Zmywarka znowu wyła, jakby miała zaraz wyzionąć ducha. Krople wody kapały z kubków na dolnej półce, a ja, klęcząc przed otwartymi drzwiczkami, wyciągałam po kolei talerze. W salonie Antoś i Marcel krzyczeli coś do siebie, bo gra znowu im się zacięła, a Robert... no właśnie. Robert był gdzieś, w drugim pokoju, może w łazience, może znów gapił się w ekran komórki, przeglądając memy albo wiadomości. Nie wiem. Od dawna nie wiem, co robi. I – co gorsza – przestało mnie to interesować.

Byłam zmęczona. Tak zwyczajnie, po ludzku zmęczona byciem wszystkim naraz – mamą, kucharką, sprzątaczką, doradczynią, terapeutką od dziecięcych kryzysów i specjalistką od plam z keczupu. W przedszkolu mówiłam do dzieci z uśmiechem, poprawiałam ich „r” i „sz”, ale w domu nie miałam już siły wydusić z siebie nic, poza „zjedz zupę” i „odłóż te skarpetki”.

Robert... On kiedyś był inny. Gdy go poznałam, miałam dwadzieścia jeden lat i wiarę w ludzi. Nosił mnie wtedy na rękach – dosłownie i w przenośni. Chodziliśmy na długie spacery, godzinami rozmawialiśmy o życiu, o literaturze. Patrzył mi w oczy, jakby naprawdę chciał wiedzieć, co myślę. A ja... zakochałam się po uszy.

Dziś mijamy się w kuchni jak sąsiedzi z jednego bloku. Każda nasza rocznica to teatr, gra pozorów. Krępujący występ dwojga aktorów, którzy zapomnieli tekstu i nie chcą się przyznać, że już nie ma dla nich sceny. Może to ja przesadzam. Może za dużo oczekuję. Ale przecież trzy pary skarpetek... serio?

Przestaliśmy udawać

– Wszystkiego najlepszego, kochanie – powiedział Robert, podając mi niewielką torbę z logo popularnego dyskontu.

Ostrożnie zajrzałam do środka. Trzy pary skarpetek – granatowe, czarne i szare. Obok bon na sto złotych. Nie zapakowane, nie przewiązane wstążką. Po prostu rzucone luzem do torby między paragonem a ulotką promocyjną.

– Wiesz – zaczął, widząc moją minę – stwierdziłem, że nie ma co cudować. Przynajmniej coś praktycznego.

Skinęłam głową, próbując się uśmiechnąć, ale czułam, jak coś we mnie się kurczy.

– Mhm. Dzięki.

– No nie patrz tak. Sama mówiłaś, że potrzebujesz nowych skarpetek – dodał z lekkim rozdrażnieniem, jakby próbował się bronić przed czymś, czego jeszcze nie powiedziałam.

– Racja. Masz rację – powtórzyłam.

Nie powiedziałam nic więcej. Położyłam torbę na blacie i poszłam nalać sobie herbaty. Robert już wtedy był z powrotem na kanapie, z komórką w ręku. Dzieci wrzeszczały o coś w tle. Znowu posprzeczały się o tablet. I wtedy do mnie dotarło. Teraz już nawet nie udajemy, że się staramy. Zostały nam tylko wymówki i obowiązki. Ale nie powiem na ten temat ani słowa. Bo po co? On i tak nic nie zrozumie.

Postanowiłam działać

Tydzień później, wieczorem, dzieci zasnęły szybciej niż zwykle. Marcel wtulił się w swoją wypchaną żyrafę, Antoś chrapał cicho z rozdziawioną buzią. Cisza w mieszkaniu była niemal obca – rzadko do nas zaglądała. Ale tej nocy była mi potrzebna.

Wyjęłam z szuflady stare zdjęcie. Nasze zdjęcie. Robert w garniturze, jeszcze nieco za dużym, zbyt poważnym na jego dwadzieścia parę lat. Ja – w sukni ślubnej, taniej, skromnej, ale wtedy wydawała mi się piękna. Bo nosiłam ją z miłością. Bo on patrzył na mnie tak, jak nikt wcześniej.

– Justyna? Co robisz? – dobiegło z kuchni, ale nie odpowiedziałam. Po prostu zamknęłam się w sypialni i przekręciłam zamek.

Oparłam zdjęcie o ścianę, włożyłam je do białej, grubej ramki. Takiej, jaką kiedyś wspólnie wybieraliśmy do pierwszego zdjęcia Antosia. Ręce mi lekko drżały, ale nie z niepewności. Wiedziałam, co robię.

Do środka, między szkło a fotografię, wsunęłam kopertę z dokumentami. Podpisane. Gotowe. Czekały od dwóch miesięcy w teczce w pracy. Długo nie miałam odwagi. Długo szukałam pretekstu. Ale teraz miałam go czarno na białym – dosłownie. Trzy pary skarpet i bon. Za dziesięć lat wspólnego życia. Za noce przy gorączkach. Za rozmowy, których nie było. Za łzy, których nie widział.

Do dokumentów dołączyłam też krótki liścik. „W tej ramce jest wszystko, czego już nie ma: twoje spojrzenie, które kiedyś znaczyło więcej niż tysiąc słów. I ta sukienka, którą sprzedałam rok później, żeby było na leki dla dzieci. Ale nie żałuję. Żałuję tylko, że przez tyle lat wierzyłam, że jeszcze kiedyś się obudzisz”.

Przygotowałam coś specjalnego

Zadbaliśmy, żeby dzieci spały u babci. Robert myślał, że dla świętego spokoju. Że w końcu, po tym wszystkim, chcę spędzić z nim wieczór. Może nawet się postarał – ogolił się, włożył koszulę, której dawno nie widziałam. Pachniał wodą kolońską, którą kiedyś mu kupiłam, ale potem tylko stała na półce.

Kolacja była zwykła – makaron z pesto, które uwielbiał. Ja nie byłam głodna. Jadłam mechanicznie, popijając wodą. W końcu sięgnęłam po prezent. Pudełko z ramką leżało na półce. Podałam mu je bez słowa, a on spojrzał na pakunek zaskoczony.

– Co to?

Zobacz sam.

Rozpakował niedbale, jakby to był żart, jakby spodziewał się biletu na mecz albo jakiejś śmiesznej kartki. Zamarł, gdy zobaczył zdjęcie. Nasze ślubne. Westchnął. Na moment zniknął mu uśmiech.

– Ej, pamiętam ten dzień…

Zobaczył kopertę. Wyciągnął ją, otworzył. Nie zareagował od razu. Przeglądał dokumenty, czytał list, linijka po linijce, jakby szukał pułapki. Albo jakiegoś żartu. Cisza dzwoniła w uszach.

– Co to, do cholery, ma być?

Prezent. Ja za diesięć lat dostałam trzy pary skarpetek. Uznałam więc, że to uczciwy bilans.

Zacisnął usta. Wstał, podszedł do okna, wrócił.

– To jakiś żart?

– Nie. Od lat jesteś obok, nie ze mną.

Spojrzał na mnie pierwszy raz od bardzo dawna. Tak naprawdę. Ale nie było w tych oczach ani czułości, ani strachu. Była tylko złość. I zaskoczenie. Jakby świat, który dawno przestał istnieć, nagle mu się zawalił pod nogami.

Wygarnęłam mu wszystko

– A mogłaś powiedzieć. Porozmawiać. – Jego głos drżał, ale bardziej z irytacji niż z emocji. – Tak po prostu wręczasz mi papiery rozwodowe? To ma być dojrzałe?

– Próbowałam rozmawiać przez ostatnie lata. Ale byłeś zbyt zajęty sobą, żeby słuchać. A teraz? Teraz przynajmniej usłyszysz wszystko naraz.

– Świetnie. No to dawaj. Wyrzuć to z siebie.

– Pamiętasz, kiedy ostatni raz spytałeś mnie, jak się czuję? Nie mówię o „jak było w pracy” czy „zrobisz mi herbatę?”. Pamiętasz?

Milczał.

– Bo ja pamiętam. To było po urodzeniu Antosia. Dziewięć lat temu. Miałam trudny czas, a ty myślałeś, że „się czepiam”. Przestałam wtedy mówić. I nauczyłam się być sama, mając obok ciebie.

– Przesadzasz.

– Naprawdę? To może przypomnę ci, kto był z dziećmi w szpitalu, kiedy miałam grypę. Albo kto rozmawiał z nauczycielką, gdy Marcel zaczął się jąkać. Kto kładł ich spać, gotował, sprzątał, ogarniał twój bałagan? Przez cały czas to byłam tylko ja.

Pracowałem!

Ja też! I jakoś nie miałam potem całodziennego zmęczenia, które pozwalałoby mi ignorować całą resztę świata!

Stał i oddychał ciężko, jakby nie rozumiał, jak się tu znaleźliśmy. A ja mówiłam dalej, łagodniej już, cicho:

Ja nie potrzebuję kwiatów. Chciałam tylko, żebyś mnie słuchał. Żebyś zapytał, jak się czuję. A ty? Nawet nie zauważyłeś, że przestałam się uśmiechać.

– Myślałem, że jesteś zmęczona.

– Bo byłam. Ale nie tylko pracą. Zmęczyło mnie życie z kimś, kto mnie nie widzi.

Pozbyłam się złudzeń

Wysiadłam na przystanku wcześniej niż zwykle. Nie chciałam jeszcze wracać do domu. Domu, którego już za chwilę nie będzie. Weszłam na mały skwerek między blokami i usiadłam na ławce. Noc była chłodna, ale nie przeszywająca. Cisza wokół mnie była niemal święta. W oknach migotały telewizory, gdzieś szczekał pies. Ktoś przechodził, spojrzał, ale nie zatrzymał wzroku. I dobrze.

Nie płakałam. Nie wściekałam się. Czułam się... pusta. Jakby wszystko już się wydarzyło. Jakbym tylko odgrywała scenariusz, który dawno został napisany. W głowie miałam tysiące myśli, ale żadna nie chciała się przebić. Może to właśnie ulga? Nie jestem bohaterką. I nie wiem, czy zasługuję na szczęście. Ale po raz pierwszy od lat nie czuję, że się duszę.

Spojrzałam w niebo, ale nie było gwiazd. Tylko chmury, szare i ciężkie. Jak te lata, które przeszliśmy razem. I wiesz co, Robert? Gdybyś mnie dziś dogonił i zapytał, czy jeszcze możemy to wszystko naprawić... Może przez chwilę bym się zawahała. Ale nie. Ja już nie chcę czekać. Nie chcę się łudzić. I nie chodzi nawet o te nieszczęsne skarpetki. Nigdy nie chodziło.

Zaczęłam myśleć o sobie

Dwa miesiące później obudziłam się pierwszy raz w nowym mieszkaniu – cichej kawalerce na obrzeżach miasta. Za oknem było szaro, z kuchni dobiegał zapach kawy, którą parzyłam już tylko dla siebie. Dzieci spały u Roberta, miały „weekend u taty” – jego nowy rytuał, który na początku wydawał się czymś sztucznym, ale z czasem... chyba zaczęło mu na tym zależeć.

Nie utrudniałam. Nie mówiłam o nim źle przy chłopcach. Przecież to ich tata. Nawet jeśli był dla mnie tylko cichym współlokatorem przez ostatnie lata, dla nich wciąż był domem. A ja? Ja też zaczęłam budować swój. Zgłosiłam się na terapię. Początkowo mówiłam tylko o zmęczeniu. O braku sensu. Dopiero później wypowiedziałam na głos to, co bolało najbardziej: że przestałam siebie lubić. Że przez lata znikałam, żeby wszystko wokół mogło działać. I że nikt tego nie zauważył. Nawet ja sama.

Zapisałam się na zajęcia z ceramiki. Kiedy ostatnio coś robiłam tylko dla siebie? Nie pamiętam. Dłońmi ugniatam glinę, a wewnątrz mnie coś się lepi na nowo. Jestem ostrożna. Nie planuję nic w przód. Ale uczę się oddychać bez napięcia.

Robert próbował wrócić. Pisał, dzwonił, pytał, czy „to naprawdę koniec”. Nie odpowiadałam złością. Po prostu... w ogóle nie odpowiadałam. Bo to nie był impuls. To była przemyślana decyzja. Dziesięć lat to dużo, ale jeszcze więcej przede mną. I tym razem – nie zmarnuję ani jednego dnia. I choć wciąż bywa ciężko – choć są noce, gdy tęsknię za czymś, czego już nie ma – wiem, że to, co robię teraz, robię dla siebie. A nie po to, by ktoś zauważył.

Justyna, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: