Z dnia na dzień moje spokojne, raczej ciche dziecko zamieniło się w kłębek nerwów. Coraz częściej wzbraniał się przed lekcjami, płakał po powrocie ze szkoły, miał koszmary. A wszystko przez kobietę, która najwyraźniej pomyliła salę lekcyjną z koszarami wojskowymi.

Od początku roku wiadomo było, że coś jest nie tak. Emerytowaną, ale serdeczną nauczycielkę matematyki, która jeszcze w czerwcu uczyła klasę mojego syna – nagle zastąpiła jakaś nowa, zimna kobieta. Weszła do klasy jak generał na inspekcję, a dzieci – jak opowiadał mi Szymon – od razu poczuły, że będą musiały zapomnieć o normalnej atmosferze.

– Kiedy weszła na pierwszą lekcję, to nawet się nie uśmiechnęła – relacjonował Szymon. – Kazała wstać, powiedzieć imię i nazwisko, średnią z poprzedniego roku i czy lubimy matematykę. Jak ktoś powiedział, że nie lubi, to tylko mruknęła: „To polubisz”.

Wtedy jeszcze próbowałam zbagatelizować temat. Może miała zły dzień, może taki styl nauczania – pomyślałam. Ale z każdym kolejnym tygodniem docierały do mnie kolejne niepokojące informacje. Że dzieci boją się odezwać. Że każdy błąd w obliczeniach kończy się krzykiem albo drwiną. Że pani rozdaje jedynki jak ulotki, a potem mówi, że to dla „zdyscyplinowania”.

– Mamo, ona nie pozwala nam nawet poprosić o pomoc. Mówi, że jak ktoś nie rozumie, to znaczy, że nie uważał i nie zasługuje na wytłumaczenie – poskarżył się Szymon pewnego wieczoru, siedząc z głową wtuloną w moją bluzę.

Wtedy po raz pierwszy naprawdę się przestraszyłam. Nie tylko o oceny. O przyszłość mojego dziecka.

Chciało mi się płakać

Po pierwszym miesiącu widać już było, że nie tylko mój syn ma problem. W klasowej grupie na komunikatorze zaczęły pojawiać się wiadomości od innych rodziców. Ktoś napisał, że jego córka zrezygnowała z korepetycji z matmy, bo „co za różnica, skoro i tak zawsze dostaje jedynki?”. Ktoś inny pisał, że jego syn nie chce chodzić do szkoły. Atmosfera gęstniała, ale dyrekcja szkoły milczała, jakby wszystko było w najlepszym porządku.

– Pani w ogóle nie uznaje pytań – mówił Szymon z goryczą. – Jak zapytałem, co zrobiłem źle w zadaniu, to tylko powiedziała: „Masz wynik? Masz. Błędny. To wystarczy”.

Pewnego dnia Szymon przyszedł do domu blady jak ściana. Usiadł na kanapie i przez chwilę milczał.

– Co się stało? – zapytałam, choć już czułam w środku zimny ścisk.

– Kazała mi podejść do tablicy. Powiedziała, że skoro siedzę w pierwszej ławce, to pewnie jestem najmądrzejszy. A potem patrzyła, jak się jąkam, jak się mylę… i mówiła do klasy: „Widzicie? Taki z niego mądrala”. Mamo… wszyscy się ze mnie śmiali.

Poczułam, jak zbiera mi się na płacz. Ale nie mogłam się rozpłakać. Musiałam trzymać się dla niego.

– Już dobrze, kochanie. Jutro z nią porozmawiam – powiedziałam, choć sama w to nie wierzyłam.

Bo jak rozmawiać z kimś, kto postępuje w taki sposób, jakby znał jedną zasadę: złamać, upokorzyć, zniszczyć.

Próbowałam coś z tym zrobić

Rozmowę z nauczycielką udało mi się umówić po kilku dniach. Oczywiście nie w cztery oczy – tylko w obecności wychowawczyni i pedagoga szkolnego. Już sam ten fakt mnie zaniepokoił. Jakby kobieta spodziewała się konfrontacji i chciała mieć świadków.

Pani syn nie radzi sobie z materiałem – powiedziała chłodno, patrząc na mnie z góry. – Zamiast pomóc mu, sugeruje pani, że to wina nauczyciela? Bardzo modne ostatnio.

– Ale on mówi, że się boi odzywać. Że pani się z niego śmieje przy tablicy – próbowałam spokojnie, ale ręce miałam mokre od potu.

– Pani syn musi się nauczyć, że świat nie będzie go głaskał po głowie. Wymagam rzetelnej pracy. I nie, nie śmieję się. Wyciągam konsekwencje – rzuciła wyniośle, jakby każda jej sylaba była wykuta w marmurze.

Wróciłam do domu z poczuciem przegranej. Szymon milczał przez większość wieczoru. Dopiero przed snem, kiedy usiadłam obok niego, spytał cicho:

– Mamo… czy to prawda, że jestem za głupi na matmę?

Zawahałam się. Nie, nie dlatego, że nie znałam odpowiedzi. Ale dlatego, że ten moment złamał mi serce.

– Jesteś mądrym chłopcem, Szymek. I nikt, absolutnie nikt, nie ma prawa wmawiać ci, że jest inaczej. Nawet nauczycielka.

Po tych słowach przytulił się mocno i dopiero wtedy zrozumiałam, jak bardzo potrzebował usłyszeć coś dobrego. Bo przez ostatnie tygodnie słyszał tylko, że się do niczego nie nadaje.

Nie chciałam bezczynnie czekać

Zebrałam się w sobie. Wiedziałam, że nie jestem jedyną matką, której dziecko cierpi przez tę nauczycielkę. Wysłałam wiadomość na klasową grupę, nie oskarżając nikogo wprost – tylko pytając, czy inni rodzice też zauważają, że dzieci są przygnębione, zestresowane, że boją się matematyki bardziej niż klasówek. Nie minęła godzina, a dostałam ponad dziesięć odpowiedzi.

– Moja córka płakała rano przed lekcją.

– Syn zaczął opuszczać lekcje.

– U nas podobnie.

– My też chcemy coś z tym zrobić.

Postanowiliśmy wspólnie napisać pismo do dyrekcji. Opisaliśmy konkretne sytuacje, cytaty z lekcji, powołaliśmy się na obserwacje dzieci i ich zmiany zachowania. Zebraliśmy podpisy i złożyliśmy oficjalną skargę. Dyrekcja nie mogła już milczeć. Na spotkanie zorganizowane w szkole przyszła połowa rodziców z klasy. Atmosfera była napięta. Nauczycielka również została zaproszona. Siedziała sztywno, z twarzą niewzruszoną jak kamień. Jakby to wszystko jej nie dotyczyło.

– Mamy obowiązek zapewnić dzieciom edukację w bezpiecznym środowisku – powiedziała dyrektorka. – Zbadamy sprawę dokładnie. Wysłuchamy uczniów. I podejmiemy odpowiednie kroki.

– Przepraszam, ale jak długo to potrwa? – zapytałam. – Bo moje dziecko codziennie płacze.

Dyrektorka spojrzała na mnie z napięciem.

– Rozumiem. Damy sobie dwa tygodnie.

Tylko że dwa tygodnie to dla takiego dziecka jak Szymon wieczność. Wiedziałam, że nie mogę bezczynnie czekać.

Musiałam działać

Po naszej skardze zrobiło się jeszcze gorzej. Nauczycielka, choć oficjalnie nic jej nie powiedziano, musiała wiedzieć, że pismo pochodziło z naszej klasy. Jej zachowanie na lekcjach zmieniło się, ale nie na lepsze – z chłodu przeszła w otwartą wrogość. Szymon i kilkoro jego kolegów byli wywoływani do tablicy częściej niż inni. Każdy błąd był komentowany złośliwie.

– Tym razem bez sarkazmu poproszę – rzuciła do mojego syna, zanim jeszcze zdążył podejść do tablicy. – Albo chociaż udawaj, że coś umiesz.

Szymon przestał chodzić na matematykę. Dosłownie. Zamykał się w łazience przed lekcją, udawał, że źle się czuje. W końcu w ogóle odmówił pójścia do szkoły.

– Nie pójdę, mamo. Nie każ mi. Nie chcę – powiedział rano, z torbą spakowaną, ale w oczach miał strach, jakby miał wejść do klatki z dzikim zwierzęciem.

Tym razem nie czekałam na ruch szkoły. Zgłosiłam sprawę do pedagoga i zadzwoniłam do lokalnej poradni. Wieczorami analizowałam opcje: przenieść go do innej klasy? Innej szkoły? Zrezygnować z matmy i uczyć go w domu? Każda decyzja wydawała się dramatyczna, ale jedna rzecz była już pewna: nauczycielka zniszczyła poczucie wartości mojego syna.

Warto walczyć o dziecko

Minęły dwa tygodnie. Złożyłam dokument z poradni w sekretariacie. Kilka dni później zadzwoniła do mnie dyrektorka.

– Pani Katarzyno, chcę poinformować, że nauczycielka matematyki została tymczasowo odsunięta od prowadzenia zajęć z państwa klasą. Rozpoczynamy procedurę oceny jej metod pracy – oznajmiła rzeczowo.

Nie zapytałam, co to dokładnie znaczy. Wystarczyło mi jedno: Szymon przestał się bać. Gdy usłyszał, że jego klasa przez jakiś czas będzie mieć zastępstwa, pierwszy raz od wielu tygodni się uśmiechnął.

– To znaczy, że mogę iść jutro do szkoły? – zapytał nieśmiało.

– Możesz. I nie musisz się już niczego bać.

Wiem, że to nie koniec. Że trauma, którą przeżył, nie zniknie od razu. Nadal chodzimy do poradni, nadrabiamy zaległości z matmy w domu. Ale przynajmniej znowu mam swoje dziecko – ciekawe świata, ufne, chętne do rozmowy.

Wciąż nie rozumiem, jak to możliwe, że ta kobieta zafundowała nam taki koszmar. Ale zrobiłam wszystko, żeby się temu sprzeciwić. I dziś wiem jedno: nie trzeba być nauczycielem, żeby uczyć dziecko, że warto walczyć o siebie.

Katarzyna, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: