Mam na imię Jadwiga, ale sąsiedzi i znajomi od lat mówią na mnie po prostu Jadzia. Może dlatego, że jestem taka zwyczajna – żadna tam wielka dama, tylko emerytka, wdowa, kobieta po siedemdziesiątce, która swoje już w życiu przeszła. Żyję spokojnie w trzypokojowym mieszkaniu na Żoliborzu, gdzie spędziłam większość życia z moim świętej pamięci mężem, Tadeuszem. Od kiedy go zabrakło, żyję sama.

Nie narzekam. Lubię ciszę. Lubię mieć poukładane. Mam swoje rytuały: rano kawa, radio na Trójce, potem podlewam kwiaty, a po południu siadam z gazetą lub jakąś książką z biblioteki. Czasem przychodzi do mnie Zosia z naprzeciwka, przynosi sernik albo plotki z osiedla. Mam też swoje okna – czyste, błyszczące, lubię przez nie patrzeć i widzieć kawałek świata. Kiedyś myślałam, że starość to samotność, ale nauczyłam się, że samotność i spokój to nie to samo. Samotność boli, spokój koi. Długo właśnie ten spokój był dla mnie wszystkim.

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon. Wojtek, mój wnuczek. Zawsze był „tym mądrzejszym” – maturę zdał z wyróżnieniem, potem jakiś kierunek na politechnice. Wnuk jak z obrazka. Powiedział, że dostał pracę w Warszawie, ale że nie stać go jeszcze na wynajęcie mieszkania.

– Babciu, tylko na chwilę. Miesiąc, góra dwa, póki nie odłożę – obiecywał.

Ucieszyłam się. Serce mi zabiło szybciej. Może i stara jestem, ale wiadomo – samotność pęka jak balonik, kiedy ktoś z rodziny przekroczy próg. Wnuczek. Mój Wojtuś. Taki mądry chłopak. Taki grzeczny. Taki…

Pierwsze dni były jak święto. Jadłam z kimś obiad. Miałam do kogo mówić. Czułam się potrzebna. Ale potem... potem zaczęło się to wszystko powoli rozjeżdżać. Najpierw te jego późne powroty. Zrzucał buty pod drzwiami, hałasował, gadał przez telefon, śmiał się na cały głos jakby był w pubie, nie w mieszkaniu babci. Potem doszła muzyka. Dziwne rytmy, łupanka. Talerze z resztkami jedzenia zaczęły zalegać w zlewie, a ja – jak głupia – zmywałam. Kosz zapełniał się w mig, ale śmieci jak stały, tak stały.

Nie wspomnę już o tych jego znajomych, którzy wpadali bez zapowiedzi jak do siebie, nawet nie zdejmując butów. Czułam się jak w hotelu robotniczym. Niewidzialna, ale potrzebna, kiedy brakuje czystych ręczników. I wtedy po raz pierwszy przeszło mi przez głowę: czy ja jeszcze jestem u siebie? Ale milczałam. Bo to przecież mój Wojtuś. Mój wnuczek. Krwi z krwi. Przecież obiecał, że to tylko „na chwilę”. Tylko że ta „chwila” trwała już półtora roku.

Dzięki mnie nie jesteś tu sama

Weszłam do kuchni, spojrzałam na zlew pełen naczyń i wzięłam głęboki oddech. Wojtek siedział w salonie, z nogami na moim ulubionym fotelu, z telefonem przy uchu. Coś tam śmiał się pod nosem, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Podeszłam bliżej i stanęłam obok stołu.

– Wojtku, mogłabym cię prosić, żebyś ściszył muzykę? Naprawdę bardzo mnie to męczy – powiedziałam spokojnie, starając się nie podnosić głosu.

Spojrzał na mnie znad telefonu z lekkim rozdrażnieniem.

– Co?

– Mówię, żebyś ściszył muzykę.

– No to może pójdziesz babciu do innego pokoju.

Zacisnęłam dłonie na brzegu blatu, ale postanowiłam nie rezygnować.

– I jeszcze jedna rzecz. Wczoraj znów nie wyniosłeś śmieci. Wiem, że pracujesz, ale ja też nie mam siły wszystkiego robić sama.

Wzruszył ramionami i przeciągnął się, jakby moje słowa go nużyły.

Nie narzekaj, babciu. Dzięki mnie nie jesteś tu sama. Samotność by cię zjadła.

Zamilkłam. Chciałam coś odpowiedzieć, ale poczułam, że nie potrafię. Co niby miałam mu powiedzieć? Że mnie zranił? Że poczułam się jak mebel, który ma się cieszyć, że ktoś na nim siedzi? Wróciłam do kuchni i udawałam, że zajmuję się czymś ważnym. Wojtek znów zaczął rozmawiać przez telefon, śmiejąc się głośno, jakby mnie nie było.

W mojej głowie jego słowa wciąż krążyły jak wiatr w pustym pokoju. „Dzięki mnie nie jesteś tu sama”. Czyli mam być wdzięczna, że ktoś łaskawie robi mi łaskę swoją obecnością? Że jego obecność, choć głośna, roszczeniowa i nieprzyjemna, to dar, który powinnam przyjąć z pokorą? Zaczęłam rozumieć, że dla niego jestem tłem. Ktoś, kto ma czekać, gotować, sprzątać i siedzieć cicho. Bo przecież lepiej być wykorzystywaną niż samotną. Tak to chyba sobie ułożył. A ja – nie zaprotestowałam. Jeszcze wtedy nie.

Wojtuś młody… musi się wyszaleć

Tego dnia wyszłam po bułki trochę później niż zwykle. Na klatce natknęłam się na panią Zosię z naprzeciwka. Trzymała siatkę z marchewką i porami, zawsze kupowała warzywa na rosołek w czwartki.

– Dzień dobry, Jadwigo – uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nie był do końca szczery. – Oj, u was to ostatnio głośno jakby dyskoteka była.

Zarumieniłam się. Nie wiem czemu, ale zrobiło mi się wstyd, jakby to była moja wina.

– Wojtuś młody… musi się wyszaleć – rzuciłam cicho, próbując się uśmiechnąć.

Pani Zosia spojrzała na mnie przez chwilę uważnie.

– Ale to przecież Pani mieszkanie, Jadwigo. Pani tu całe życie.

Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową i ruszyłam schodami na dół, chociaż nogi miałam miękkie. W sklepie kupiłam to, co zawsze, ale jak wracałam, myśli chodziły mi w kółko. Przecież Zosia miała rację. Kiedy weszłam do mieszkania, zatrzymałam się w progu. Rozejrzałam się powoli. Zobaczyłam porozwalane wszędzie rzeczy: kurtkę Wojtka rzuconą na krzesło, jego buty w przedpokoju, słuchawki na parapecie. 

Podeszłam do regału i przesunęłam palcem po starej figurce z porcelany. Stała tu jeszcze za życia Tadeusza. Wszystko było niby na miejscu, ale to miejsce przestało być moje. Usiadłam na brzegu wersalki i spojrzałam na drzwi pokoju, który kiedyś był moją pracownią. Teraz to jego pokój. Jego przestrzeń. A ja... ja jestem gościem we własnym domu. Wtedy poczułam coś, czego dawno nie czułam – pewność. Wiedziałam już, że tak dalej być nie może.

Musisz się wyprowadzić

Zaparzyłam herbatę, usiadłam przy stole i czekałam. Czułam, jak serce mi bije, ale nie z nerwów – raczej z tego dziwnego napięcia, które towarzyszy decyzjom, od których nie ma odwrotu. Gdy Wojtek wrócił, jak zwykle rzucił klucze na komodę, wszedł do kuchni i sięgnął po szklankę.

– Napijesz się herbaty? – zapytałam.

– Daj – mruknął i usiadł naprzeciwko mnie.

Chciałam zacząć łagodnie, ale w końcu powiedziałam to po prostu.

– Musisz się wyprowadzić. To już nie działa.

Uniósł brwi i zaśmiał się cicho.

– Babciu, żartujesz? Chcesz wyrzucić własnego wnuka?

– Nie chcę – odpowiedziałam cicho. – Ale muszę.

Patrzył na mnie przez chwilę, a potem odstawił szklankę.

– Nie poradzisz sobie sama.

– Właśnie dziś zrozumiałam, że sobie radziłam. I że chcę znów poczuć się u siebie.

Przez moment było cicho. Myślałam, że coś powie. Że może poprosi o jeszcze jeden tydzień. Ale on tylko wstał, tupnął butem i trzasnął drzwiami.
Zostałam sama w kuchni. Herbata stygła, a ja patrzyłam w jej parujący ślad. Przez chwilę chciałam się rozpłakać, ale łzy nie przyszły. Dopiero potem – gdy zapadła cisza, prawdziwa cisza – poczułam wilgoć pod oczami. Nie dlatego, że odszedł. Tylko dlatego, że tak długo pozwalałam mu zostać.

Zapadł wieczór. Taki, jakiego nie pamiętałam od miesięcy. Bez muzyki, bez kroków za ścianą, bez trzaśnięć drzwiami. Przez chwilę miałam wrażenie, że jestem znowu młodą kobietą po ślubie, kiedy Tadeusz wychodził do pracy na drugą zmianę, a ja zostawałam sama, z ciszą, która wcale nie była pusta. Szłam korytarzem powoli, jakby każdy krok był nowy. Minęłam jego pokój. Drzwi były uchylone. W środku panował bałagan – ubrania porozrzucane, kubek po kawie przy łóżku, okno uchylone na oścież. Weszłam. Przez chwilę tylko stałam i patrzyłam.

Zaczęłam sprzątać. Składałam bluzy, układałam książki w stosik, zebrałam kilka par skarpetek i wrzuciłam do reklamówki. Nie wiedziałam, co z tym wszystkim zrobię. Ale musiałam uporządkować przestrzeń, zanim znowu będzie można ją nazwać pokojem. Gdy skończyłam, zapaliłam małą lampkę. Pokój wyglądał teraz zupełnie inaczej. Cicho, neutralnie. Trochę tak, jakby przez ostatnie miesiące wcale go tu nie było.

Usiadłam w swoim fotelu w salonie. Złapałam kubek z ciepłą herbatą. Radio grało cicho w tle, jakiś fortepian, nie znałam melodii. Patrzyłam w ciemność za oknem, w światła miasta, które żyło dalej, obojętne na to, że u mnie w mieszkaniu wydarzyło się coś ważnego. Nie wiedziałam jeszcze, czy to była dobra decyzja. Ale pierwszy raz od dawna mogłam oddychać. I pierwszy raz od wielu miesięcy – zasnęłam spokojnie.

Cicho jakoś u pani

Obudziłam się wcześnie, jak zwykle. Ale coś było inaczej. Nie usłyszałam kroków w kuchni, nie było hałasu czajnika, nie słychać było wody lecącej w łazience. Przez chwilę leżałam i nasłuchiwałam, jakby coś miało się zaraz wydarzyć. Cisza była niepokojąco głęboka. Ale nie była zła. Wstałam, zrobiłam sobie kawę, usiadłam przy stole. Spojrzałam na drzwi od pokoju Wojtka. Zamknięte. Właściwie już nie jego. Jego rzeczy, spakowane, stały w reklamówkach pod ścianą. Odbierze je, albo nie. Już nie moje zmartwienie. Wyszłam do sklepu, tak jak co dzień. Na klatce minęłam panią Zosię. Przystanęła, spojrzała na mnie z ciekawością.

– Cicho jakoś u pani – powiedziała z takim tonem, jakby już wszystko wiedziała.

Uśmiechnęłam się tylko. Nie chciało mi się nic tłumaczyć. Chciałam zachować ten spokój choć jeszcze przez chwilę.

Po drodze wróciły wspomnienia. Pamiętam, jak uczyłam małego Wojtka robić naleśniki i śmiał się, gdy nie mogłam trafić łopatką pod placki.  Zatrzymałam się na chwilę i poczułam łzy pod powiekami. Otarłam je szybko. Ludzie szli chodnikiem, niosąc swoje torby, dzieci, rozmowy. Nie było miejsca na łzy babci. Wróciłam do domu i długo siedziałam w fotelu. Myślałam o wszystkim i o niczym. Czy sobie poradzi? Czy mnie znienawidził? Czy zrozumie kiedyś, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam? Jednego byłam pewna – nie byłam złą babcią. Byłam kobietą, która miała dość. Która miała prawo powiedzieć „dość”.

Jadwiga, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: