Nie jestem idealną matką. I szczerze? Wcale nie chcę być. W naszym domu dzieci mają przestrzeń do bycia sobą. Bawią się, jak chcą: czasem głośno, czasem bałaganiarsko, czasem tak twórczo, że żal to sprzątać. Ale zawsze są sobą. Nie muszą się zastanawiać, czy ktoś krzywo spojrzy, bo rozlały sok, bo coś zepsuły, bo śmieją się zbyt głośno. To jest ich dom.

Ale odkąd pamiętam, moja teściowa miała problem ze wszystkim, co nie mieściło się w jej uporządkowanej, chłodnej wersji świata. Miała specjalny ton głosu – taki pasywno-agresywny, z nutką obrzydzenia – którym mówiła, że coś „jest nie tak”. Tylko że „nie tak” było dosłownie wszystko: kolor ścian, długość dziecięcych paznokci, rozstawienie kubków na stole, nawet mój dres. A dzieci? One ją wyczuły od razu. Przestały ją lubić, zanim nauczyły się dobrze mówić.

Zawsze czułam, że patrzy na mnie jak na jakąś nieogarniętą leserkę, która przypadkiem urodziła dwójkę dzieci. Może i młodo wyglądam, ale wiem, co robię. Nie zapraszałam jej, ale sama zaczęła wpadać „kontrolnie”. Teraz za każdym razem, gdy pojawia się u nas w drzwiach, mam ochotę wrzasnąć, żeby poszła strofować własne odbicie w lustrze. Więc tak – dzieci bałaganią. Tak – czasem im pomagam. I nie – nie mam z tym najmniejszego problemu.

Znowu się wściekła

Dziecięcy pokój wyglądał, jakby przeszedł przez niego huragan. Albo i dwa. Klocki rozsypane w każdym kącie. Kartony po sprzętach zamienione w statki kosmiczne. Poduszki z kanapy – poskładane w coś, co dzieci nazywały "bazą agentów". Dla przeciętnego gościa – istny koszmar. Dla mnie? Czyste piękno dziecięcej wyobraźni.

– Mamo, daj jeszcze jedną latarkę! – krzyczał mój syn z wnętrza fortecy z koców.

– I miskę! To będzie radar! – dodała córka.

Przyniosłam miskę, latarkę i dzbanek kakao. Usiadłam z nimi w środku. Było ciasno, gorąco, ale tak cudownie bezpiecznie. Wszyscy popijaliśmy kakao z plastikowych kubków i udawaliśmy, że jesteśmy w przestrzeni kosmicznej. I wtedy – dzwonek. Spojrzałam na dzieci. One też zamarły.

– Babcia – powiedzieli niemal jednocześnie.

Weszła bez słowa. Nie zdjęła butów. Przeszła kilka kroków, spojrzała na pokój i aż się cofnęła, jakby zobaczyła coś strasznego.

Co to ma być?! – warknęła. – W tym pokoju nie da się oddychać!

– Można za to świetnie się bawić – odpowiedziałam, mieszając kakao, które trzymałam w dłoniach jak tarczę.

Nie zamierzam więcej tu przychodzić, dopóki nie nauczysz dzieci sprzątać! – wrzasnęła i wyszła z hukiem, jakby rzuciła zaklęcie. Trzask drzwi był jak wyrok.

Dzieci spojrzały na mnie z niepokojem.

– Babcia znowu się wścieka? – zapytał syn.

– A kiedy się nie wściekała? – mruknęłam pod nosem.

Postawiła nam ultimatum

Kilka dni później dzieci miały nowy pomysł: fort w salonie. Nie musieli mnie długo namawiać. Przyniosłam koce, krzesła, nawet girlandę światełek z szafy. Ustawiliśmy wieżę obserwacyjną z poduszek. Kot wpakował się do środka i kradł chrupki. Śmiech, miękkie poduszki i taki bałagan, w którym nie da się nic znaleźć, ale można być szczęśliwym. I oczywiście – jak na zawołanie – drzwi się otworzyły. Bez pukania, bez dzwonienia.

– Czy wyście wszyscy postradali rozum?! – wrzasnęła teściowa, patrząc na nas, jakbyśmy palili ognisko na dywanie.

– Raczej odzyskaliśmy go, babciu – rzucił mój syn i ugryzł słonego paluszka.

W środku aż pękałam ze śmiechu, ale nie okazałam tego. Grałam spokojną. Nie dałam jej tej satysfakcji.

– Albo zaczniecie sprzątać, albo więcej mnie tu nie zobaczycie! – krzyknęła i wyszła dramatycznie. Brakowało tylko muzyki z telenoweli.

„To nawet lepiej” – pomyślałam, gdy drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Dzieci spojrzały na mnie pytająco.

– Fajnie było, prawda? – zapytałam.

– Najlepiej – odpowiedzieli jednocześnie. – A możemy się jeszcze pobawić?

– Możecie. Posprzątamy później. Albo wcale.

Nie zamierzałam jej posłuchać

Kiedy dzieci już spały – jedno rozłożone w poprzek łóżka, drugie przytulone do pluszowego rekina – usiadłam z kubkiem herbaty na kanapie i spojrzałam na to wszystko: porozrzucane poduszki, karton po pizzy, a na podłodze paczka kredek bez wieczka. Westchnęłam. Nie z irytacji, a z satysfakcji. Tak, miałam bałagan w salonie. Ale w głowie – pierwszy raz od dawna – panował błogi spokój.

Pomyślałam o teściowej. O jej minie, kiedy zobaczyła dziecięcy fort w salonie, o tonie głosu, jakim mówiła „nigdy więcej tu nie przyjdę” – jakby nas karała. Przewróciłam oczami. Jeszcze trochę i zacznie wysyłać groźby listem poleconym. Zawsze miała jakąś listę pretensji: że dzieci są za głośne, że nie siedzą przy stole jak wojsko na apelu, że nie śpią o 20:00. Że nie mają obowiązków, że powinnam im wreszcie "dać popalić", bo „świat nie będzie ich głaskał po głowie”. Może i nie będzie. Ale ja – dopóki mogę – będę.

Bo dzieci nie są moim projektem i nie mają realizować moich niespełnionych ambicji. Nie są katalogowymi laleczkami do chwalenia się wśród znajomych. Są ludźmi. Czasem trudnymi, czasem bardzo, bardzo głośnymi. A ja? Ja nie zamierzam ich wychowywać pod cudze oczekiwania, a zwłaszcza nie pod oczekiwania kobiety, która stale krytykuje.

Więc tak, kiedy proszą mnie o wspólną budowę statku kosmicznego z pudełka po proszku do prania – robię to. Kiedy chcą zjeść śniadanie na kanapie – nie protestuję. A kiedy pytają, czy mogą nie sprzątać dzisiaj swojego fortu, bo to ich „baza ratunkowa” – mówię, że jasne. Z premedytacją. Niech teściowa wie, że nie tęsknimy. I że bez niej jest... ciszej. Swobodniej. Normalniej.

Dla mnie to była ulga

Minął tydzień. Zero kontaktu. Zero sms-a, zero telefonu, zero prób wejścia z kontrolą jak do urzędu skarbowego. W pierwsze dni myślałam: cud. Ale potem zaczęło mnie to… niepokoić? A może irytować? Trudno powiedzieć. Może to była po prostu cisza, do której nie byłam przyzwyczajona.

– Mamo? – córka przyszła do mnie wieczorem z książką pod pachą. – A babcia już nas nie lubi?

– A kto ci tak powiedział?

– No... nie dzwoni. Nie pyta. Nie krzyczy.

Zawahałam się. Dzieci czują. Nawet jeśli nie rozumieją.

– Może i nas lubi, tylko nie potrafi tego pokazać – powiedziałam. – A może... potrzebuje czasu, żeby sobie coś przemyśleć.

– Ale my możemy ją lubić dalej?

– Możecie. Ale nie musicie – dodałam po chwili. – Uczucia to nie obowiązek.

Pocałowałam ją w czoło i zgasiłam lampkę. Patrzyłam, jak zasypia z małym misiem pod brodą i nagle pomyślałam: jak dobrze, że nie słyszy jej słów. Tych o tym, że nie tak się siedzi, nie tak się mówi, nie tak się „zachowuje”. Kiedy nie było teściowej, dzieci nagle zaczęły oddychać pełniej. Śmiać się częściej. Kłócić się też, oczywiście – ale swobodnie. Bez poczucia, że wszystko, co robią, jest nie na miejscu. I ja… czułam się tak samo.

Dla wielu „brak kontaktu” z rodziną to dramat. Dla mnie – to była ulga. Nie musiałam codziennie rozkładać ochronnego parasola nad sobą i dziećmi. Nie musiałam tłumaczyć, dlaczego moja córka ma fioletowe paznokcie, a syn chodzi w spodniach z dziurami. Nie musiałam się bać, że „znowu coś powie”. Może wreszcie zrozumiała, że testując nasze granice, natknęła się na mur. A może właśnie wtedy postanowiła, że przyjdzie… ale już nie jako królowa z inspekcją.

Na moich zasadach

Telefon zadzwonił w środku dnia. Odebrałam odruchowo.

– Cześć, mogę przyjść? – jej głos był cichszy niż zwykle. Bez pogardy. Prawie nie do poznania.

– Zależy, po co – powiedziałam sucho, stawiając czajnik na kuchence.

Chciałam zobaczyć dzieci. I porozmawiać. Tylko… normalnie.

Zgodziłam się. Niech przyjdzie, ale tym razem na moich zasadach. Przyszła z bukietem tulipanów. Pierwszy raz bez pretensji na wejściu. Spojrzała na salon – nieidealny, żyjący swoim życiem, z porzuconą kredką na stole i skarpetką na parapecie – i nic nie powiedziała.

– Herbata? – zapytałam.

– Poproszę.

Usiadłyśmy bez dzieci. One były zajęte zabawą – słyszałam, jak moja córka próbuje nauczyć kota mówić „mama” przez zabawkowy mikrofon.

– Wiem, że mnie nie lubisz – powiedziała, patrząc mi w oczy.

Bo się wtrącasz – odpowiedziałam, nie odwracając wzroku. – Bo oceniasz. Bo nigdy nie pytasz, co u nas. Tylko patrzysz, jakbyś robiła przegląd techniczny.

Zamilkła.

– Chciałam tylko, żeby dzieci miały porządek, dyscyplinę…

– A ja chcę, żeby miały dzieciństwo. Nie zamienię ich śmiechu na ładny dywan.

– Nie trzeba się zgadzać na wszystko – szepnęła.

– Ale trzeba się szanować – odpowiedziałam. – A jeśli tego zabraknie, to nic z tego nie będzie.

Nie przeprosiła. Nie obiecała poprawy. Nie wzięła mnie za rękę jak w tanim filmie. Po prostu wypiła herbatę i powiedziała:

– Dziękuję, że pozwoliłaś mi przyjść.

A potem wyszła. Za sobą zostawiła tylko zapach perfum i napięcie, które powoli wypuszczałam z płuc jak balon. Nie potrzebuję jej akceptacji. Ale jeśli kiedyś dzieci zapytają: „czy próbowałaś się z nią dogadać?” – odpowiem, że tak. Ale na moich zasadach.

Monika, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: