Zawsze byłam racjonalna, ułożona, może nawet nudna. Pracuję w urzędzie, płacę podatki, mam mieszkanie i psa. Przynajmniej tak myślą wszyscy, którzy mnie znają. Ale prawda wygląda zupełnie inaczej. W jesienne wieczory rozgrzewa mnie nie grzane wino, tylko ramiona cudzego męża.

Nie jestem z tego dumna, ale nie czuję też wstydu. Spotykamy się od ponad roku. Jego żona siada naprzeciwko mnie przy jednym stole, patrzy mi w oczy i opowiada o swojej codzienności. A ja milczę. Tylko ja wiem, co robi jej mąż, gdy mówi, że zostaje dłużej w pracy.

Od razu mnie zauroczył

Poznałam go w pracy. Przyszedł na zebranie jako nowy kierownik działu inwestycji. Pamiętam, że miał na sobie granatowy sweter i pachniał drogo, ale nie nachalnie. Nie wiem, co mnie w nim uderzyło bardziej – spokój, z jakim mówił, czy sposób, w jaki przyglądał się ludziom. Nie flirtował, nie popisywał się, po prostu był. I to wystarczyło, żebym zaczęła się nim interesować.

Na początku mijaliśmy się w korytarzu. Czasem jakieś „dzień dobry”, innym razem krótkie spojrzenie, którego nikt by nie zauważył – może poza nami. Dopiero przy okazji wspólnego projektu zaczęliśmy rozmawiać więcej. Zaskoczyło mnie, jak łatwo się z nim rozmawia. O wszystkim i o niczym. Nie było między nami żadnego napięcia, przynajmniej nie na początku.

– Musisz mi kiedyś pokazać ten raport, o którym mówiłaś – powiedział, nachylając się nieco zbyt blisko. Poczułam jego zapach, ciepły oddech na skroni. W jednej sekundzie całe moje ciało stanęło w gotowości, jakby czekało na ten moment od lat.

Potem było już tylko więcej przypadkowych dotknięć, spojrzeń, które trwały odrobinę za długo. Aż pewnego dnia, kiedy zostaliśmy sami w biurze, zapytał cicho:

– Pójdziesz ze mną na kawę?

Nie zapytałam, czy ma żonę. Wiedziałam. Mimo to skinęłam głową.

Nie czułam się winna

Poznałam ją tydzień później. Przyszła do nas do biura z dzieckiem na ręku, z pudełkiem domowych muffinek, które miały osłodzić piątkowy poranek. Uśmiechała się szeroko, a ja stałam w miejscu nieruchomo. Nie dlatego, że poczułam się winna. Bardziej dlatego, że była… normalna. Ciepła, zadbana, z tym rodzajem energii, który sprawia, że ludzie kogoś lubią. Od razu.

– Cześć, jestem Marta, żona Maćka – powiedziała, jakbyśmy były dawno niewidzianymi koleżankami. – Upiekłam trochę babeczek. Maciek twierdzi, że jego dział umiera z głodu.

Wzięłam jedną, podziękowałam i nawet się uśmiechnęłam. W środku wszystko mi wirowało, ale na zewnątrz byłam lodowata. Mistrzyni w udawaniu, że nic się nie dzieje. Obserwowałam, jak całuje go w policzek, jak dziecko łapie go za rękę i jak on przez chwilę jest gdzie indziej. Nie ze mną, nie w tych wszystkich chwilach, które dzieliliśmy przez ostatnie tygodnie.

Po jej wyjściu odwrócił się w moją stronę.

– To było spontaniczne. Wpadła tylko z babeczkami. Nie chciałem cię zaskakiwać – mruknął.

Nie musisz się tłumaczyć. To twoje życie – powiedziałam spokojnie.

Ale tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Nie dlatego, że miał żonę. To wiedziałam od początku. Ale dlatego, że jego żona była... dobra. Nie wyglądała na kobietę, którą się zdradza. A ja, patrząc jej w oczy, nie czułam się gorsza. Tylko bardziej potrzebna.

Nie przestawałam go pragnąć

Nasze spotkania były szybkie, nieplanowane, czasem chaotyczne. Kawa w bocznej kawiarni, spacer po parkingu, kilka minut w samochodzie na osiedlu, którego nikt nie znał. A mimo to każde z tych chwil miało w sobie intensywność, jakiej nie doświadczyłam w żadnym innym związku. Czasem pisał: "Zmywa naczynia. 15 minut i wyjdę na spacer z psem. Spotkamy się przy stacji?". Innym razem: "Śpi już. Zobaczymy się na chwilę? Potrzebuję cię". A ja nie potrzebowałam wiele. Wystarczyło, że mnie chciał. Że był gotów wyrwać kawałek swojego domowego świata, żeby oddać go mnie.

Czekałam. W płaszczu, z sercem bijącym szybciej, z dłońmi drżącymi z napięcia. Gdy wysiadał z auta, gdy obejmował mnie w ciemnościach, czułam, że nie jestem tylko kochanką. Byłam jego azylem. Czymś, czego nie miał w domu.

– Czasem myślę, że już tam nie pasuję – powiedział kiedyś, siedząc obok mnie w samochodzie. – Wracam, przytulam dziecko, mówię jej, że miała rację, kładę się obok i myślę tylko o tobie.

– Czemu nie odejdziesz? – zapytałam cicho.

– Bo to nie takie proste.

To zdanie słyszałam od niego najczęściej. Że to nie takie proste. Że dziecko, dom, żona. Ale nikt nie mówił, że życie ma być łatwe. I choć miałam świadomość, że jestem dodatkiem, nie przestawałam go pragnąć. Każdej nocy czekałam, aż znów się zobaczymy.

Samotne niedziele bolą

To zawsze była niedziela, która bolała mnie najbardziej. Nie poniedziałek, nie środa, gdy znikał na kilka godzin i wracał do swojego życia. Niedziela. Ten dzień, w którym nigdy nie pisał. Nie dzwonił. Nie odpowiadał. Bo niedziela była dla rodziny.

Wiedziałam, że to z nią pojedzie do rodziców, że pójdą do parku, że będą udawać, że są szczęśliwi. I że wieczorem wstawi pranie, pobawi się z dzieckiem, a potem przy niej zaśnie. A ja? Ja byłam sama. Z wyciszonym telefonem, żeby nie zwariować, sprawdzając co godzinę, czy nie zostawił przypadkiem wiadomości. Nie zostawiał.

– Wiesz, że w niedzielę nie mogę – tłumaczył mi kiedyś, kiedy już miałam dość.

– Wiem. Ale to nie znaczy, że nie boli.

Były tygodnie, gdy mówiłam sobie, że to koniec. Że zasługuję na więcej. Na kogoś, kto będzie ze mną także w niedzielę. Kto zaprosi mnie na obiad, zapyta, jak spałam i przyniesie kwiaty bez powodu. Ale potem przychodził poniedziałek. A wraz z nim wiadomość: „Nie spałem całą noc. Brakuje mi ciebie". I wracałam. Jak pies do pana. Raz, pamiętam, zadzwonił w niedzielę wieczorem. Szeptał, że musi mnie usłyszeć, choćby na chwilę. Jego żona była w łazience. Usłyszałam odgłos suszarki i jego drżący głos:

– Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo chciałbym być teraz z tobą…

Ale nie był. I nie miał zamiaru być. A ja nadal tkwiłam w tym układzie, w którym niedziela należała do niej.

Nie mam złudzeń

Czasem przyjaciółka pytała:

– I co, kochasz go?

Zawsze wtedy wzruszałam ramionami. Bo jak odpowiedzieć na pytanie, które zawiera już w sobie wyrok? Jeśli powiem, że tak – jestem idiotką. Jeśli zaprzeczę – jestem kłamczuchą. Prawda była gdzieś pomiędzy. Nie kochałam go w sposób, w jaki kocha się męża, z którym się planuje życie. Kochałam go jak coś zakazanego, intensywnego, niemożliwego. Jak sen, który śni się noc w noc, chociaż wiesz, że prowadzi w ciemność.

– Nie pytaj, czy go kocham – odpowiedziałam kiedyś Weronice. – Po prostu nie umiem bez niego żyć.

To był stan. Uzależnienie. Był jak papieros o czwartej nad ranem – niepotrzebny, ale jedyny, który koi. Nie obiecywał mi niczego. Nigdy nie mówił, że odejdzie od żony. Wiedziałam, że nie odejdzie. I mimo to zostawałam.

Raz spróbowałam się wycofać. Napisałam, że to nie ma sensu, że potrzebuję kogoś, kto jest naprawdę. Nie odpisał przez dwa dni. Trzeciego dnia przyszedł pod moje mieszkanie. Stał w deszczu jak jakiś głupi bohater taniego romansu i powiedział:

– Nie wiem, jak mam bez ciebie oddychać.

I wtedy wszystko zaczęło się od nowa. Nie mam złudzeń. Wiem, że w tej historii nie będzie happy endu. Ale są chwile, kiedy leżę obok niego, głaszczę jego kark, a on zasypia spokojnie, bez masek, bez kłamstw – i myślę sobie, że może to właśnie jest moja miłość. Taka, jaka mi się przydarzyła.

Niczego się nie boję

Czasami patrzę na siebie w lustrze i próbuję znaleźć w swoich oczach cień wstydu. Ale go tam nie ma. Nie dlatego, że jestem zimna czy wyzuta z sumienia. Po prostu przestałam wierzyć, że wszystko musi być czarno-białe. Że są tylko dobre żony i złe kochanki. Że wszystko da się jednoznacznie ocenić.

Marta nadal wpada czasem do biura. Nadal piecze muffinki. Nadal opowiada mi o ich planach na weekend. Czasem mówi:

– Wiesz, Maciek ostatnio jakiś zamyślony. Ale chyba dopada go jesienna chandra.

A ja kiwam głową, udając, że rozumiem. Chociaż noc wcześniej mówił mi, że już nie wie, kim jest i gdzie powinien być.

Nie wiem, co będzie dalej. Może któregoś dnia on zniknie, przestanie dzwonić, nie przyjdzie pod blok. Ale nie boję się tego. Bo teraz wiem, że można żyć w cieniu czyjegoś małżeństwa i nadal czuć się kimś ważnym. Nie pierwszą, nie ostatnią. Ale istotną.

Nie każda wina smakuje jak kara. Czasem ma smak cynamonu, kawy i jego skóry o poranku. A to wystarcza, by wstać z łóżka i oddychać dalej.

Joanna, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: