Od kiedy Basia umarła, moje dni są jak odbitki jednej fotografii. Wstaję o siódmej. Herbata, dwa plasterki żółtego sera, radio. Potem gazeta albo spacer, zależnie od pogody i ciśnienia. Po południu drzemka. Wieczorem telewizor gra do zaśnięcia. I tak dzień za dniem, jakby ktoś zapomniał mnie wylogować z życia. Nie byłem gotowy na jej odejście. Kto by był. Miała tylko 64 lata, a wyglądała młodziej ode mnie. I była wszędzie – w kubku po kawie, w poduszce, w ciszy, która zapadała po wieczornym „Dobranoc, Jureczku”. Teraz cisza już nie zapada. Ona po prostu trwa.
Pobyt w sanatorium miał mi pomóc się zregenerować i pozwolić złapać oddech. I oto jestem. Pokój jednoosobowy z balkonem i ładnym widokiem. Z początku nie rozmawiałem z nikim. Inni jakoś się znali, śmiali, dowcipkowali. Panie siadały w kółku, grały w remika, komentowały, kto z kim się trzyma. Ja siadałem z boku. Niby przypadkiem. Patrzyłem.
Każdy czwartek – wieczorek taneczny. Świetlica, zespół z keyboardem i saksofonistą, śpiewają stare przeboje. Panie szykują się od rana – fryzury, sukienki, szminki. Panowie w wyprasowanych koszulach. A ja? Nigdy nie byłem typem, który tańczy. Zawsze bardziej do patrzenia niż do uczestniczenia. Nawet kiedy byłem młodszy – czy to wesele kuzynki, czy sylwester w remizie – siedziałem raczej z boku. Teraz też zajmuję miejsce pod ścianą, z herbatą w kubku. Aż do tamtego czwartku, gdy wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałem.
Znów usłyszałem walc
Nie miałem zamiaru podchodzić do nikogo. Jak co czwartek usiadłem w tym samym miejscu – z brzegu, tuż przy kolumnie, z której delikatnie sączyła się muzyka. Kiedy zaczęli grać walca, pomyślałem, że ten rytm jest jak zegar, który wszystkim odmierzał czas. Parom – czas do końca tańca, a mnie – czas do powrotu do pokoju. Patrzyłem, jak panowie próbują prowadzić, niektórzy nieporadnie. Kobiety się uśmiechały, chociaż w niektórych oczach było widać więcej uprzejmości niż radości. Zapatrzyłem się tak, że nie zauważyłem, kiedy podeszła. Zatrzymała się przede mną i spojrzała prosto w oczy.
– Niech pan nie siedzi jak cień. Jeden walc nikomu nie zaszkodzi.
Jej głos był ciepły, stanowczy, z lekkim zawadiackim tonem. Zaskoczyła mnie. Chciałem coś odpowiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Dopiero po chwili wydusiłem:
– Nie jestem pewien, czy jeszcze umiem…
Uśmiechnęła się, jakby znała taką odpowiedź na pamięć. Wyciągnęła do mnie dłoń.
– To ja poprowadzę.
Nie miałem odwagi odmówić. Jej pewność siebie była zaraźliwa, a uścisk dłoni – ciepły i miękki. Wstałem, trochę zbyt szybko, przez co lekko się zachwiałem. Nie skomentowała tego. Pociągnęła mnie na parkiet jak wodę za sobą. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz tańczyłem. Moje ciało najpierw opierało się rytmowi, nogi jakby za ciężkie, ruchy sztywne, nieporadne. Ale ona naprawdę prowadziła. Lekko, z uśmiechem, bez pośpiechu. Pachniała delikatnie czymś znajomym, może lawendą albo mydłem sprzed lat. Trzymała mnie pewnie, ale z delikatnością, jakby chciała pokazać, że jeszcze potrafię.
Nie patrzyłem na innych. Słyszałem tylko muzykę i jej oddech. Coś w środku zaczęło się uspokajać. Kroki stały się lżejsze, ręce mniej niezgrabne. Zorientowałem się, że się uśmiecham. Ona też się uśmiechnęła, ale bez cienia kpiny. Kiedy muzyka ucichła, zatrzymaliśmy się w miejscu. Spojrzała na mnie uważnie.
– Widzisz? Da się – powiedziała cicho.
Skinąłem głową, zbyt przejęty, by odpowiedzieć. Odprowadziła mnie do krzesła, po czym sama zniknęła gdzieś wśród ludzi. Usiadłem. Serce biło mocniej, ale nie ze strachu. Nie z choroby. Wpatrywałem się w parkiet, jakby tam została jakaś cząstka mnie, której do tej pory nie znałem. Aniela. Zapamiętałem wyraźnie jej twarz. Miała coś w oczach, co sprawiło, że nie mogłem przestać o niej myśleć. Uśmiechała się z lekkością, ale w jej spojrzeniu był jakiś cień, jakby coś nosiła w sobie, czego nie chciała pokazać światu. Wróciłem do pokoju później niż zwykle. Nie zapaliłem światła. Usiadłem na łóżku, zamknąłem oczy i znów usłyszałem walc. Tym razem wiedziałem, że coś się zmieniło.
Czułem coś więcej niż rytm muzyki
Zaczęło się od tego jednego tańca. Potem był kolejny czwartek i ten sam walc. Czekałem, choć próbowałem udawać przed sobą, że nie. Usiadłem na swoim miejscu, jak zawsze. Ale kiedy weszła na salę, moje serce zaczęło bić mocniej. Miała na sobie tę samą granatową sukienkę. Nie musiała mnie szukać wzrokiem – podeszła bez słowa, wyciągnęła rękę. Wstałem natychmiast. Tańczyliśmy tak co tydzień. Jeden walc. Tyle mi dawała. Potem dziękowała, uśmiechała się i odchodziła do swojego stolika. Nie próbowałem jej zatrzymywać. Wiedziałem, że nie chce nic więcej.
– Nie szukam związku, wie pan? – powiedziała któregoś wieczoru. – Potrzebuję tylko partnera do tańca.
– To chyba najpiękniejsza rola, jaką mogę teraz zagrać – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić.
Nie pytała o moje życie. Ja też nie pytałem o jej. Ale w tych krótkich chwilach, gdy trzymałem ją za dłoń, czułem coś więcej niż rytm muzyki. Patrzyłem na jej dłonie, smukłe i spokojne, jakby pamiętały więcej niż chciały powiedzieć. Czasem przymykała oczy, jakby była zupełnie gdzie indziej. A ja zakochiwałem się coraz bardziej. Po cichu, w milczeniu. Nie umiałem inaczej.
Coś urwało się zbyt nagle
Turnus zbliżał się do końca. Nie mówiła o wyjeździe. Ja też nie. Ale wiedzieliśmy. W ostatni czwartek zagrali nasz walc. Prowadziła jak zwykle, ale jej dłoń była chłodniejsza niż wcześniej. Może tylko mi się wydawało. Patrzyła na mnie dłużej, ale nie mówiła nic. A ja – jak zwykle – milczałem.
Po tańcu usiadłem na swoim miejscu. Nie odszedłem zaraz po wszystkim. Zostałem chwilę dłużej, patrzyłem, jak rozmawia z jakąś kobietą przy stoliku. Uśmiechała się, kiwała głową, ale wzrok miała nieobecny.
W nocy nie mogłem zasnąć. Kręciłem się po pokoju. Przez chwilę myślałem, żeby pójść pod jej drzwi. Zapukać. Powiedzieć wszystko. Ale nogi jakby mnie nie niosły. Zamiast tego napisałem kilka słów na kartce: „Gdybyś jednak chciała czegoś więcej. Jerzy” i podałem swój numer telefonu i adres. Włożyłem ją do książki, którą zawsze przynosiła na świetlicę. Leżała na jej stoliku. Nikt nie patrzył, więc wsunąłem karteczkę między strony i odszedłem. Rano już jej nie było. Pokoju nie posprzątała jeszcze obsługa, ale czuć było tylko mydło i lawendę. Wracałem pociągiem z uczuciem, że coś urwało się zbyt nagle. Spoglądałem na telefon częściej niż wypadało. Codziennie. I nic.
Teraz było inaczej
Minął tydzień. Potem drugi. Telefon milczał. Zacząłem łapać się na tym, że już nie liczę na wiadomość, tylko sprawdzam ekran z przyzwyczajenia. Wieczory znów stały się długie, ciche, bez ruchu. Tylko teraz było inaczej – jakby czegoś brakowało, czegoś, co nagle nadało sens temu, co wcześniej wydawało się znoszeniem codzienności. Włączałem radio. Szukałem stacji z muzyką taneczną, aż w końcu trafiłem na tę jedną, gdzie co wieczór grali walce. Siadałem w fotelu, zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że tańczymy. Ja i ona. Że jej dłoń znów spoczywa na moim ramieniu, a jej zapach unosi się między nutami muzyki. Potem przyszedł ten dzień. Kartka pocztowa, zwykła, z obrazkiem jakiegoś miasteczka nad morzem. Nie znałem go. Z tyłu, kobiecym pismem, kilka słów.
„Myślę o panu, gdy słyszę walca. A”.
Poczułem, jak coś we mnie drgnęło. To nie był wybuch radości. Bardziej cichy, poruszający dreszcz, który przeszedł przez całe ciało. I zaraz potem smutek, bo wiedziałem, że nic się nie zacznie. Ale czułem, że to, co się między nami wydarzyło, było czymś prawdziwym.
Nie wszystko musi trwać, żeby było prawdziwe
Usiadłem przy biurku, wyjąłem kartkę papieru i zacząłem pisać. Nie wiedziałem, co konkretnie chcę jej powiedzieć. Że dziękuję? Że tęsknię? Że coś we mnie się zmieniło? Słowa przychodziły powoli, nieporadne. Pisałem jak ktoś, kto pierwszy raz mówi głośno to, co czuł przez lata. Potem przeczytałem ten list i... złożyłem go na pół. Nie wsadziłem do koperty. Położyłem obok radia, tam, gdzie trzymałem kartkę od niej. Może kiedyś ją odeślę. Może nie. Minęły tygodnie. Dni znów stały się podobne do siebie, ale ja już byłem inny.
Czasem, kiedy słyszałem znajomy walc w radiu, wstawałem i robiłem dwa kroki po dywanie. Krok w lewo. Krok w prawo. Objęcie – jakby jeszcze była obok. Potem siadałem. I wystarczało. Nie szukałem jej. Nie dzwoniłem. Nie pisałem drugi raz. Czasem wystarczy jedna chwila, żeby coś w człowieku pękło i się otworzyło. Nie wszystko musi trwać, żeby było prawdziwe. Wtedy, w tańcu, życie znów miało sens. I to zostaje.
Nie wiem, czy jeszcze się spotkamy. I chyba nie muszę wiedzieć. Pamiętam jej dłoń, zapach, ten jeden walc, który grali zawsze o dziewiętnastej. Pamiętam, że przez kilka tygodni czekałem. I że kiedy przyszła kartka, nie poczułem żalu, tylko ciepło. Jakby ktoś przyłożył mi rękę do serca i powiedział: „Byłeś”. Bo to było prawdziwe. Nie wielkie, nie dramatyczne. Ale wystarczające. Nie szukałem już dowodów na to, że jestem komuś potrzebny. Wystarczyło, że przez chwilę byłem. Dla niej. I dla siebie. Zostaje rytm i chwila, w której życie znów miało sens.
Jerzy, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na emeryturze miałam się lenić, a nie prowadzić bufet dla całej rodziny. Nie pozwolę się perfidnie wykorzystywać”
- „Mąż całymi dniami gapi się w telewizor, a spaceruje tylko do lodówki. Nie tak wyobrażałam sobie naszą jesień życia”
- „Kurs komputerowy zmienił moje życie. Do niedawna nie wiedziałem, co to e-mail, a dziś rozsyłam zaproszenia na swój ślub”





