Mam na imię Dorota. Od dziewięciu lat jestem żoną Olgierda. Na papierze wszystko się zgadza – wspólne nazwisko, kredyt hipoteczny, zdjęcia z wakacji w folderze na komputerze. Ale jak ktoś zapyta mnie, czy znam swojego męża, to od pewnego czasu nie potrafię odpowiedzieć z przekonaniem.
Poznaliśmy się krótko po jego powrocie z misji. On – żołnierz zawodowy, z wyrazem zmęczenia w oczach i sylwetką spiętą jakby w każdej chwili miał się bronić. Ja – świeżo po rozwodzie z człowiekiem, który mylił „kocham” ze „zdradzam, ale to nic nie znaczy”. Byliśmy ludźmi po przejściach, którzy szukali spokoju. I przez chwilę myślałam, że go znalazłam.
Z biegiem lat nasz związek zrobił się cichy. Nie cichy jak poranek nad jeziorem. Cichy jak napięcie przed burzą. Olgierd coraz częściej zamykał się w sobie, znikał w swoim świecie. Najpierw były to wieczory z książkami o historii wojskowości. Potem poranki w garażu. A ostatnio – las.
– Znów na grzyby? – zapytałam go, opierając się o framugę, gdy zakładał kurtkę.
– Tylko na chwilę. Wracam na obiad – rzucił i zniknął za drzwiami.
To „na chwilę” zawsze trwało do późnego popołudnia. Wracał, gdy już było ciemno, pachnący dymem, z kilkoma grzybami w siatce. I zawsze milczący. W zeszłym tygodniu powiedziałam o tym Jowicie. Moja przyjaciółka, jak zwykle, nie owijała w bawełnę.
– On coś ukrywa, Dorka. I grzyby to nie jest to, co naprawdę tam znajduje.
Przeszłość nauczyła mnie, że kiedy coś wydaje się nie grać, najczęściej rzeczywiście nie gra. Mój wewnętrzny alarm podejrzliwości włącza się szybciej niż powinien. Ale tym razem... naprawdę nie wiem, co mam myśleć.
Mam tylko jedno postanowienie: nie pozwolę, żeby moje małżeństwo rozpadło się po cichu. Jeśli Olgierd coś przede mną ukrywa, chcę wiedzieć co. Albo kogo.
Chciałam poznać prawdę
– Nie rozumiem cię. Przestaliśmy rozmawiać. Tylko te cholerne grzyby – powiedziałam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.
Stał przy zlewie, mył termos. Nawet się nie odwrócił. Tylko ręce miał lekko napięte, jakby tłumił w sobie coś, co za chwilę miało eksplodować. Czekałam, że odpowie. Że zaprzeczy, zażartuje, powie cokolwiek. Ale nic.
– Może dobrze by było, gdybyś mnie zdradzał – dodałam z zimnym gniewem. – Przynajmniej miałabym powód do łez.
Teraz się odwrócił. Powoli. Oparł się o blat i patrzył prosto na mnie. Ale jego wzrok był pusty. Nie zraniony. Nie wściekły. Po prostu… nieobecny.
– Nie musisz wszystkiego rozumieć – powiedział cicho.
– Co to w ogóle znaczy? Że mam ci ufać na ślepo, kiedy ty znikasz z domu w każdy weekend? Że mam wierzyć, że idziesz po kurki, kiedy nie przynosisz nawet porządnego koszyka?
– Dorota…
– Nie. Posłuchaj mnie. Ja naprawdę nie jestem paranoiczką. Nie chcę się kłócić. Ale czuję się, jakbym mieszkała z cieniem człowieka, który kiedyś mnie kochał. Wiesz w ogóle, co to ze mną robi?
Patrzył. Milczał. Nie ruszył się.
– Masz kogoś? – zapytałam w końcu.
– Nie.
– To powiedz mi prawdę. Powiedz, po co tam jeździsz. Bo mam dosyć. Mam dosyć twojej ciszy, snucia się po domu.
Olgierd podszedł do stołu, usiadł. Wziął do ręki kubek, jakby chciał się czymś zająć. Ale był pusty.
– Jak ci powiem, to przestaniesz mnie szanować – wyszeptał.
To jedno zdanie przebiło moją złość. Usłyszałam w nim coś, czego nie spodziewałam się w jego głosie od lat. Strach.
Usiadłam naprzeciwko niego. Nie dotykałam go. Nie odważyłam się.
– To spróbuj mi zaufać, Olgierd. Bo jak nie, to się kiedyś obudzimy obok siebie – i będziemy sobie zupełnie obcy.
Nie odpowiedział. Ale jego milczenie było inne niż dotąd. Jakby coś w nim pękło. Albo zaczęło.
Postanowiłam go śledzić
Nie spałam tej nocy. Leżałam na boku, patrząc w ciemność, słuchając jego oddechu. Równy, spokojny. Jakby nic się nie stało. Jakby nie powiedział mi, że boi się mojego braku szacunku bardziej niż mojego gniewu. Jakby nasza rozmowa przy kuchennym stole w ogóle nie miała miejsca.
W mojej głowie nie było spokoju. Tylko setki głosów. I obrazów. Olgierd z telefonem w łazience. Olgierd, który zdejmuje kurtkę i wrzuca ją od razu do pralki. Olgierd, który nie chce, żebym z nim jechała „na grzyby”, chociaż jeszcze rok temu uwielbiał, gdy spacerowaliśmy razem w ciszy.
Około czwartej rano usiadłam na skraju łóżka i napisałam wiadomość do Jowity. Krótko: „Jadę za nim”
Przez chwilę chciałam ją usunąć. Potem tylko wcisnęłam „wyślij” i poszłam pod prysznic. Woda była lodowata, ale chyba tego właśnie potrzebowałam. Czegoś, co mnie wybudzi z letargu.
O siódmej słyszałam, jak Olgierd zbiera się do wyjścia. Z kuchni dochodził dźwięk termosu, znów ten sam, i zapach kawy. Jak co weekend. Jak z zegarkiem w ręku.
– Wrócę na obiad – powiedział z korytarza.
Nie odpowiedziałam. Usiadłam przy stole z gazetą w rękach, udając, że mnie nie obchodzi.
Drzwi trzasnęły. Z okna kuchni widziałam, jak wsiada do samochodu. Poczekałam jeszcze dwie minuty. Potem wzięłam kluczyki do mojego auta, plecak, kurtkę i ruszyłam.
Nie jechał daleko. Przez chwilę myślałam, że skręci do sklepu albo do mechanika, ale nie – kierował się na północ. W stronę lasu. Tego samego, w którym bywaliśmy razem, kiedy jeszcze byliśmy „my”.
Trzymałam dystans. Co jakiś czas traciłam go z oczu. Ale w końcu zatrzymał się. Na małym, leśnym parkingu, położonym z dala od głównych szlaków. Wysiadł z auta i zniknął wśród drzew.
Zostawiłam samochód przy poboczu, wyłączyłam światła, a potem długo siedziałam bez ruchu.
– Jeśli teraz nie poznam prawdy, to koniec – szepnęłam do siebie.
Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam za nim. Do lasu, po odpowiedzi.
W końcu poznałam prawdę
W lesie panowała cisza. Taka prawdziwa, gęsta, jakby wszystko wstrzymało oddech. Słyszałam tylko trzask moich butów na mokrym igliwiu i własne myśli, które waliły mi po czaszce jak młotem: „A jeśli go przyłapiesz? Co zrobisz, jeśli to kobieta? Jeśli jest młodsza, piękniejsza, inna?” Szłam powoli, skradając się między drzewami, raz po raz chowając się za pniem, jakbym była bohaterką kiepskiego thrillera. Tyle że to była moja rzeczywistość. Moje małżeństwo, moje pytania, moje drżenie rąk.
W pewnym momencie go zobaczyłam. Stał na niewielkiej polanie, plecami do mnie. Miał na sobie tę samą zieloną kurtkę, której nienawidziłam, bo była już cała poplamiona żywicą. Rozmawiał z kimś. Z kimś, kto był większy, cięższy, z przygarbionymi plecami i dłońmi chowającymi się w rękawach. Bruno. Pamiętałam go ze ślubu. Olgierd nie mówił wiele, ale kiedyś wspomniał o nim. „Z jednostki, po misji... trochę się posypał”. Nie podeszłam bliżej. Stanęłam w cieniu drzew, na tyle blisko, żeby słyszeć, ale na tyle daleko, żeby nie musieć patrzeć w oczy własnemu wstydowi.
– Tylko tu mogę oddychać – usłyszałam głos Olgierda. – Tylko z tobą mogę o tym porozmawiać.
– Bo tylko my tam byliśmy – odpowiedział Bruno, niemal szeptem.
Zapadła cisza. Taka, w której mieściły się noce bez snu, krzyki z tamtej strony świata, których nie da się zapomnieć, i wspomnienia, które gryzły sumienie bardziej niż własna wina.
– Wiesz, że czasem czuję, że wracam tam, nawet jak siedzę przy śniadaniu? – mówił Olgierd. – Że to wszystko jest snem, a ja zaraz znów będę musiał wybierać, reagować, wykonywać rozkazy.
– Ja też – mruknął Bruno. – Tylko grzyby mnie jakoś trzymają w pionie. Śmieszne, nie?
– Nie – odpowiedział mój mąż. – Wcale nie.
Nie wiem, jak długo tam stałam. Nie wiem, czy widzieli mnie, czy czuli moją obecność. Wiem tylko, że nie mogłam się ruszyć. Bo po raz pierwszy od dawna zrozumiałam, że to, czego się bałam, nie było zdradą.
Było mi wstyd
Wracałam do domu jak w transie. Auto prowadziłam niemal mechanicznie, jakbym nie miała w ciele emocji, tylko same mięśnie i ścięgna. W środku wszystko we mnie drżało. Nie z gniewu. Ze wstydu. Jak mogłam przez tyle lat żyć z człowiekiem i nie mieć pojęcia, w jakim piekle on mieszka? Jak mogłam, będąc jego żoną, nie zauważyć, że on nie walczy ze mną – tylko z czymś, czego nawet nie potrafił nazwać? W kuchni czekała na mnie Jowita. Usiadła przy stole, z kubkiem parującej kawy, tak jakby przeczuwała, że będę potrzebować obecności.
– I? – zapytała, gdy zdjęłam buty i usiadłam obok niej.
– On mnie nie zdradza – powiedziałam cicho.
– To o co chodzi?
Spojrzałam na nią i przez chwilę nie wiedziałam, jak to ująć. Jowita zawsze była szybka w osądach, ostra jak brzytwa. Tym razem chciałam, żeby zamilkła. Żeby po prostu była.
– O przeszłość, która nie daje mu oddychać. Spotyka się w lesie z kolegą z jednostki. Rozmawiają. O tym, co przeżyli na misji. O tych wszystkich okropieństwach. O błocie. O śmierci.
– I nie powiedział ci o tym? – parsknęła. – Wiesz, co to znaczy? Że nie czuje się przy tobie bezpiecznie.
Zabolało. Ale wiedziałam, że Jowita nie mówiła tego, żeby mnie skrzywdzić. Ona po prostu nie potrafiła owijać w bawełnę. Czasem zazdrościłam jej tej bezpośredniości. Teraz nienawidziłam jej za to.
– Nie wiem, czy w ogóle ktokolwiek byłby. To nie są rzeczy, które można obgadać przy herbacie.
– Ale Dorota… to też coś mówi. O was. O tym, jak on cię postrzega.
Pokiwałam głową. Miała rację. Nie chciałam się do tego przyznać, ale wiedziałam, że coś we mnie zawsze było zbyt racjonalne. Zbyt analityczne. Zbyt „ogarnięte”, żeby można było na mnie liczych w takich sytuacjach.
– I co teraz? – spytała Jowita, już trochę łagodniej.
– Nie wiem. Nie wiem, czy to małżeństwo ma jeszcze szansę. Ale przynajmniej wiem, że nie walczę z kochanką. Tylko z walką, która nigdy się nie skończyła.
Spojrzałam na nią i dopiero wtedy poczułam, jak łzy ciekną mi po policzkach. Nie umiałam ich zatrzymać.
Zależało mi na szczerej rozmowie
Wieczór był cichy. Jakby dom trzymał dla nas przestrzeń, której nie umieliśmy już zapełnić. Zupa stała na kuchence, nie ruszona. Olgierd wrócił wcześniej niż zwykle. Zrzucił kurtkę, powiesił ją jak zawsze na wieszaku. Wszedł do salonu, spojrzał na mnie i przez długą chwilę nic nie powiedział.
– Byłaś gdzieś? – zapytał w końcu, siadając naprzeciwko.
– Chciałam pojeździć – skłamałam. – Przewietrzyć się.
Nie mówił nic więcej. Jakby wiedział. Jakby i tak nie miał już siły na konfrontacje. Milczeliśmy. Czułam, że muszę to przerwać, zanim wszystko rozpadnie się na dobre.
– Czy kiedykolwiek porozmawiasz ze mną szczerze? – zapytałam, cicho, prawie bezgłośnie.
Podniósł na mnie wzrok. Ten sam, którym patrzył na mnie, gdy umarła moja mama. Głęboki. Uczciwy. Bezbronny.
– Nie wiem – odpowiedział po długiej chwili.
Zamarłam. Spodziewałam się tego. Ale też... miałam nadzieję, że powie inaczej.
– Chcę cię zrozumieć – powiedziałam powoli. – Ale musisz mi pozwolić.
– Nie każdy chce być zrozumiany. Niektóre rzeczy trzeba przeżyć samemu – odparł.
W tej jednej sekundzie poczułam, że nie chodzi tylko o niego. Że i ja byłam głucha na jego przeszłość. Że nasze milczenie to była wspólna decyzja. Tylko że nikt jej nie wypowiedział na głos.
– A jeśli ja nie dam rady tak żyć? Obok ciebie, ale jak za szybą?
– Nie wiem – powiedział bez cienia złośliwości. – Ale nie każ mi udawać, że to wszystko można wyciągnąć na stół i poukładać jak puzzle.
Zrobiło mi się duszno. Jakby nagle pokój się skurczył, a wszystko, co mieliśmy razem, mieściło się na tej jednej, krzywej linii między naszymi spojrzeniami. Wstałam. Podeszłam do okna. Patrzyłam w ciemność i próbowałam zrozumieć, co to właściwie znaczy „kochać kogoś, kogo się nie rozumie”. A potem tylko wyszeptałam:
– Nie musisz mówić. Ale przynajmniej... nie zamykaj drzwi na klucz.
Nie odpowiedział. Ale słyszałam, jak odstawia kubek i odchodzi w stronę sypialni. Kroki miał ciężkie. Jakby każdy ważył więcej niż cały jego bagaż z misji.
Dorota, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Macierzyństwo kompletnie mnie przerosło. Myślałam, że będzie jak w bajce, a zderzyłam się ze ścianą”
- „W sanatorium nie mogłem się oprzeć uroczej kuracjuszce. Na dancingu nasze serca wirowały w rytmie walca”
- „Wnuk mieszka u mnie i żeruje na mej dobroci. Nie sprząta, imprezuje do rana i robi mi tylko wstyd przed sąsiadami”





