Codzienność z Igorem była... cicha. Nie spokojna – po prostu cicha. Wstawałam przed nim, piłam kawę w samotności, potem jechałam do pracy. Wracałam – zwykle jako pierwsza – i zaczynałam przygotowywać kolację. On wchodził, całował mnie w czoło jak się całuje starszą ciotkę i siadał do swoich rzeczy. Oglądał mecze, przeglądał telefon. Czasem coś przeczytał. Ja czasem mówiłam, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio mnie słuchał.

Wszystko działo się jakby w próżni. Bez emocji, bez spięć, bez dotyku. I bez rozmowy.

– Igor, coś zjesz?

– Już jadłem w pracy.

I tyle.

Nie było awantur, nie było zdrad. Było tylko... nic.

Od lat nie słyszałam, żeby powiedział, że mnie kocha. Zresztą – sama nie pamiętam, kiedy ostatni raz to czułam. A jednak tkwiłam w tym związku, jakbym nie umiała wyjść z własnego mieszkania. Jakbym nie potrafiła uznać, że coś się skończyło.

Czasem, kiedy patrzyłam na niego przez stół, miałam ochotę krzyknąć: „Zauważ mnie! Zobacz, że tu jestem!”. Ale zamiast tego kładłam ładnie wyprasowany obrus, zapalałam świeczki i udawałam, że wszystko gra.

W pracy słyszałam komplementy, klienci doceniali moje projekty, znajomi z biura śmiali się z moich żartów. A w domu byłam przezroczysta. Jakby mnie nie było.

„Czasem mam wrażenie, że żyję obok niego, jak sąsiadka. Mijamy się. Nawet cisza między nami nie jest już pełna napięcia. Jest pusta” – pomyślałam któregoś wieczoru, patrząc na jego plecy, zgarbione nad laptopem.

To był dzień, kiedy zrozumiałam, że albo się obudzę, albo przegapię własne życie.

Coś we mnie zgasło

Od dawna miałam ochotę na coś nowego. Nową wersję siebie. Zmianę, która będzie tylko moja, nie dla kogoś, nie po coś. Długo się zastanawiałam – tatuaż, może joga, może jakaś egzotyczna podróż? Ale ostatecznie wybrałam coś prostego. Zmieniłam fryzurę.

Z włosów sięgających łopatek zrobiłam zadziornego boba. Z miodowego blondu przeszłam na głęboki kasztan. Spojrzałam w lustro w salonie i... uśmiechnęłam się. Tak szczerze, jak dawno nie. Wyglądałam jak ktoś, kto jeszcze ma coś do powiedzenia. Kto jeszcze żyje.

Wróciłam do domu z nadzieją. Taką naiwną, trochę dziecinną. Myślałam, że Igor powie: „Wow, kochanie, wyglądasz świetnie”, że może pocałuje mnie w szyję, może zapyta: „Dla kogo ta zmiana?”. A ja wtedy roześmiałabym się i odpowiedziała: „Dla siebie”. I to by było coś, rozmowa, moment bliskości.

Ale Igor tylko spojrzał. Przez ułamek sekundy, między zdjęciem butów a sięgnięciem po telefon. I nic. Nie powiedział ani słowa. Przez cały wieczór. Ani wtedy, kiedy podałam mu herbatę, ani kiedy usiedliśmy na kanapie, ani kiedy kładliśmy się spać. Tylko machinalne „dobranoc” i zgaszone światło. Mijał dzień, drugi, trzeci. Czekałam aż się zorientuje, aż się przełamie. Ale on milczał. Trzeciego wieczoru nie wytrzymałam.

– Nie zauważyłeś niczego?

Spojrzał na mnie. Zmarszczył brwi.

– A… może inny kolor? Nie wiem, kochanie.

Powiedział to z roztargnieniem, jakby to pytanie przeszkodziło mu w myśleniu. Poczułam, jak coś we mnie zgasło.

– Dlaczego nawet nie udajesz, że ci zależy? – zapytałam w myślach, ale nie powiedziałam tego głośno. Zamiast tego, po prostu odwróciłam się i zaczęłam zmywać kubki.

Woda była lodowata. I miałam wrażenie, że pasuje idealnie do tej chwili.

Był jak ktoś zupełnie obcy

Czekałam jeszcze dwa dni. Może się zreflektuje. Może uzna, że przegapił coś ważnego. Że powie, że mu głupio. Ale nie powiedział nic. Jak zwykle. W sobotę rano usiadłam przy stole z filiżanką kawy. Bez mleka, jak zawsze. Igor zszedł na dół, spojrzał na mnie kątem oka i sięgnął po gazetę. Jakby ten rytuał był ważniejszy niż ja.

– Możemy pogadać?

Zamarł na moment.

– Jasne.

Powiedział to ostrożnie.

– Chodzi mi o tę moją zmianę. Fryzurę. Nie powiedziałeś ani słowa. Przez trzy dni.

– Myślałem, że coś ci się nie udało – westchnął po chwili milczenia. – I nie chciałem cię urazić.

Zakrztusiłam się kawą.

– Co proszę?

– No… po prostu. Zaskoczyło mnie to. Nie wiedziałem, jak zareagować. Wydawałaś się taka cicha, więc uznałem, że lepiej nic nie mówić niż powiedzieć coś nie tak.

Unikał mojego spojrzenia.

– Nie mówisz nic, bo się boisz, że mnie zranisz? Czy po prostu ci już nie zależy?

– Paulina, daj spokój. To tylko fryzura…

– Nie. To nie o włosy chodzi. Tylko o wszystko.

I wtedy zrozumiałam. To jedno zdanie, które wypowiedział – że myślał, że coś mi się nie udało – było jak wyrok. Przez lata w tym domu nie mówiło się rzeczy trudnych, nie rozwiązywało się konfliktów, nie rozmawiało się o emocjach. Igor żył obok mnie, a ja... starałam się to jakoś przełknąć. Ale teraz nie mogłam już udawać, że nic się nie dzieje.

– Wiesz, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz mnie pochwaliłeś? Albo kiedy zapytałeś, co czuję? Co u mnie?

– Przesadzasz.

– Nie. Po prostu nie potrafisz sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłeś dla mnie miły. Czuły.

Milczał. Patrzył w stół. A ja zrozumiałam, że ten człowiek siedzący naprzeciwko mnie, to już nie mój mąż. To tylko ktoś, z kim dzielę rachunki i pranie.

Od dawna byłam sama

Po tamtej rozmowie między nami zapanowała jeszcze głębsza cisza. Już nie ta zwykła, codzienna, do której się przyzwyczaiłam. To była cisza po trzęsieniu ziemi – taka, w której wszystko leży w gruzach i nie wiadomo, co z tego poskładać. Igor udawał, że nic się nie stało. Że tamta sobota nie miała miejsca. Ale we mnie coś się uruchomiło. I już nie chciało się zatrzymać.

Zaczęłam przypominać sobie rzeczy, które wcześniej spychałam na margines. Jak wtedy, gdy awansowałam – dostałam nowy projekt, większy budżet, odpowiedzialność. Wracając do domu, byłam podekscytowana, miałam milion myśli i słów. Wparowałam do kuchni z uśmiechem na twarzy i powiedziałam:

– Dostałam to! Dali mi awans, Igor! Wyobrażasz to sobie?

A on tylko podniósł wzrok znad laptopa i powiedział:

– No to fajnie, gratulacje.

I wrócił do czytania.

Albo kiedy moja mama trafiła do szpitala. Pamiętam, jak wróciłam od niej, zdenerwowana, rozbita. Igor siedział w salonie, oglądał jakiś dokument o wilkach. Usiadłam obok, opowiedziałam wszystko, niemal ze łzami w oczach. A on? Pogłaskał mnie po kolanie i rzucił:

– Będzie dobrze. Oni to często przesadzają w tych szpitalach.

To miał być gest pocieszenia. Ale był pusty. Jak wydmuszka.

A potem jeszcze pogrzeb Alicji, mojej przyjaciółki z liceum. Zginęła w wypadku, miałam wtedy rozedrgany głos, serce ściśnięte. Pojechałam sama, Igor nie miał czasu, bo „akurat kończył ważny projekt”. Po powrocie zapytał tylko:

– I jak było?

Jakby to było przyjęcie imieninowe, nie pochówek. Wtedy, przy kuchennym stole, po tej nieszczęsnej rozmowie o fryzurze, zrozumiałam: ja od dawna jestem sama. Tylko sobie tego nie mówiłam. Nie chciałam przyznać, że to, co mieliśmy, nie było już związkiem. Siedziałam na kanapie, patrzyłam w przestrzeń i nagle pomyślałam:

– On zawsze wybierał wygodę. Ja – rozmowę. On – spokój. Ja – prawdę. Ale jak długo można żyć w ciszy, która wszystko zagłusza?

Nie płakałam. Tylko siedziałam tam długo, z kubkiem zimnej herbaty w dłoni, i pozwoliłam, by cała przeszłość przetoczyła się przeze mnie jak pociąg towarowy.

To był koniec

Zaczęłam go unikać. Nie złośliwie. Po prostu... nie chciało mi się być w tym samym pokoju. Gdy siadał w salonie, szłam do sypialni. Gdy brał prysznic – czekałam, aż łazienka będzie pusta. Czułam, jak odklejam się od niego kawałek po kawałku. I jak nie chcę już kleić tego z powrotem. W pewien wieczór zebrałam się na odwagę. Usiadłam naprzeciw niego. Wyłączyłam telewizor. Spojrzałam mu w oczy. I poczułam, że to naprawdę ostatnia próba.

– Igor, ja nie mogę już tak żyć – powiedziałam cicho, ale pewnie.

On się skrzywił, jakby go coś zabolało.

– O co znowu chodzi, Paulina?

– O nas. O to, że tu nic nie ma. Że ja jestem w tym małżeństwie sama. Że potrzebuję rozmowy, dotyku, obecności. A ty od lat wybierasz tylko spokój. I ciszę.

– Ale przecież nic złego się nie dzieje. Nie kłócimy się, nie zdradzamy. Mamy dom, pracę... Wszystko jest przecież dobrze.

Parsknęłam śmiechem. Nie z radości. Z rozpaczy.

– Właśnie to jest najgorsze. Że nie dzieje się nic.

Zamilkł. Jakby nie rozumiał, że brak zła to jeszcze nie dobro. Że neutralność to nie miłość.

– Chcę, żebyś mi powiedział prawdę – powiedziałam powoli. – Czy ty mnie jeszcze w ogóle kochasz?

Wzruszył ramionami. Milczał.

To był koniec. Nawet nie potrzebowałam słów. Czasem brak odpowiedzi to najgorsza odpowiedź. Wstałam od stołu. Poszłam do sypialni. Otworzyłam walizkę i zaczęłam do niej wrzucać rzeczy. Bez planu. Bez logiki. Zgarniałam pierwsze z brzegu swetry, bieliznę, kilka kosmetyków. Po raz pierwszy od lat nie miałam w głowie kalendarza, obowiązków, układów. Kiedy przechodziłam obok salonu, Igor siedział tam nadal. Nieruchomo. Nie zapytał, dokąd idę. Nie poprosił, żebym została. Nie zatrzymał mnie. A ja zrozumiałam, że on już się przyzwyczaił do tego, że znikam. Że to koniec.

Żyłam po swojemu

Zamieszkałam u siostry. Powiedziałam jej tylko:

– Potrzebuję chwili dla siebie. Nie pytaj.

Pokiwała głową, podała mi klucz, zostawiła herbatę na stoliku nocnym i wyszła do pracy. Pierwsze dwa dni leżałam w łóżku. Nie płakałam. Tylko gapiłam się w sufit. Może tak właśnie wygląda żałoba po czymś, co się kończyło latami – bez huku, bez trzęsienia ziemi. Po cichu. Jak małżeństwo, które wygasło z braku tlenu.

Trzeciego dnia wstałam. Poszłam do sklepu. Kupiłam najtańszą herbatę z lipy, bo zapach przypominał mi dzieciństwo. Kiedy siadałam na balkonie z kubkiem w dłoni, przyszła myśl: „Może to właśnie jest wolność?”. Nie była radosna. Raczej pusta. Ale uczciwa. Wieczorem wyjęłam stary notes. Zacisnęłam zęby, otworzyłam na pierwszej czystej stronie i napisałam jedno zdanie: „Nie wiem, kim jestem, ale spróbuję się dowiedzieć.”

Zaczęłam chodzić na spacery. Bez celu. Z muzyką w słuchawkach, którą wybierałam tylko pod siebie – nie pod tło do kolacji, nie pod jego gust. Wracałam zmarznięta, ale żywa. Czasem siadałam w kawiarni i zamawiałam gorącą czekoladę, chociaż zawsze mówił, że to za słodkie. Patrzyłam przez okno, obserwowałam ludzi. Myślałam: „Każdy z nich ma jakiś bagaż. Ja też”.

Próbowałam nie myśleć o Igorze, ale to było niemożliwe. Był we mnie jak echo. Jak zapach, który przesiąkł ubrania. Ale to echo cichło z każdym dniem. I ja – powoli – zaczynałam słyszeć swój własny głos.

– Nie wiem, czy kiedykolwiek będę szczęśliwa – zapisałam któregoś wieczoru w notesie. – Ale wiem, że już nigdy nie pozwolę się tak traktować.

Czułam, że żyję

Siedziałam w kawiarni przy Nowym Świecie. Niby nic szczególnego – hałas, zapach kawy, ludzie w przelocie. Ale ja lubiłam to miejsce. Miało wielkie okna, przez które można było patrzeć, jak zmienia się świat. Tego dnia padał drobny deszcz. Taki bezpretensjonalny, jesienny. Trzymałam filiżankę w dłoniach, ogrzewałam palce. Notes leżał obok, zamknięty, jakby już na dziś wystarczyło. Wtedy zadzwonił telefon. Igor.

Popatrzyłam na ekran, jakby to był jakiś obcy numer. Pierwszy raz od tygodnia. Przez chwilę miałam odruch, żeby odebrać. Usłyszeć jego głos, zobaczyć, co powie. Może przeprosi. Może coś zrozumie. Może... cokolwiek. Ale nie dotknęłam ekranu. Pozwoliłam, żeby dźwięk zgasł sam. Położyłam telefon obok filiżanki. Wzięłam łyk kawy.

Za oknem szła dziewczyna w czerwonym płaszczu. Potknęła się o krawężnik i zaczęła się śmiać sama do siebie. I ja też się uśmiechnęłam. Nie dlatego, że wszystko było dobrze. Nie dlatego, że wiedziałam, co dalej. Ale dlatego, że po raz pierwszy od dawna – coś poczułam. Czułam, że żyję.

Paulina, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.