To był zwyczajny wtorek, żaden okrągły jubileusz, żadne święto. Po prostu wróciłam z zakupów, miałam chwilę dla siebie i coś mnie tknęło. Zajrzałam do szafy, sięgnęłam po starą, bordową spódnicę i... wtedy mnie naszło. Pomyślałam: W tym chcę zostać pochowana. Sama nie wiem dlaczego. Nie miałam żadnych dramatów, nic mnie nie bolało, nie planowałam kłaść się do trumny. Po prostu poczułam, że to ubranie będzie idealne. Kiedy powiedziałam o tym mężowi, wybuchł śmiechem. A potem? Potem powiedział coś, czego długo nie mogłam mu wybaczyć.

Kompletnie mnie zatkało

– W czym? – Mąż uniósł brwi i spojrzał na mnie jak na wariatkę.

Stałam przed lustrem, gładząc materiał spódnicy, która ledwo sięgała mi kolan. Bordowa, wełniana, lekko już przetarta na biodrze, ale wciąż piękna. Z wysokim stanem, idealnie podkreślała talię. Miałam ją na sobie może trzy razy, ale za każdym czułam się jak… ja. Bez udawania. Bez strojenia się pod okazję.

– No właśnie w tym – odpowiedziałam cicho. – Jak kiedyś będę leżeć w trumnie, to chcę, żeby to było na mnie. Bez garsonki, bez czerni. W tej spódnicy.

Zamilkł. Przez chwilę myślałam, że mnie zrozumie. Albo chociaż zapyta „dlaczego”. Ale nie. Prychnął śmiechem i rzucił:

W czymś takim to ty możesz iść co najwyżej na rynek po buraki, a nie do piachu się kłaść!

Zatkało mnie. Serio? To miał być żart? Bo jeśli tak, to najgorszego sortu.

– Jak ty w ogóle możesz tak mówić?! – wybuchłam.

– A jak ty możesz mówić o takich rzeczach przy obiedzie?! – odparował. – Co to za pomysł, wybierać sobie ubranie do trumny? Człowiek nie umarł, a już planuje, w czym go zakopią?

– Bo to moje życie. I moje ciało. I moje ubranie. Chciałam się tym z tobą po prostu podzielić.

Popatrzył na mnie długo. A potem wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni, mamrocząc coś o „kobiecej logice”. A ja… poczułam, że w tym domu nie mogę już być sobą.

To było dla mnie ważne

Kupiłam ją pięć lat wcześniej na pchlim targu. Taka niepozorna, wisiała między wytartymi jeansami a jakimś starym mundurem. Mężczyzna za stoiskiem nawet nie znał jej rozmiaru. Zapytał:

– Bierze pani za dwie dychy?

Bez mierzenia wcisnęłam banknot w jego dłoń. Wróciłam do domu i założyłam ją zaraz po zdjęciu butów. I pasowała. Jakby była uszyta specjalnie dla mnie. I jakby ktoś wiedział, że będę jej potrzebować.

Założyłam ją na spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką. Pamiętam, jak wtedy powiedziała:

– Boże, jak ty się zmieniłaś! Zrobiłaś się pewna siebie.

To nie byłam ja, to była spódnica. Albo może... ja w niej.

Zawsze trzymałam ją osobno, nie wieszałam obok codziennych ubrań. Mąż twierdził, że to fanaberia. Dla niego wszystko, co nie było kupione w galerii, było podejrzane. „Ktoś to wcześniej nosił”, „Nie wiesz, skąd to masz”, „Zaraz się rozleci”... A mnie to nie obchodziło. Ta spódnica miała w sobie coś, czego nie miało nic innego w mojej szafie.

A teraz, kiedy powiedziałam mu, że chcę ją mieć na sobie w trumnie, potraktował mnie jak wariatkę. Jakbym postradała zmysły. Bo przecież nie wypada mówić o takich rzeczach. Lepiej udawać, że to nigdy nie przyjdzie.

Ale ja nie planowałam żadnego końca. Chciałam tylko wiedzieć, że jeśli kiedyś nadejdzie, to odejdę jako ja. Nie jako czyjaś żona w czarnej garsonce z poliestru. Tylko ja. W swojej ulubionej spódnicy z pchlego targu.

Mąż mnie nie rozumiał

Od tamtej rozmowy minęło kilka dni, a atmosfera w domu była dziwnie gęsta. Niby wszystko po staremu – śniadanie, obiad, kolacja – ale między nami coś wisiało. Coś, czego nie dało się nazwać. Czasem mąż spoglądał na mnie ukradkiem, jakby sprawdzał, czy jeszcze żyję. Innym razem rzucał półgębkiem jakieś ironiczne:

– A może dziś przymierzysz jeszcze buty do tej swojej… ceremonii?

Nie reagowałam. Nie miałam już siły. Zaczęłam więcej wychodzić. A to na targ, a to odwiedzałam siostrę, chodziłam po sklepach bez celu. A wieczorami, kiedy wracałam, zastawałam go w fotelu przed telewizorem, z tą samą miną obrażonego chłopca.

– I co, kupiłaś sobie już też trumnę? – rzucił któregoś wieczoru znad pilota.

– A ty? Może sam sobie wybierz, skoro tak się pieklisz. To szkodzi zdrowiu – odpowiedziałam zimno.

Zamilkł. A ja po raz pierwszy poczułam ulgę, że zamknęłam mu usta.

Nie zrozumiał. On naprawdę myślał, że ja chcę się pożegnać ze światem. A to nie chodziło o śmierć. Myślałam o tożsamości. O godności. O tym, że chcę, by coś było po mojemu. Choćby ta spódnica. Jeden głupi kawałek materiału, który sprawiał, że czułam się sobą.

Wieczorem, kiedy poszłam się wykąpać, usłyszałam, jak szura coś po podłodze. Wybiegłam z łazienki – a on stał przy mojej szafie. Z moją spódnicą w rękach.

Miałam tego dość

– Połóż to. – W głosie miałam taką siłę, że nawet sama się zdziwiłam.

– Chciałem tylko zobaczyć, co to za cudotwórczy ciuch, skoro tyle o nim gadasz – mruknął, ale trzymał ją jak szmatkę, nie jak coś, co miało dla mnie znaczenie.

– Powiedziałam: połóż. To nie jest twoje. Nigdy nie było. I nie masz prawa tego dotykać.

Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę patrzył mi w oczy, potem spojrzał na spódnicę. I wtedy zrobił coś, czego się nie spodziewałam – cisnął ją na podłogę.

– Proszę bardzo. Cała twoja wielka duchowa relikwia. Noś ją, śpij w niej, idź sobie w niej nawet do miasta. Ale mnie daruj te cmentarne opowieści.

Zebrałam ją z podłogi. Ostrożnie, jakby była z porcelany. A potem usiadłam na łóżku i wbiłam wzrok w parkiet.

– Wiesz, ty się tak boisz śmierci, że udajesz, że jej nie ma. A ja… ja się nie boję. Ja chcę po prostu wiedzieć, że coś będzie po mojemu. Że jak już mnie kiedyś położą, to chociaż nie w tym idiotycznym żakiecie, który mi kupiłeś na chrzciny twojego bratanka.

– Ty naprawdę tego nie rozumiesz? – zapytał ciszej. – Że kiedy ty mówisz o trumnie, to ja czuję, jakbyś już się żegnała?

– Nie żegnam się. Ja się przygotowuję. Ale ty nie musisz tego zrozumieć.

Zabrałam spódnicę i poszłam do drugiego pokoju. Nie spałam tej nocy. On też nie.

Między nami zapanowało milczenie

Następnego dnia nie rozmawialiśmy wcale. Minęliśmy się w kuchni, potem w przedpokoju. Oboje udawaliśmy, że jesteśmy zajęci – on zaczął pucować narzędzia w garażu, ja udawałam, że prasuję firanki. Ale wszystko to było tylko tłem dla ciszy, która narastała i wbijała się między nas jak zardzewiały nóż.

Zadzwoniła do mnie siostra. Przez chwilę myślałam, żeby jej o wszystkim powiedzieć. O tej spódnicy, o jego słowach, o tym, jak cholernie samotna się czuję obok własnego męża. Ale kiedy zapytała: „Co tam u was?”, odpowiedziałam:

– Spokojnie. Jak zawsze.

Wieczorem znowu był w salonie, z pilotem w dłoni, zapatrzony w jakiś program o remontach. Ja usiadłam na drugim końcu kanapy. I tak siedzieliśmy – obcy ludzie pod jednym dachem.

W końcu, nie patrząc na mnie, powiedział:

– Wiesz… jak mój ojciec umarł, to matka całą noc płakała, bo nie zdążyła mu przygotować porządnych ubrań. Wzięli, co było w szafie. Garnitur po komunii kuzyna. Do końca miała wyrzuty, że w czymś takim go pożegnali.

Nie odpowiedziałam.

– Ja nie chciałem się z ciebie śmiać. Ja się po prostu przestraszyłem. Że jesteś gotowa na to, a ja jeszcze nie jestem.

Spojrzałam na niego. Pierwszy raz od wielu dni naprawdę na niego spojrzałam. Wyglądał na zmęczonego. Starszego. Jakby się kurczył pod ciężarem czegoś, czego nie potrafił nazwać.

– Ja też nie jestem – wyszeptałam.

Ale spódnicy nie schowałam.

W końcu mnie zrozumiał

Minęły dwa tygodnie, zanim znowu o tym porozmawialiśmy. A właściwie to on zaczął. Weszłam do sypialni, a on siedział na łóżku z moją spódnicą złożoną starannie na kolanach. Trzymał ją w dłoniach jak coś kruchego, jakby bał się, że się rozpadnie.

Wyprałem ją – powiedział cicho. – Ręcznie. W płynie do wełny, takim, co pachnie lawendą. Nie było łatwo, ale dałem radę.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam w progu jak dziecko przyłapane na czymś niegrzecznym.

– Jeśli nadal chcesz… – dodał, z trudem podnosząc na mnie wzrok – to oczywiście. Będziesz w niej wyglądać pięknie. Nawet… wtedy.

Podeszłam do niego i usiadłam obok. Wzięłam od niego tę spódnicę i przytuliłam ją do siebie. Pachniała ziołami i czymś jeszcze. Może wybaczeniem. Może zrozumieniem.

– Dziękuję – szepnęłam.

I nie musieliśmy już mówić więcej. Wciąż nie trzymam jej w szafie z innymi ubraniami. Ale teraz leży na półce, owinięta w czysty papier, z bilecikiem: „Na specjalną okazję”. To nie o śmierć chodziło. Chodziło o to, by mieć wpływ. By poczuć, że coś zależy ode mnie. Że nie wszystko przeminie bez mojego udziału. A on? On już nie pyta. Ale czasem widzę, jak przelotnie zerka w stronę półki, jakby chciał się upewnić, że tam jest. I że ja też jeszcze jestem.

Krystyna, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.