Kiedy go poznałam, wydawało mi się, że jest po prostu nieśmiały. Cichy, spokojny, z tym swoim trochę smutnym uśmiechem. Przyciągała mnie jego tajemniczość, brak gadania o byle czym. Z czasem jednak zaczęło mnie to męczyć. Mijały miesiące, potem lata, a ja wciąż czekałam na coś więcej – na czułość, słowa, które coś znaczą, na bliskość. Tymczasem on trwał. Obok mnie, jak cień. Nie krzyczał, nie zdradzał, nie znikał, ale i nie okazywał nic. A ja wciąż się starałam. I czułam się coraz bardziej niewidzialna. Jakby mnie nie było.

W naszym związku żar dawno zgasł

– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – spytałam go któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy razem na kanapie, każdy ze swoim telefonem w ręce.

– No… jasne – odparł, nie podnosząc nawet wzroku z ekranu.

– To powiedz.

– Spotkanie u Asi, impreza sylwestrowa. Miałaś niebieską sukienkę.

– Zieloną – poprawiłam go cicho.

Skinął głową, jakby to nie miało większego znaczenia. Może naprawdę nie miało, może to ja się czepiałam. Ale mnie bolało, że nawet takich szczegółów nie pamięta. A ja pamiętałam wszystko – jak mnie wtedy rozbawił tym swoim suchym żartem, jak patrzył, jakby nikt inny nie istniał. I jak pomyślałam, że może warto spróbować z kimś spokojnym, kto nie musi być w centrum uwagi, kto daje poczucie bezpieczeństwa.

Na początku było mi dobrze w tym spokoju. W tej ciszy. Wydawało mi się, że po burzliwych związkach trafiłam wreszcie na kogoś stabilnego. Kogoś, kto nie będzie się bawił moimi uczuciami. A potem zaczęłam się czuć tak, jakbym mieszkała z lokatorem, nie z partnerem. Mówiłam mu, co czuję, opowiadałam, jak minął dzień. A on tylko kiwał głową. Czasem rzucił: „aha” albo „no tak”. Żadnych pytań, żadnych emocji. Kiedyś zapytałam:

– Kochasz mnie jeszcze?

Odpowiedział po dłuższej chwili:

– Przecież jestem z tobą.

Tyle. Chciałam czegoś więcej, ale chyba tylko ja.

Małe gesty, wielkie nadzieje

Robiłam, co mogłam, żeby coś w nim poruszyć. Żeby zobaczyć w jego oczach chociaż cień wzruszenia, złość, cokolwiek. Kupowałam jego ulubioną kawę, zostawiałam liściki przy ekspresie: „Miłego dnia, kocham cię”, „Trzymam za ciebie kciuki!”. Przynosiłam mu herbatę po pracy, obejmowałam od tyłu, kiedy siedział przy komputerze. Próbowałam zbliżyć się fizycznie, ale nawet wtedy miał w sobie jakiś mur.

– Dziękuję – mówił, kiedy podstawiałam mu kubek pod nos.

– Za co?

– No za kawę. Za wszystko.

Tylko że „dziękuję” nie było tym, czego potrzebowałam. Nie chciałam podziękowań, chciałam bliskości. Słów, które coś znaczą. Spojrzeń, które zatrzymują. A on był jak ściana. Ciepła, stabilna, ale ściana. Taka, którą można się oprzeć, ale nigdy nie przejść przez nią na drugą stronę.
Zdarzyło mi się płakać obok niego. Zmęczona pracą, przemęczona życiem. Bez słowa przykrył mnie kocem i poszedł do kuchni. Przyniósł herbatę. Myślał, że to wystarczy.

– Może czasem warto coś powiedzieć – rzuciłam pewnego dnia, kiedy znowu rozmawialiśmy o niczym.

– Nie umiem – odpowiedział cicho, nie patrząc mi w oczy. – Nigdy nie umiałem. Ale robię, co mogę.

Zamilkłam. Robił, co mógł. Tylko że jego „co mogę” było tak strasznie małe. Dla mnie za małe. I wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy miłość, która nie potrafi się odezwać, naprawdę jest miłością.

Mur, którego nie da się zburzyć

Któregoś wieczoru, po kolacji, odłożyłam talerz do zlewu i po prostu stanęłam przy oknie. Wpatrzona w ciemność, nie słyszałam, że podszedł. Po chwili objął mnie lekko ramieniem. Tak jak czasem się przytula człowieka, którego zna się długo, ale nic już się do niego nie czuje. 

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– A wygląda, jakby było?

Zamilkł.

To był właśnie nasz schemat. Ja mówiłam za dwoje, on milczał. Czekałam, aż zareaguje, aż powie coś więcej. Ale nie powiedział. Usiadł znowu na kanapie, wziął pilota i włączył telewizor. Jakby nasza rozmowa była tylko kolejnym przerywnikiem między jednym odcinkiem a drugim.
Coraz częściej czułam się jak duch. Robiłam zakupy, gotowałam, ścieliłam łóżko. Byłam obecna w domu, w jego życiu, ale jakby tylko fizycznie. W myślach stawałam się coraz bardziej samotna. I coraz częściej zadawałam sobie pytanie: co ja właściwie tu robię? 

Nie tak to miało wyglądać

Wróciłam późno z pracy, zmęczona, zziębnięta i głodna. Marzyłam, że może dziś, wyjątkowo, coś się zmieni. Że zaskoczy mnie, ugotuje makaron albo chociaż wstawi wodę na herbatę. Wchodziłam do mieszkania z naiwnym przekonaniem, że może go coś tknęło. Cokolwiek. Siedział na kanapie. W słuchawkach. Z oczami wlepionymi w ekran. Nie usłyszał, jak zamknęłam drzwi. Nie zauważył, że zdjęłam buty, kurtkę. Nic.

– Hej – powiedziałam głośniej.

Podskoczył lekko i zdjął słuchawki.

– O, już jesteś? Myślałem, że będziesz później.

I znów. Nic. Zero „jak było w pracy”, „co ci kupić jutro na obiad”, „chcesz pogadać?”. A przecież tyle razy mówiłam, że nie oczekuję wielkich deklaracji. Że wystarczy mi troska, zwyczajne zainteresowanie. Bycie razem, nie obok siebie. Ale on jakby ciągle nie słyszał.
Zamknęłam się w łazience, rozebrałam do bielizny i przyglądałam sobie w lustrze. Czułam się mało kobieca. Niewidzialna. Głupia. Jak ktoś, kto wciąż próbuje ożywić relację, która umarła gdzieś po drodze. I płakałam, cicho, bez sił. Bo przecież nie chodziło o wielkie gesty. Chciałam tylko poczuć, że jestem dla niego kimś ważnym. Po chwili zapukał w drzwi.

– Wszystko ok?

– Jasne – rzuciłam z udawanym spokojem.

Kiedy wyszłam, już spał. Zasnął jak zawsze – z boku łóżka, odwrócony plecami. I wtedy pierwszy raz pomyślałam: może powinnam przestać się starać.

Ostatnia szansa

Zabrałam go na weekend. Wszystko zorganizowałam sama – nocleg w domku nad jeziorem, kolacja w lokalnej restauracji, nawet listę tematów do rozmowy zapisałam w notatniku, żeby nie wracać znowu do codzienności. Chciałam spróbować ostatni raz. Tak naprawdę. Bez pretensji. Bez oskarżeń. Dać nam szansę. Droga była milcząca. On prowadził, ja gapiłam się w okno. W domku zrobiłam herbatę, wyjęłam świeczki, przykryłam łóżko kocem, tylko po to, żeby wywołać ciepło, którego brakowało nam od miesięcy.

– Fajnie tu – powiedział. – Cicho.

– No właśnie. Może pogadamy? – rzuciłam niepewnie.

Wzruszył ramionami.

– Jasne. O czym chcesz mówić?

Przez chwilę milczałam. Miałam w głowie tysiąc tematów. A jednocześnie pustkę.

– O nas – odpowiedziałam. – Tylko o nas.

Patrzył na mnie chwilę w milczeniu. W końcu odłożył kubek na stół i powiedział:

– Ale przecież nic się nie dzieje.

– Właśnie to jest najgorsze. Nic się nie dzieje. Jesteśmy razem i jakby nas nie było. Ty nie mówisz, ja przestaję pytać. Nie wiem już, kim dla ciebie jestem. Czuję się sama.

Westchnął.

– Nigdy nie byłem dobry w uczuciach. Nie wiem, jak się to robi. Ale nie chcę cię stracić.

Spojrzałam na niego i poczułam tylko zmęczenie. Nie ciepło. Nie nadzieję. Tylko zmęczenie. To była nasza ostatnia rozmowa. Tego wieczoru nie padły już żadne słowa. A ja wiedziałam, że coś się właśnie skończyło. Po powrocie z tamtego weekendu jeszcze przez chwilę próbowałam udawać, że wszystko będzie dobrze. Wstawiałam pranie, gotowałam zupę, zmywałam naczynia. On też się starał – na swój sposób. Pomyłkowo kupił moje ulubione jogurty, raz przyniósł mi herbatę do łóżka. Ale wiedziałam, że to już nie działa. Że to nie są rzeczy, które mogą nas uratować.

W końcu usiadłam na kanapie z jego kubkiem w dłoni. Pachniał kawą i tą znajomą nutą jego szamponu. Spojrzałam na drzwi do sypialni, gdzie właśnie drzemał z książką na brzuchu, i poczułam coś, czego się nie spodziewałam: spokój. Nie bunt, nie żal, nie rozczarowanie. Spokój, że nie mogłam zrobić więcej. Bo ja naprawdę próbowałam. Mówiłam, dotykałam, płakałam, proponowałam wspólne wyjazdy. Ale nie można przez całe życie rozmawiać z zamkniętymi drzwiami. Nie można być w związku sama.

I choć nadal czułam coś do niego, wiedziałam, że ta miłość mnie niszczy. Że miłość bez wzajemności, nawet jeśli jest szczera, zaczyna boleć jak zbyt ciasne buty. Tydzień później się wyprowadziłam. Bez scen, bez krzyków. Zostawiłam mu kartkę: „Już nie umiem być w tym sama”. Zadzwonił raz. Nie odebrałam. Nie miałam już siły. Przez długi czas nie opowiadałam o tym nikomu. Nawet sobie. Dziś, kiedy patrzę wstecz, czuję tylko jedno: ulgę. Że przestałam czekać.

Oliwia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: