwiami. Jedna powiedziała:

– A ta nowa to chyba trochę... wie, jak się ustawić. Śrubokręt i winko – i już chłop zapomniał, że żonaty.

Druga zachichotała. Weszłam do mieszkania i walnęłam drzwiami. Nie powiedziałam nikomu ani słowa. Ale wiedziałam już jedno: Marcin nie tylko przekroczył granicę. On postanowił obrócić wszystko przeciwko mnie.

Nie byłam pierwsza

Przez kilka dni unikałam wychodzenia z mieszkania. Zasłaniałam rolety, chodziłam na zakupy wcześnie rano lub tuż przed zamknięciem sklepów. Czułam na sobie spojrzenia, których wcześniej nie było. Żadne z nich nie mówiło „współczuję”. Wszystkie krzyczały „coś ty sobie myślała”.

Marcin chodził dumny, wyprostowany, jakby nic się nie stało. Jakby to on był ofiarą. Uśmiechał się do sąsiadek, przystawał z dziećmi na placu zabaw, przytulał żonę na klatce schodowej. Przykładny ojciec, mąż roku. I tylko czasem, kiedy nikt nie patrzył, rzucał mi to swoje spojrzenie. Jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, nic mi nie zrobisz”.

Pewnego dnia, wracając z poczty, usłyszałam rozmowę. Dwie kobiety z bloku niżej.

– A ten Marcin to niby taki grzeczny, ale wiesz, co mi Asia z trzeciego mówiła? Że do niej też się przystawiał. Mąż ją tylko odciągnął w ostatniej chwili...

– No nie! – jęknęła druga. – I to wszystko na oczach tych dzieci... Żona nic nie widzi?

Albo udaje. Może jej też wygodnie wierzyć, że jest idealnie.

Stałam za winklem, zamarłam. Już nie byłam sama. Nie byłam pierwsza. I może nie byłam ostatnia.

Następnego dnia napisałam do administracji. Zgłosiłam, że czuję się nękana przez jednego z lokatorów. Anonimowo. Nie chciałam wojny. Chciałam tylko, żeby ktoś wiedział. I żeby może następnym razem to on musiał zamykać drzwi od środka. Ze strachu, że ktoś wreszcie powie na głos, kim jest naprawdę.

Nie miałam się czego wstydzić

Kilka tygodni później znowu ktoś do mnie zapukał. Tym razem nie Marcin – tylko jego żona. Spodziewałam się zimnego spojrzenia, może pretensji. Ale kobieta, która stała w progu, wyglądała inaczej. Była blada, cienie pod oczami, drżące usta.

– Mogę wejść? – zapytała cicho.

Kiwnęłam głową, a ona usiadła przy stole, jakby nogi już jej nie niosły.

– Przepraszam, że wcześniej… Że wierzyłam jemu, a nie temu, co widziałam – powiedziała po chwili. – Zawsze był czarujący. Wiedział, jak mówić. Co pokazać. A czego nie.

Nie odezwałam się. Nie miałam w sobie ani triumfu, ani żalu. Tylko zmęczenie.

– Dziękuję, że nie zrobiłaś z tego afery. Ale dobrze, że dałaś znać. Że ktoś powiedział to głośno. Nie tylko ty miałaś z nim do czynienia.

Spojrzała na mnie ze łzami w oczach.

– Wiesz… Odchodzę od niego. Już za długo udaję. Z dziećmi się wyprowadzamy. Zasługują na coś lepszego. Ja chyba też.

Nie odpowiedziałam. Tylko nalałam jej herbaty. I to wystarczyło.

Kiedy wyprowadziła się z bloku, nikt nie komentował. Marcin nagle zniknął z klatki. Nie było już uśmiechów, rozmów na placu zabaw. Był tylko cień mężczyzny, który kiedyś myślał, że może mieć wszystko – i że wszystko mu się należy.

A ja? Ja zaczęłam otwierać okna częściej. Wychodzić bez chowania się pod kapturem. Już nie bałam się spojrzeń. Bo tym razem to nie ja miałam się czego wstydzić.

Beata, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: