Zawsze byłam dumna z naszych rodzinnych tradycji, a szczególnie wspólnych Wigilii przy dźwiękach kolęd, zapachu piernika i gwarze trzech pokoleń przy jednym stole. Każdy rok wyglądał podobnie i wszyscy to bardzo sobie ceniliśmy. A przynajmniej tak myślałam, dopóki nie pojawił się on – mąż naszej córki. Z pozoru był uprzejmy, uśmiechnięty i dobrze wychowany, ale im dłużej był w naszej rodzinie, tym wyraźniej widać było, że to nie on dopasowuje się do nas, tylko wszystko musi być pod niego. Aż w końcu padło to jedno zdanie, które zmieniło wszystko.

Rodzinne tradycje były świętością

W naszym domu nie było miejsca na przypadek. Wigilia zawsze zaczynała się o tej samej porze, obowiązkowo całą rodziną i dwunastoma tradycyjnymi potrawami. Tak robiła moja mama, jej mama, i ja również. Od dzieciństwa wpajałam córce, że święta to nie tylko choinka, ale przede wszystkim ludzie, którzy się przy niej zbierają i że to bardzo ważne, by być tego dnia razem. 

– W tym roku może zrobimy śledzie w curry, co? – zapytała mnie kiedyś córka, jeszcze jako nastolatka. – Widziałam przepis.

– W tym domu robi się śledzie po kaszubsku – odpowiedziałam ze śmiechem, głaszcząc ją po głowie.

Cieszyłam się, że chce eksperymentować, ale porządek musiał być. I choć czasem marudziła, że pierogi to nudne, a kompot z suszu śmierdzi, zawsze siadała z nami do stołu. Nawet kiedy poznała Szymona. Przez pierwszych parę lat ich małżeństwa wszystko wydawało się w porządku – choć zauważyłam, że mój zięć nie miał cierpliwości do naszych zwyczajów. Ziewał, kiedy śpiewaliśmy kolędy i kręcił nosem na tradycyjne dania. 

– Tradycja to nie muzeum – rzucił kiedyś pod nosem, gdy mówiłam o sianku pod obrusem. Wtedy jeszcze się tylko uśmiechnęłam, ale nie miałam pojęcia, że kiedyś w końcu pęknę i to z wielkim hukiem.

Pamiętam dokładnie tamten wieczór

Siedzieliśmy przy stole w kuchni, piliśmy herbatę i liczyliśmy dni do grudnia. A wtedy Szymon wrócił z pracy, rzucił plecak pod ścianę i powiedział do naszej córki:

– Kochanie, co byś powiedziała, żebyśmy w tym roku pojechali na święta... gdzieś daleko? Może Wyspy Kanaryjskie? Palmy zamiast choinki. Coś innego. Nowoczesnego.

Zanim zdążyłam się odezwać, córka z entuzjazmem krzyknęła: – To byłoby takie szalone! Ciepło, ocean, zero stresu! Może nawet zrobimy sobie kolację na plaży?

Mój mąż podniósł głowę znad herbaty i spojrzał na mnie. Nic nie powiedział, ale dobrze wiedziałam, że myśli to samo co ja. Co to w ogóle za pomysł? Kanary zamiast świąt? Jakby chodziło tylko o pogodę i drinki z palemką. A nie o rodzinę.

– Nie wygłupiajcie się – powiedziałam spokojnie. – Święta są po to, żeby być razem. A nie żeby uciekać gdzieś na koniec świata.

– A właśnie, że może warto raz w życiu uciec? – odpowiedział Szymon. – Zamiast kisnąć w tym samym sosie co zawsze. Ludzie chcą luzu, nie rytuałów z epoki PRL-u.

Moja córka pokiwała głową i usiadła mu na kolanach. Patrzyłam, jak się śmieją, jakby rozmawiali o jakiejś genialnej wycieczce, a nie o złamaniu wszystkiego, co w naszej rodzinie było ważne.

Potem było tylko gorzej

Z każdym tygodniem słyszałam w głosie córki coraz mniej jej samej, a coraz więcej... Szymona. Jakby zapomniała, kim była wcześniej. Tą dziewczyną, która pomagała mi lepić pierogi i wkładała do kopert sianko, a później sama uczyła swoich dzieci dzielić się opłatkiem. Teraz opowiadała mi o „odkrywaniu siebie na nowo”, o „odpuszczaniu oczekiwań innych” i „nowym podejściu do życia”. 

– Mamo, bo my nie chcemy żyć według cudzych scenariuszy – powiedziała pewnego dnia, odstawiając filiżankę na stół. – To, że wy tak robiliście, nie znaczy, że my też musimy.

– Ale przecież to nie „cudzy scenariusz” – próbowałam spokojnie. – To nasza rodzina. Nasza historia. Nasze zwyczaje.

– A może właśnie przez to ludzie nie potrafią być szczęśliwi? – odezwał się nagle Szymon, który do tej pory milczał przy oknie. – Bo całe życie spełniają cudze oczekiwania. Zamiast w końcu pojechać tam, gdzie chcą, jedzą zimne pierogi i czekają, aż ktoś się upije przy stole.

Zrobiło mi się słabo. Córka się nie odezwała, ale po jej minie widziałam, że zgadza się z każdym jego słowem. Jakby ten facet naprawdę przekonał ją, że wszystko, co budowaliśmy przez lata, było tylko nudnym balastem. Zaczęłam się bać, że w te święta przy naszym stole zabraknie nie tylko ich, ale i sensu.

Myślałam, że się opamiętają

Do końca listopada wciąż mieliśmy z mężem nadzieję, że im przejdzie i że to tylko chwilowy kaprys. Przecież każdy czasem marzy o tym, żeby rzucić wszystko i pojechać w ciepłe kraje. Ale w święta?  Tymczasem oni milczeli. Kiedy pytałam, czy mam przygotować dla nich miejsca przy stole, córka uśmiechała się wymijająco i mówiła:

– Jeszcze nie wiemy. Zobaczymy, co z pracą Szymona.

Ale któregoś dnia nie wytrzymałam i zapytałam wprost: – Wylatujecie na te Kanary, tak? Już kupiliście bilety?

Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała cicho: – Tak, mamo. Lecimy 23-go grudnia i wrócimy po świętach.

Siedziałam w milczeniu. Palce ściskały kubek z herbatą tak mocno, że aż poparzyłam sobie skórę. Po drugiej stronie słuchawki usłyszałam jej oddech.

– To nie jest przeciwko wam – dodała szybko. – Po prostu chcemy spróbować czegoś innego. Mamy prawo.

– A my? My nie mamy prawa za wami tęsknić? – wypaliłam. – Nie myślisz, że może to nie o barszcz i sianko chodzi, tylko o to, że nie chcemy być w te święta sami?

W tle usłyszałam głos Szymona: – Powiedz jej, że to o nas, nie o nich.

To już było przegięcie. Rozłączyłam się, bo w takich nerwach pewnie powiedziałabym coś, czego mogłabym potem żałować. 

Nie mogłam się otrząsnąć

Dwudziesty czwarty grudnia przyszedł, jak zawsze, z mrozem i zapachem grzybów w powietrzu. Ubierałam stół, słuchałam kolęd, ale wszystko było jakieś... cichsze. Mąż chodził po domu z miną tak skupioną, że aż sztuczną. Pomagał, jak zwykle, ale widziałam, że i on co chwilę zerkał na zegar. Tak jakbyśmy oboje łudzili się, że jednak zadzwonią, powiedzą, że się rozmyślili, że nie odlecieli. Nie zadzwonili.

Osiemnasta przyszła, my zasiedliśmy do stołu – we dwoje. Nakrycie dla nich zostawiłam. Dwa puste talerze i dwa komplety sztućców, jakby duchy przodków miały przyjść i zająć ich miejsce. Ale to nie duchy miały tu siedzieć. To miała być nasza córka i jej rodzina. Nasz wnuk. Zamiast nich – ocean i napoje z palemką.

W końcu mój mąż powiedział: – To pierwszy raz, kiedy czuję, że coś naprawdę się kończy.

Nie odpowiedziałam. Bo i co miałam powiedzieć? Że mają prawo? Że są dorośli? Że może to wszystko ma sens? Nie miało. I nikt mi nie wmówi, że Wigilia pod palmą smakuje lepiej niż przy kuchennym stole wśród tych, którzy cię kochają.

W pierwszy dzień świąt włączyłam telefon dopiero po południu. Była jedna wiadomość. Zdjęcie. Nasza córka w stroju kąpielowym i opalony Szymon w tle i podpis: „Pozdrowienia z Teneryfy! Jest bosko! Buziaki!”

Patrzyłam na ten obrazek z jakimś rodzajem smutku, który trudno było nazwać. Bo to nie była złość, tylko rozczarowanie i bezradność. Tego dnia im z mężem nie odpisaliśmy, ale nie umiałam wyrzucić z głowy tego zdjęcia. Ich szczęścia. Ich oderwania się od nas. Może dla nich to było wyzwolenie. Dla mnie – złamanie więzi. I nie wiem, czy da się ją odbudować.

W styczniu córka zadzwoniła. Powiedziała, że wszystko było cudowne i że może za rok znowu. A ja tylko słuchałam i kiwałam głową, choć przecież nie mogła tego widzieć.

– Jasne, córeczko. Róbcie, jak uważacie, tylko nie liczcie, że zawsze będzie na was czekać puste nakrycie.

I odłożyłam słuchawkę.

Danuta, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: