Co niedzielę o 12:00, jak w zegarku, rozbrzmiewał dźwięk telefonu. Melodia, którą kiedyś ustawiłam specjalnie dla niej, dziś wywoływała u mnie odruch, jakby ktoś rzucał we mnie cegłą.

– Dzień dobry, Dorotko – mówiła zawsze na przywitanie słodkim tonem, jakby nie spędzała reszty rozmowy rozliczając mnie z życia. – Co dzieci dziś jadły? Mam nadzieję, że nie znów parówki. A Eryk? Ma czyste koszule? Wygląda ostatnio jakoś... zmęczony.

Zaczynałam z automatu odpowiadać: że dzieci jadły owsiankę, że koszule wyprasowane, że wszystko pod kontrolą. Zawsze grzecznie, z uśmiechem w głosie, bo przecież szacunek do starszych. Bo tak mnie wychowano. Bo nie chciałam problemów. Ale z każdym kolejnym rokiem miałam wrażenie, że mnie coraz mniej. Jakby kawałki Doroty znikały z każdego „tak, proszę pani”, z każdego „oczywiście, zrobię jak pani mówi”. I nikt tego nie zauważał. Może nawet ja sama nie chciałam.

Grażyna lubiła porządek. Nie ten domowy, tylko emocjonalny. Żeby wszystko było tam, gdzie ona postawiła. Eryk się nie buntował, ja... jeszcze mniej. Kochałam go, naprawdę. Ale czasem się zastanawiałam, czy to był wybór, czy raczej kolejna pozycja na liście rzeczy, które wypadało zrobić.
Bo przecież tak dobrze zorganizowana kobieta jak Grażyna nie mogła zostawić syna z kimś przypadkowym. Pamiętam, jak raz, na początku naszego małżeństwa, podarowałam jej książkę kucharską z wegetariańskimi przepisami. Uśmiechnęła się wtedy lekko, przejechała dłonią po okładce i rzuciła:

– To takie... nowoczesne. Ale mój Eryk zawsze lubił schabowego. No ale dziękuję, Dorotko, oczywiście.

Dziękuję, oczywiście. Dwa słowa, które przez lata robiły ze mnie tło. Byłam grzeczna. Byłam spokojna. Byłam odpowiednia. I z czasem coraz mniej byłam sobą. Aż do tamtej niedzieli, gdy teściowa znowu zadzwoniła.

Nie mogłam dłużej udawać

– Dzień dobry, Dorotko. Dzieci takie ciche. Nie śpią chore, prawda? – zapytała Grażyna ledwo się przywitała, tonem, który miał być troskliwy, ale zawsze brzmiał jak oskarżenie.

Stałam w kuchni, trzymając telefon w jednej ręce, a drugą ścierałam blat, chociaż był już czysty. Bo tak łatwiej było się nie rozpaść.

– Nie. Bawią się. Sama potrafi się pani domyślić – odpowiedziałam sucho, patrząc na swoje odbicie w kuchennym oknie. Twarz obca, oczy zmęczone. A głos? Też już nie mój.

– A Eryk? Zjadł coś konkretnego? Mam nadzieję, że nie znowu jogurt. Chłop potrzebuje solidnego obiadu, nie jakichś tam... eksperymentów.

Przez chwilę milczałam. Grażyna wzięła to za potwierdzenie, bo westchnęła wymownie.

– Wiesz, Dorotko, ja nie mówię tego złośliwie. Po prostu... matka wie, co dla syna najlepsze. A ty... no, jeszcze się uczysz. Rozumiesz, prawda?

Cisza. A potem, spokojnie, prawie z ulgą:

– Nie wyszłam za Eryka. Wyszłam za pani oczekiwania. I mam dość.

Zapadła grobowa cisza po drugiej stronie. I tuż po niej – szelest za moimi plecami. Eryk wszedł do kuchni w szlafroku, z kubkiem kawy w dłoni. Zatrzymał się, gdy usłyszał moje słowa.

– Nie musiałaś tak ostro – powiedział Eryk, gdy zamknęłam zmywarkę z nieco większym impetem, niż to było konieczne. – Wiesz, jaka jest mama.

Oparłam się plecami o szafkę. To było jak cofnięcie się do starej rozmowy, którą już wielokrotnie przerabialiśmy. Tylko tym razem coś się we mnie przestawiło. Nie byłam już tą samą Dorotką, która unikała spięć.

– Właśnie. Wiem. I dlatego tak powiedziałam.

Eryk westchnął i wziął łyk kawy.

– Zawsze tak dzwoniła. To nic nowego. Przecież wiesz, jak ona mówi. Tak po prostu... Troszczy się.

– Raczej troszczy się tylko o ciebie i wnuki – A ja jestem do tej rodziny tylko dodatkiem. Jak wazony czy świeczniki.

Nie przesadzasz?

– Nie jestem częścią waszego układu – powiedziałam twardo. – Albo stawiamy granice, albo ja odchodzę.

Zapadła cisza. Eryk spojrzał na dzieci bawiące się w pokoju. Ich śmiech był jak tło, które udowadniało, że życie toczy się dalej. 

– Mówisz to tak... jakbyś naprawdę chciała odejść – wyszeptał.

– A jak myślisz? – zapytałam. – Myślisz, że przez te wszystkie lata nic się we mnie nie zbierało? Że nie widziałam, jak zamiast partnerstwa mamy tu teatrzyk z jednym reżyserem – twoją matką?

Eryk nie odpowiedział. Odwrócił się, jakby nagle coś ważnego trzeba było sprawdzić przy ekspresie do kawy. A ja stałam tam, pierwszy raz nie z poczuciem winy, ale z poczuciem siły. Tak, bałam się. Ale bardziej bałam się zostać na zawsze w tym cieniu.

Usłyszana rozmowa

Wróciłam do domu z zakupów i z korytarza usłyszałam głos:

– Mamo, ona ma prawo być zmęczona. Od lat wszystko robi pod twoje dyktando - mówił Eryk.

– Jest rozkapryszona. I nie wie, jak się dba o rodzinę – odpowiedziała Grażyna, pretensjonalnym tonem. – To dzięki mnie jesteś takim człowiekiem, jakim jesteś – powiedziała Grażyna.

Przekroczyłam próg kuchni. Eryk robił sobie kawę, a telefon leżał na stole z włączonym głośnikiem. Kiedy mnie zobaczył, szybko zakończył rozmowę.

– Nie musisz być moim adwokatem – powiedziałam. – Musisz wreszcie wybrać, czy jesteś po mojej stronie.

Wzrok miał wbity w blat. Jakby bał się spojrzeć. Cisza między nami nie była pustką. Była wyrokiem. Nie zadawałam już pytań. Bo wszystko, czego nie powiedział, mówiło najgłośniej. 

Ważna rozmowa

– I kiedy to zaczęło się tak psuć? – zapytała moja siostra, przesuwając łyżeczką po dnie filiżanki. – Bo z zewnątrz wyglądało zawsze jak... no wiesz. Poprawna rodzina.

Uśmiechnęłam się krzywo. Ta „poprawność” była jak te plastikowe owoce na stole u babci – ładne, błyszczące, ale bez smaku. I nie dało się ich ugryźć.

– Może od początku – odpowiedziałam cicho. – Tylko ja wtedy jeszcze nie wiedziałam, że coś jest nie tak.

Zaczęłam mówić. Powoli. O tych pierwszych dniach z Erykiem. Jak było „fajnie”, jak mnie „rozumiał”. Ale Grażyna nie dawała nam spokoju.

– Ona była od zawsze. Musieliśmy z nią konsultować każdą decyzję, choć miała dotyczyć tylko nas. Pamiętasz, jak planowaliśmy ślub?

– No tak. Ona wybierała salę, sukienkę, ciasta...

– Bo „zna się na organizacji” – mruknęłam. – A ja nie chciałam wojny. Więc odpuszczałam. Dla świętego spokoju.

Siostra spojrzała na mnie ze współczuciem.

– A potem już wszystko było „dla spokoju”. Zgodziłam się, żeby była przy porodzie, choć wcale nie chciałam. Karmiłam piersią dłużej, niż chciałam, bo powiedziała, że tak trzeba. Rzuciłam pracę, bo „dzieci potrzebują matki w domu”. Zgadzałam się na jej teksty: że może powinnam wyglądać „bardziej jak żona”, że Eryk wygląda na zmęczonego – jakby to była moja wina.

Wbiłam wzrok w obrus. Tyle rzeczy, które przemilczałam, aż same zaczęły wrzeszczeć we mnie.

– I tak sobie żyłam. Obok samej siebie.

– Dlaczego nic nie mówiłaś wcześniej?

– Bo bałam się, że jeśli zacznę, to już nie przestanę. A jak wszystko z siebie wyleję, to zostanę z niczym.

I wtedy zrozumiałam, że nie chodzi już tylko o Grażynę. Chodzi o to, że przez lata byłam widmem kobiety, którą kiedyś byłam. I że jeśli chcę ją odzyskać, to czas przestać być cicho.

Cisza, która była odpowiedzią

Siedzieliśmy w kuchni. Dzieci spały. Zegar tykał głośniej niż zwykle. Eryk obracał w dłoniach pusty kubek po herbacie, jakby próbował z niego wyczytać, co powinien teraz zrobić. Ja siedziałam naprzeciwko, wyprostowana, chociaż miałam ochotę zsunąć się na podłogę i wykrzyczeć wszystko, co jeszcze we mnie pulsowało.

– Nie chcę cię stracić – powiedział w końcu.

Nie patrzyłam na niego. Wzrokiem wodziłam po skazie na blacie, której nie potrafiłam się pozbyć od miesięcy.

– A jednak przez lata nie próbowałeś mnie zatrzymać – odpowiedziałam. – Stałam obok, w tym samym domu, przy tym samym stole. I byłam dla ciebie przezroczysta.

– Nie wiedziałem, że to aż tak...

– Bo nie słuchałeś – przerwałam mu. – Bo wszystko miało być tak, jak mama mówi. Jak „trzeba”. Jak wypada. A ja w tym wszystkim miałam być... czym? Tłem?

Eryk w końcu podniósł na mnie wzrok. Widziałam w jego oczach zmęczenie, ale i coś jeszcze – może wstyd?

– To nie tak. Ja po prostu...

– Czy jesteś gotów powiedzieć jej „dość”? Głośno. Przy mnie. Powiedzieć, że jestem twoją żoną, partnerką. Nie dodatkiem. Nie służącą w jej teatrzyku idealnej rodziny.

Nagle zrobiło się jakoś zimno, chociaż kaloryfery były ciepłe. Cisza, która nadeszła, nie była chwilą namysłu. Była odpowiedzią. Wstałam. Powoli. Odstawiłam kubek do zlewu. Odwróciłam się do niego jeszcze raz, ale on wciąż siedział w tej samej pozycji, z tym samym wyrazem twarzy, jakby świat, który znał, właśnie się rozpadł i nie wiedział, czy powinien go sklejać. Ja już wiedziałam, że nie zamierzam. Milczenie powiedziało wszystko.

Nowy początek

Spakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Kilka ubrań dla dzieci, szczoteczki, książeczki do spania, pluszowego zająca, bez którego młodszy nie zasypiał. Moje rzeczy zajęły połowę torby – pierwszy raz od lat moje potrzeby nie były na końcu listy. Eryk nie pytał, dokąd jadę. Może się domyślał. A może po prostu nie chciał wiedzieć. Stał w drzwiach, jakby jeszcze wierzył, że się rozmyślę. Ale ja już nie miałam wątpliwości.

Nie wyprowadzałam się. Nie jeszcze. Ale musiałam wyjechać na kilka dni. Złapać dystans do tej roli, w którą wcisnęłam się lata temu i która już mnie dusiła. Była ciepła jesienna noc, droga do mojej siostry oświetlona tylko lampami i tym czymś we mnie, co w końcu się obudziło. Zatrzymałam się na chwilę na poboczu. Spojrzałam w lusterko. Zobaczyłam twarz kobiety, której nie znałam od dawna. Bez makijażu, z sińcami pod oczami, ale spokojną.

– Nie wiem, czy jeszcze jestem żoną Eryka – powiedziałam szeptem. – Ale wiem, że znowu jestem Dorotą. I nie pozwolę się jej znów zgubić.

Dorota, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.