Gdy wyobrażałam sobie naszą wspólną emeryturę, widziałam nas spacerujących po parku, jeżdżących nad morze, odwiedzających znajomych, może nawet tańczących w jakimś klubie seniora. Całe życie harowaliśmy – ja w szkole, on w warsztacie – więc marzyłam, że w końcu nadejdzie czas tylko dla nas. Tymczasem mój mąż zmienił się w... starego grzyba. Dosłownie. Najchętniej nie ruszałby się z fotela, cały dzień gapi się w telewizor, a jego jedyną aktywnością są spacery do lodówki. To nie jest życie, jakie sobie wymarzyłam.

Mąż całymi dniami siedział na sofie

– Ty naprawdę nie masz dziś nic do roboty? – zapytałam go któregoś ranka, patrząc, jak znów siedzi z pilotem w dłoni, w dresie pamiętającym czasy PRL-u.

– A co mam robić? – odburknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Nie wiem... Może wyjść gdzieś? Pójść na spacer, do kina, na siłownię dla seniorów?

– Daj spokój, za zimno. A poza tym tu jest ciekawy program.

Tylko że ten „ciekawy program” to od miesiąca ten sam – kanał dokumentalny, powtórki o wojnach, bitwach, jakby to miało cokolwiek wspólnego z jego życiem. Krzesło przed telewizorem wyrobiło się już tak, że przypominało odlew jego ciała. Nawet kot przestał tam siadać. Kiedyś to on mnie namawiał, żebyśmy poszli razem na spacer, „bo pogoda ładna, bo wiosna”. Teraz wyglądał, jakby zapuścił korzenie.

Najpierw myślałam, że to chwilowe. Że po tylu latach pracy potrzebuje odpoczynku. Ale to się przeciągało tygodniami, miesiącami. I przestało być normalne. Ja też jestem na emeryturze. Ale nie zamierzam z niej robić cichej wegetacji. Chodzę na jogę, czytam książki, spotykam się z sąsiadką na kawę, czasem coś upiekę. Chciałabym, żebyśmy robili coś razem, choćby raz w tygodniu.

– Wiesz, że dziś grają „Pożegnanie z Afryką” w kinie za rogiem? – próbowałam znowu, łagodnie.

– Już kiedyś to widziałem – mruknął. – Po co mam drugi raz oglądać?

Odłożyłam łyżkę do zlewu. I już wiedziałam, że tak łatwo się nie poddam.

Tylko kanapa, pilot i kapcie

Było coś przygnębiającego w tym, jak dzień po dniu wyglądał dokładnie tak samo. Mój mąż wstawał około dziewiątej, ziewając jak hipopotam, włóczył się do kuchni, robił sobie herbatę i zasiadał w tym swoim fotelu. Oglądał wszystko – wiadomości, programy przyrodnicze, stare kabarety, potem powtórki meczów sprzed dziesięciu lat. Pilot trzymał jak relikwię. Nawet, jak wychodził do toalety, odkładał go na stolik w zasięgu wzroku.

– Może byśmy dziś zjedli obiad na mieście? – zaproponowałam raz nieśmiało.

– Mam rozmrożony rosół – rzucił krótko.

Kapcie miał takie, że same prosiły się o wyrzucenie. Powiedziałam mu to kiedyś, to obraził się na dwa dni.

– Są wygodne. Ty się na tym nie znasz – fuknął.

Nie poznawałam tego człowieka. Gdzie się podział facet, który zawsze miał energię, który coś planował, coś remontował, coś kombinował? Przecież kiedyś to on mówił: „życie nie kończy się na emeryturze”. A teraz? Teraz wyglądał, jakby tylko czekał, aż się skończy. Zaczęłam wychodzić sama. Najpierw z sąsiadką, potem z kuzynką. Na basen, na spacer, do muzeum. Mówiłam mu, że wychodzę, ale reagował z obojętnością.

– Aha – odpowiadał, nie podnosząc nawet wzroku.

Do męża nic nie docierało

Postanowiłam działać. Nie mogłam już dłużej patrzeć, jak mój mąż zmienia się w karykaturę samego siebie. Kupiłam bilety do teatru. Uszyłam nową sukienkę, chociaż nie szyłam od lat. Nawet zadzwoniłam do jego dawnego kolegi z pracy – Henryka– żeby może go wyciągnął na ryby albo wybrali się razem na grzybobranie. Cokolwiek.

– Ty, stary, wszystko dobrze? – rzucił Heniu przez telefon z rozbawieniem. – Spotkajmy się, pogadamy, co?

Umówili się w barze. Myślałam, że coś drgnie. Że przypomni sobie, że ma poza tym domem jakiekolwiek życie. Ale nie. Wrócił po dwóch godzinach z niezadowoloną miną.

– Tylko narzeka. Że żona go wypędza, że wnuki hałasują, że mu kręgosłup wysiada. Wiesz, nie mam cierpliwości na takie rozmowy – mruknął.

A ja nie miałam cierpliwości do ciebie – pomyślałam, ale ugryzłam się w język. Wieczorem wyszłam z nim na kolację. Specjalnie. W ulubionej knajpce, gdzie kiedyś się oświadczył. Zamówił schabowego i herbatę. Siedzieliśmy w ciszy. Próbowałam zagadać o filmach, o sąsiadach, o wakacjach.

– Pojedźmy może gdzieś? Choćby na weekend?

– A po co? Tłumy, drożyzna. W domu mamy wszystko – powiedział i wziął kęs kotleta.

Zrobiło mi się gorąco. Gdyby to była pierwsza taka odpowiedź, może bym przymknęła oko. Ale to był któryś raz z kolei. Powiedziałam tylko:

– Ja nie chcę mieć „wszystko” w domu. Ja chcę mieć coś poza domem.

Ale on nie odpowiedział nic. Tylko żuł. Jakby mnie nie słyszał.

Byliśmy jak współlokatorzy

Zawsze miałam poczucie humoru. Potrafiłam żartować nawet z głupot, z siebie, z życia. To było coś, co nas łączyło – te wspólne parsknięcia śmiechem, gdy oglądaliśmy komedie, te ciche żarty przy stole, kiedy dzieci jeszcze spały. A teraz? Teraz miałam wrażenie, że śmiech gdzieś uciekł. Razem z energią, z nami.

– Zobacz, co mi Halina wysłała – podsunęłam mu telefon ze śmiesznym obrazkiem o emerytach na nartach. – No przecież identyczny jak ty, tylko że ten chociaż wyszedł z domu.

– Śmieszne – powiedział beznamiętnie, nawet nie podnosząc wzroku.

Chyba właśnie wtedy coś we mnie pękło.

– Ty mnie już w ogóle słyszysz? – spytałam. – Czy ja tu tylko krążę jak tło do twojego pilota?

Milczał.

– Bo ja się czuję jak mebel. Jak firanka. Jestem, ale jakby mnie nie było. Cokolwiek powiem, ty tylko kiwasz głową albo mruczysz. Jakbym mówiła do ściany!

– Przesadzasz – rzucił w końcu. – Po prostu... lubię swój spokój.

– A ja lubię ciebie. Ale nie takiego. Bo ten człowiek z pilotem i kocem na kolanach, to nie jest mój mąż.

Patrzył na mnie przez chwilę, ale nie powiedział nic. A ja nie chciałam już dłużej mówić. Wyszłam na balkon, założyłam płaszcz i usiadłam sama z kubkiem herbaty. I tak spędziłam resztę wieczoru, zmarznięta, ale spokojna. Przynajmniej przez chwilę czułam, że żyję naprawdę.

Samotność we dwoje

Kiedyś nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Był moim kompanem, przyjacielem, partnerem do żartów i zwierzeń. Teraz coraz częściej łapałam się na tym, że myśl o samotności... dawała mi ulgę. Bo co to za „bycie razem”, gdy mijamy się w korytarzu i jedyne, co słyszę, to:

– Masz może baterie do pilota?

Próbowałam wszystkiego. Rozmów, wyjść, wspomnień, nawet cichych dni, żeby może sam zauważył, że coś się zmienia. Ale on najwyraźniej niczego nie zauważał. Czasem miałam wrażenie, że mogłabym zniknąć na tydzień, a on dopiero po paru dniach zapytałby, gdzie jest herbata.

– Słuchaj, zapisałam się na kurs komputerowy dla seniorów – rzuciłam któregoś dnia.

– Mhm. A co z kolacją?

– Kolację zrób sobie sam. Ja dziś wychodzę.

Nie odpowiedział. Wstał, wziął słoik bigosu z lodówki i usiadł znów przed telewizorem. I to był moment, w którym wszystko się we mnie uspokoiło. Żadnej złości, żadnej frustracji. Po prostu spokój. Taki, jak mają ludzie, którzy zrozumieli, że już nic nie muszą. Zaczęłam planować rzeczy sama. Wycieczkę do Krakowa. Spotkanie z koleżankami z liceum. Nawet wzięłam ulotkę z biura podróży. Mąż tylko spojrzał kątem oka.

Nie tak miało być

Nie myślałam, że tak to się potoczy. Myślałam, że starość będzie inna. Niełatwa – wiadomo – ale wspólna. Że będziemy dla siebie towarzystwem, wsparciem, może nawet źródłem codziennej radości. Że będziemy siadać razem na ławce, gadać o pogodzie i o dzieciach, wspominać młodość, śmiać się z siebie nawzajem. A zamiast tego jesteśmy jak dwa samotne krzesła w różnych kątach pokoju.

– Przecież nigdzie nie uciekam – powiedział mi ostatnio. – Po prostu lubię, jak jest spokojnie. Po co to wszystko zmieniać?

Ale właśnie w tym był problem – że nie chciał już niczego zmieniać. Jakby uznał, że wszystko, co miał przeżyć, już przeżył. A ja się na to nie godziłam. Jeszcze nie. Jeszcze chciałam czegoś więcej niż tylko dnia, który kończy się na kanapie. Nie odeszłam. Ale przestałam czekać. Przestałam próbować go obudzić. Żyłam obok, ale po swojemu. I z czasem... było mi lżej.  Odkryłam, że samotność we dwoje boli mniej, gdy wreszcie przestajesz zadawać pytania, na które i tak nie ma odpowiedzi.

Nie wiem, co będzie dalej. Może któregoś dnia coś się zmieni. Może spojrzy na mnie i zapyta: „Co robimy jutro?”. A może nie. Może już na zawsze zostanie w swoim świecie seriali, kapci i herbaty. Ale ja – ja nie będę już czekać, aż mnie zaprosi do środka. Bo życie, nawet to po sześćdziesiątce, nadal jest moje. I wcale nie musi się kończyć na fotelu i pilocie.

Halina, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: