Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach – mawiała moja babka, choć wtedy wydawało mi się to przesadą. Dziś nie jestem już taki pewien. Kiedy kilka miesięcy temu ogłosiłem, że po raz trzeci biorę ślub, zapanowała taka cisza, że przez chwilę pomyślałem, że się rozłączyłem. Siedziałem wtedy na wideokonferencji z córką, synem, siostrą i dwoma wnuczkami. I nic. Zero gratulacji, zero entuzjazmu. W końcu moja siostra tylko zapytała:

– Serio, Leon? Trzeci raz?

Zignorowałem ten ton. Znam go od pięćdziesięciu lat – towarzyszył każdemu mojemu życiowemu wyborowi. A jednak mimo tych wszystkich krytycznych spojrzeń, ukradkowych westchnięć i podejrzliwych pytań, dziś – po dwóch latach od tamtego ślubu – słyszę od nich coś zupełnie innego. Że dobrze zrobiłem, że mnie podziwiają. Że nie każdemu starcza odwagi, by zacząć od nowa. Ale po kolei...

Nie mogli tego zrozumieć

– Nie mów tylko, że się oświadczyłeś – córka patrzyła na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby spodziewała się, że powiem, że wyjeżdżam do Nepalu kopać studnie.

– No to nie powiem – wzruszyłem ramionami.

– Leon... – westchnęła. Gdy mówi do mnie po imieniu, wiem, że nie będzie miło.

– Kasiu, mam 62 lata, nie 92. Zakochałem się, to co miałem zrobić? Uciekać?

Ale to twój trzeci ślub. Trzeci! – wyliczyła, jakby rozmawiała z uczniem, który zapomniał plecaka, śniadania i jeszcze zeszytu do polskiego.

– No i co z tego? Trzeci to jak trzeci dzień tygodnia. Wtorek. Jeszcze nie środa, ale już nie poniedziałek – rzuciłem z lekkim uśmiechem, ale wcale nie było mi do śmiechu.

Wtedy odezwał się mój syn.

– A mama? A Magda? One to co? Nic nie znaczyły?

– A ja to kto? Po rozwodzie to ma się już dożywotni zakaz bycia szczęśliwym? – odbiłem piłeczkę.

I znów ta niezręczna cisza.

– Słuchajcie, to jest normalna, fajna babka. Spotkaliśmy się w kolejce do apteki. I od razu zaiskrzyło – uprzedziłem.

– Skąd wiesz, że to się znowu nie skończy? – spytała Kasia cicho.

Popatrzyłem na nią. Tak, miała prawo pytać. Dwa razy już patrzyła, jak pakuję walizki.

– Nie wiem. Ale wiem, że teraz... nie chcę się bać. I chyba do tego też mam jeszcze w życiu prawo.

Czułem się przy niej młodszy

Nie mam złudzeń – to nie była filmowa scena. Żadnych skrzypiec w tle, żadnego wiatru we włosach. Apteka przy osiedlowym markecie, środek stycznia, wszyscy zakatarzeni. Ja po syrop, ona – jak się później okazało – po plastry na odciski.

– Przepraszam, pan chyba był przede mną – powiedziała, a ja aż się obejrzałem, czy to do mnie.

– E tam, spokojnie. Ja tu mogę postać, nie śpieszę się – odparłem.

– To nietypowe. Wszyscy się dziś gdzieś spieszą. A pan stoi jakby z wakacji wrócił – uśmiechnęła się pod nosem.

Zwykła uwaga, a ja w środku poczułem ciepło. Nie dlatego, że była piękna – chociaż była. Ale... była normalna. Bez sztucznych rzęs, bez przylepionego uśmiechu. I mówiła do mnie, jakbym nie był przezroczysty.

– Z wakacji to nie. Wie pani, człowiek po sześćdziesiątce już nie ma zbyt wielu przygód – rzuciłem półżartem.

To trzeba ich sobie szukać – odpowiedziała bez namysłu.

Wyszliśmy z apteki razem. Zaczęliśmy rozmawiać. Przed sklepem staliśmy z dwadzieścia minut, chociaż temperatura ledwo przekraczała zero.

– A może byśmy to kontynuowali przy kawie? – zaproponowałem, lekko speszony.

Popatrzyła na mnie z uniesioną brwią.

– Pan tak zawsze podrywa kobiety z apteki?

– Tylko te, które są tak miłe i mają ciętą ripostę.

Zaśmiała się.

– Dobrze. Ale pod jednym warunkiem: kawa, nie herbata. Herbata to już emerycki flirt.

Tego wieczoru pierwszy raz od lat nie czułem się stary.

Ona była inna

Wiedziałem, że będzie ciekawie, kiedy już przy drugiej kawie Ewa oznajmiła:

– Uprzedzam lojalnie – nie umiem gotować i nie mam wnuków, którymi mogłabym się chwalić.

– I to ma być ostrzeżenie czy reklama? – zapytałem z uśmiechem.

– Zależy, czy szuka pan babci do barszczu, czy partnerki do tańca.

– Tańczyć potrafię, ale tylko jak nikt nie patrzy. Barszcz potrafię za to zrobić doskonały.

To idealnie. Ja zatańczę, pan ugotuje – odparła, jakbyśmy ustalali nowy plan życia, a nie żartowali.

Od razu wiedziałem, że Ewa nie pasuje do obrazka, jaki wyobrażałą sobie moja siostra. Dla niej każda kobieta po sześćdziesiątce to „pani Wiesia spod trójki”, co robi konfitury i mówi „panie kochany”.

– Jak długo ty ją znasz? Tydzień, miesiąc? – dopytywała siostra, gdy powiedziałem, że Ewa się do mnie wprowadza.

– Dwa i pół. Z haczykiem.

– Leon, błagam cię. Kobieta, która nie ma dzieci i żyje sama, to nie romantyczna historia, tylko coś podejrzanego.

– Ty też żyjesz sama.

– Ale ja mam kota. I zdrowy rozsądek!

Nie odpowiedziałem. Gdybym miał się przejmować cudzymi opiniami, nigdy nie miałbym odwagi zacząć od nowa. Ewa była inna. Nie poprawiała mnie, nie robiła notatek z moich błędów, nie próbowała mnie „naprawiać”. Gdy mówiłem, że marzę, by jeszcze raz pojechać do Lizbony, zamiast: „Na co ci to?” usłyszałem: To kiedy lecimy?”. A kiedy przy śniadaniu wspomniałem, że rodzina milczy, rzuciła tylko: „To ich problem, muszą to przetrawić”.

W końcu wzięliśmy ślub

Kiedy powiedziałem Ewie, że chcę, żebyśmy się pobrali, zmrużyła oczy i powiedziała:

– Ty chyba naprawdę chcesz mnie wrobić w bycie żoną.

– A ty chyba naprawdę nie chcesz być tylko „tą kobietą z apteki”? – odpowiedziałem.

– Masz rację – skinęła głową. – Po tylu latach mówienia ludziom „nie jestem zainteresowana”, zaczęłam rozumieć, że można być. Ale ostrzegam: nie umiem być żoną. Nie wiem, co się mówi przy stole, jak się wiesza pranie we dwoje i co robić, jak jest cicho.

– To świetnie, bo ja też tego nie wiem. Możemy się razem uczyć – uśmiechnąłem się.

Ślub był kameralny. Bez wesela, bez orkiestry, bez ciotek z Zabrza, których nie widziałem od komunii syna. Ja miałem garnitur, Ewa – jasne spodnie i lnianą koszulę. I białe trampki. Kiedy pod Urząd Stanu Cywilnego podjechała moja córka z wnuczkami, jedna z nich, ta starsza, wyszeptała:

– Dziadek się naprawdę żeni?

A młodsza zapytała:

– Ale czy ona będzie teraz naszą babcią?

– Tylko jeśli się zgodzicie – odpowiedziała Ewa, kucając przy nich.

Kasia, moja córka, podeszła do mnie w milczeniu.

Nie wiem, co powiedzieć – zaczęła.

– To może po prostu: „Gratulacje”?

Spojrzała na Ewę, potem na mnie.

– Gratulacje, tato. Naprawdę. Tylko... nie zepsuj tego, proszę.

– Nie planuję. Ale mam już doświadczenie w psuciu, więc wiem, czego unikać – mrugnąłem.

Wzięliśmy ślub o czternastej. O szesnastej siedzieliśmy w kawiarni na rogu z prosecco i bez presji.

– I jak się czujesz jako żona? – spytałem Ewę.

– Jak kobieta, która w końcu przestała być sama.

Nie poddałem się

Minął rok. Zaskakująco spokojny, jak na małżeństwo dwojga ludzi po przejściach. Czasem się sprzeczaliśmy o głupoty: ona zostawiała otwarte okna w łazience, ja zostawiałem kubek na parapecie. Ale zamiast cichych dni – mieliśmy głośne rozmowy. Zamiast żalów – ciepłe słowa. Któregoś wieczoru zrobiliśmy kolację. Zaprosiliśmy dzieci. Kasia przyszła z wnuczkami, Tomek – z nową partnerką. Nawet moja siostra się pojawiła, choć wcześniej zarzekała się, że „to nie jej bajka”.

– No to co, państwo młodzi, jak tam życie po ślubie? – zagaił Tomek, nalewając sobie wina.

– Spokojniej niż przed – rzuciła Ewa. – Chociaż Leon trochę chrapie.

– A Ewa mówi przez sen. Raz powiedziała: „Nie jedz tej wiśni!”. Obudziłem się, sprawdzałem, czy może przypadkiem nie podjadam przez sen.

Śmiali się. Bez napięcia, bez udawanego dystansu. Kasia podeszła do mnie, kiedy wynosiłem talerze.

– Tato – zaczęła cicho. – Chciałam ci coś powiedzieć.

– Słucham?

Dziękuję, że się nie poddałeś.

Spojrzałem na nią zaskoczony.

– Naprawdę?

– Tak. Myślałam, że to będzie kolejna katastrofa. Ale wiesz co? Patrząc na was, zrozumiałam, że nigdy nie jest za późno, żeby być szczęśliwym. A dzieci nie powinny odbierać tego prawa rodzicom.

Zatkało mnie. Z kuchni wychyliła się Ewa z ręcznikiem w ręku.

– Leon, uratuj mnie. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wytrzeć szkło mikrofibrą. Przecież ono wtedy piszczy!

Spojrzałem na Kasię.

– Widzisz? Nawet najlepsza żona nie jest odporna pisk mikrofibry.

I oboje się roześmialiśmy.

Wszystko, czego mi trzeba

Wieczorem siedzieliśmy na kanapie, każdy z herbatą. Ewa miała nogi podciągnięte pod siebie, jak zawsze, gdy się relaksowała. Ja czytałem gazetę, ale nie z tych poważnych – z krzyżówkami.

– Gdybyś miał jeszcze jedno życie, Leon... – odezwała się nagle – zrobiłbyś wszystko tak samo?

– Pewnie nie. Ale wtedy nie trafiłbym na ciebie – odpowiedziałem bez wahania.

Ładnie to powiedziałeś. Tak filmowo.

– Czasem mi się zdarza.

– A ja? – Ewa spojrzała na mnie z przekornym uśmiechem. – Gdybym miała jeszcze jedno życie, to też byłabym tak długo sama. I wiesz dlaczego?

– Nie, ale z pewnością mi zaraz powiesz.

– Bo los w końcu dałby mi ciebie. To taka nagroda, wcale nie pocieszenia.

Zaśmiałem się, prawie rozlewając herbatę.

– To dobrze. Teraz chcę tylko tego. Spokoju, śmiechu i tego, żeby rano ktoś przy mnie był.

Ewa odłożyła kubek i ułożyła się na moim ramieniu.

– Jestem. I nigdzie się nie wybieram. Ale jeśli jeszcze raz zaczniesz podjadać ciastka przed obiadem, rozwód gwarantowany.

– Trzeci raz? – spojrzałem z grozą.

– No nie wiem. Bo chyba w końcu trafiłam na faceta, którego się nie oddaje.

Zasnęliśmy przy cichym radiu. W tle leciał stary przebój z lat 70. Pomyślałem, że nie mam już siły na wielkie plany. Ale mam wszystko, czego mi trzeba: ciepło, miłość i herbatę z kimś, kto zna moją historię i nie uciekł.

Leon, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: