Nie wiem, kto wymyślił, że wszyscy musimy się tak bardzo kochać w rodzinie – zwłaszcza, jak ta rodzina jest z łapanki, czyli z tytułu małżeństwa. Ja z moją teściową próbowałam. Przez pierwsze pięć lat małżeństwa naprawdę się starałam. Gotowałam, zapraszałam, dzwoniłam. Nosiłam ciasta, pierogi i uśmiech przyklejony do twarzy – tak bardzo chciałam się jej przypodobać.
Ale potem przestałam. Może dojrzałam, a może po prostu zrozumiałam, że jak ktoś cię nie lubi, to choćbyś mu podała serce na talerzu i tak usłyszysz słowa krytyki. Moja teściowa zawsze miała w zanadrzu jakiś przytyk – niby nie wprost, niby żartem, ale wbijała celnie, tak, żeby zabolało.
Ostatnio przeszła jednak samą siebie. Nawet ja, z moją nowo wypracowaną asertywnością i podejściem „róbmy swoje”, nie dałam rady przejść nad tym do porządku dziennego. No bo trudno to sobie nawet wyobrazić: Wszystkich Świętych, cmentarz, wspólne odwiedziny grobu dziadka. A potem… popis, który do dziś opowiadam znajomym jak najgorszą anegdotę.
Ale po kolei. Zaczęło się dość niewinnie…
Teściowa nie była zachwycona
Zawsze przed Wszystkimi Świętymi robiliśmy rodzinne ustalenia. Kto bierze znicze, kto kwiaty, kto jedzie pierwszy, kto zabiera teściową. W tym roku padło na mnie. Mój mąż, jak to zwykle bywało, umył ręce.
– Werka, może ty kupisz te kwiaty? Mama mówiła, że nie chce żadnych drogich.
– Ale ona zawsze tak mówi, a potem i tak kręci nosem – westchnęłam.
– No wiesz… liczy się gest, nie cena – rzucił filozoficznie, jakby cytował jakąś mądrą książkę.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby potraktować to dosłownie. Może byłam już zmęczona tą coroczną szopką. W kwiaciarni długo się nie zastanawiałam – wzięłam zwykłe, białe chryzantemy za 19,90. Bez żadnych ozdobników, bez kolorowych wstążek.
Na cmentarzu teściowa była już wcześniej. Czekała przy grobie z torbą zniczy i wieńcem, który wyglądał, jakby kosztował majątek.
– O, Weronika, dzień dobry – powiedziała lodowato. – To te kwiatki? – wskazała na moje chryzantemy, które niosłam ostrożnie jak święty Graal.
– Tak. Zgodnie z życzeniem – uśmiechnęłam się słodko. – „Tylko żeby nie było drogie”.
– No tak, oczywiście… ważny jest gest – mruknęła, biorąc ode mnie doniczkę jakby parzyła.
A potem, zanim zdążyłam zareagować, odwróciła się na pięcie i postawiła moje chryzantemy… przy śmietniku obok cmentarnej alejki.
– Mamo?! – wykrzyknęłam.
– Oj, Weronika, nie rób scen. One nie pasują do reszty dekoracji.
Patrzyłam, jak moje kwiaty stoją między wiadrem a plastikową butelką po wodzie. A teściowa już stawiała swój stroik w kształcie serca na grobie.
– Liczy się gest, prawda? – zadrwiłam.
– No właśnie, a nie taniocha – rzuciła i poprawiła sobie szalik.
To był dopiero początek.
Ciągle słyszałam krytykę
Po cmentarzu wszyscy pojechaliśmy do teściowej na kawę. Taka coroczna tradycja – wspomnienia o zmarłych, ciasto z bitą śmietaną i zaciśnięte zęby. Ja byłam cicho. Miałam ochotę zapomnieć o upokorzeniu przy śmietniku, ale niestety – moja teściowa jak zwykle nie zawiodła.
– Dobrze, że zdążyłam wczoraj na rynek – zaczęła, krojąc sernik. – Kupiłam ten wieniec u pani Róży. Przepiękny, prawda? Tyle kolorów. Taki radosny!
– Radosny wieniec na grób? – wymamrotałam pod nosem, mieszając herbatę.
– No Weroniko, przecież nie chodzi o to, żeby wyglądało smutno. Dziadek lubił kolory. – Spojrzała na mnie z tym swoim uśmieszkiem, jakby mówiła: „Znowu nic nie wiesz”.
– A moje chryzantemy to niby co? Szarość i żal?
– Kochana, nie rób z siebie ofiary – rzuciła spokojnie. – Ale jak się coś przynosi na grób, to wypada, żeby to jakoś wyglądało. Trochę klasy, zrozumiesz z czasem.
– Mamo… – wtrącił mój mąż nieśmiało.
– A ty się lepiej nie odzywaj – uciszyła go gestem. – Jakbyś sam raz kupił coś porządnie, to może twoja żona by się nie musiała wstydzić.
– Ja się nie wstydziłam – powiedziałam, czując, że gotuje się we mnie. – Ale teraz… to naprawdę się zastanawiam.
– Ojej, nie dramatyzuj. Po prostu następym razem postaraj się bardziej. Tyle.
– Postaraj bardziej… – powtórzyłam szeptem, patrząc, jak kroi sobie największy kawałek sernika. – Ja ci jeszcze pokażę, jak się „staram”.
A wtedy już wiedziałam – żenada dopiero miała nadejść.
Tego się nie spodziewała
Wzięłam urlop. Potrzebowałam dnia bez nikogo, a zwłaszcze bez teściowej, bez jej oczu oceniających mnie od stóp do głów, bez jej komentarzy w stylu „no jak się nie ma dzieci, to można mieć zawsze czas na paznokcie”. Chciałam po prostu posiedzieć w ciszy. Ale nie. Dzwonek telefonu zawył jak alarm przeciwlotniczy.
– Weroniko, kochana, ty masz przecież wolne, prawda? – zaczęła miło teściowa, aż mnie zamurowało.
– Mam. Dlaczego pytasz?
– Bo mamy dziś spotkanie rodzinne u ciotki Janiny. Skoro masz wolne, to mnie zawieziesz, co?
– A Grzegorz?
– On pracuje. Poza tym, jak to będzie wyglądać, że synowa się nie pojawia? Pojedziesz, ubierzesz się ładnie, może wreszcie pokażesz, że masz trochę klasy.
– O, znowu zaczynamy ten festiwal złośliwości?
– Kochana, ja tylko ci doradzam. Zrób z siebie gwiazdę, nie męczennicę. – Zaśmiała się teatralnie. – A i weź coś słodkiego, bo ciotka nic nie piecze, szkoda jej piekarnika na gości.
Cisza. Przez sekundę miałam ochotę odmówić. Ale coś mnie tknęło.
– Dobrze. Będę za godzinę. – Rozłączyłam się.
Ubrałam się w najlepszą sukienkę. Po drodze kupiłam w cukierni dwie tacki miniptysiów z kremem. I butelkę dobrego likieru. Skoro miałam zagrać „gwiazdę”, to na bogato.
– O, patrzcie państwo – powiedziała ciotka Janina, kiedy wchodziłam do salonu z tacą słodkości. – Jaka elegancka! I z ptysiami! Prawdziwa dama!
Teściowa zbladła. Tego się nie spodziewała.
– No proszę, Weronika – wysyczała, gdy zostałyśmy same w kuchni. – Prawdziwe show.
– Mówiłaś, że mam być gwiazdą. No to jestem.
Nie mogłam tego znieść
Po tym występie u ciotki Janiny myślałam, że teściowa odpuści. Że uzna remis albo chociaż lekki nokaut na swoją korzyść. Ale nie. Ona działała jak dobrze zaprogramowana maszyna – musiała mieć ostatnie słowo, a najlepiej cały monolog.
W niedzielę pojawiła się u nas niezapowiedziana.
– Tylko na chwilkę – uśmiechnęła się, zdejmując płaszcz z takim rozmachem, że zawadziła o wazon z gałązkami. – Pomyślałam, że wpadnę z ciastem. Upiekłam orzechowiec, ulubiony Grzesia.
Zerknęłam na Grzegorza. Złapał mój wzrok i szybko spuścił oczy. Klasyka.
– Wiesz, Weronika – zaczęła, siadając bez pytania – nie każdy umie się odnaleźć w rodzinie. To przychodzi z czasem. Trzeba po prostu obserwować, uczyć się od starszych.
– Mhm – przytaknęłam, nalewając herbaty. – I stawiać kwiaty obok śmietnika?
– Ojej, jeszcze o tym? No przecież mówiłam – nie pasowały. Nie wszystko się nadaje na cmentarz. To nie jest festyn, tylko miejsce pamięci.
– Ale liczy się gest. Sama mówiłaś.
– Liczy się gest, ale wykonany z klasą – poprawiła mnie natychmiast. – Popatrz, ja zawsze staram się, żeby wszystko było… dopracowane. I eleganckie.
– No tak, pani styl. Nawet pomnik na wysoki połysk.
– Widzisz, Weroniko – pokiwała głową, z trudem ukrywając triumf – tak to się robi z klasą. Nie każdy potrafi.
Wstałam. Powoli, z herbatą w ręku.
– Masz rację. Nie każdy potrafi robić z siebie widowisko.
– Kochana, lepiej robić widowisko niż być widownią. – Uśmiechnęła się chłodno. – Ale spokojnie, może kiedyś mnie zaskoczysz.
– Już cię zaskoczyłam. Jeszcze nie wiesz, jak bardzo.
Co mi strzeliło do głowy
Zaskoczyłam ją. Tak jak obiecałam. I nie byłam z tego nawet trochę dumna – ale satysfakcja? O tak, była.
Kilka dni później w lokalnym domu kultury organizowano wieczór wspomnień o dawnych mieszkańcach. Mąż namówił mnie, żebym poszła – bo jego dziadek miał mieć wspomnienie czytane przez… no właśnie, teściową. A ja, jako synowa, miałam niby godnie reprezentować rodzinę.
Poszłam. Z kwiatami. Tak, tym razem też chryzantemy. Różowe, ogromne, z marketu. Kilka złotych za sztukę. W sam raz na symboliczną wiązankę.
Sala była pełna. Teściowa siedziała w pierwszym rzędzie, w czerwonym kostiumie, jakby szykowała się na galę rozdania nagród. Gdy wyczytano jej nazwisko, wstała, poprawiła włosy i ruszyła na scenę.
– Drodzy państwo… – zaczęła patetycznie. – Mój ojciec był człowiekiem honoru, zasad i – nie bójmy się tego słowa – klasy.
Zacisnęłam zęby. A potem podeszłam. Tak po prostu. W połowie jej mowy. Z wiązanką w ręku.
– Pani Henryko – przerwałam jej delikatnie, ale głośno. – W imieniu rodziny chciałam wręczyć te oto kwiaty. Wiem, że nie są z najwyższej półki, tylko z marketu, ale… przecież liczy się gest, prawda?
Sala parsknęła śmiechem. Ktoś zaklaskał. Teściowa… zamarła.
– Weronika… co za żenada – wysyczała, odbierając chryzantemy jakby parzyły.
– Prawda? – uśmiechnęłam się. – Ale za to z klasą.
Wróciłam na swoje miejsce z sercem walącym jak młot. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Ale tego dnia wieczorem… spałam jak dziecko.
Nie było łez wzruszenia ani przełomowego pojednania
Od tamtej sytuacji w domu kultury minęło kilka tygodni. Myślałam, że teściowa się obrazi. Że będzie foch na wieki wieków, a mój mąż znów będzie chodził między nami jak mediator. Ale nie. Była… zaskakująco cicho. Nie dzwoniła, nie wpadała, nie komentowała. I, co dziwne, wcale mi tego nie brakowało. Aż któregoś dnia zadzwoniła do drzwi. Sama. Z małą, plastikową doniczką kolorowych chryzantem i… książką kucharską pod pachą.
– Dzień dobry – powiedziała tonem neutralnym. – Pomyślałam, że… może byśmy razem coś upiekły. Takie babskie popołudnie. Ty zrobisz ciasto, a ja... ja nie będę komentować.
– Szok – wypaliłam, wpuszczając ją do środka. – A te kwiaty?
– A, symboliczne. Wiesz, że za piętnaście złotych? Ale liczy się gest, prawda?
Spojrzałam na nią, zaskoczona. I może pierwszy raz – rozbawiona.
– Zaskakujesz mnie, Henryko.
– Ty mnie też. Nie wiedziałam, że potrafisz być… taka złośliwa. Ale chyba trzeba ci to oddać – uśmiechnęła się – zrobiłaś to z klasą.
Nie przytuliłyśmy się. Nie było łez wzruszenia ani przełomowego pojednania. Upiekłyśmy sernik i sprzeczałyśmy się, czy najpierw dodaje się jajka, czy cukier. Ale po raz pierwszy od lat, nie było w tym jadu.
Może właśnie tak miało być. Może my się nigdy nie pokochamy. Ale przynajmniej – zaczęłyśmy się rozumieć. Po swojemu. I wiesz co, droga teściowo? Za rok znów przyniosę chryzantemy. Takie zwykłe. Za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt.
Weronika, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa uważa, że mam 2 lewe ręce i nie nadaję się na panią domu. Nie mogę znieść, że stale rozstawia mnie po kątach”
- „Kurs komputerowy zmienił moje życie. Do niedawna nie wiedziałem, co to e-mail, a dziś rozsyłam zaproszenia na swój ślub”
- „Wybrałam sobie ubranie do trumny, a mąż mnie wyśmiał. Powiedział, że w czymś takim nie położę się do piachu”