Na papierze jesteśmy małżeństwem. W praktyce — współlokatorami, którzy dzielą rachunki, lodówkę i wspólny kredyt. Łóżka już nie. Ostatni raz przytulił mnie kilka lat temu. Nie pamiętam nawet, z jakiej okazji. Urodziny? Święta? A może po prostu z litości? Sypiamy osobno, jemy osobno, żyjemy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Czasem mijamy się w przedpokoju, rzucimy krótkie „hej” albo „idziesz po chleb?”. I tyle. Tyle zostało z nas. Niby nic się nie stało — nie było zdrad, krzyków, dramatów. Po prostu… wszystko wygasło. I nikt nie wie, jak to naprawić.
Poznaliśmy się w pracy. On siedział dwa biurka dalej i zawsze miał na sobie zbyt duży sweter. Taki sprany, z odprutą metką. Wtedy pomyślałam, że to urocze – facet, który nie goni za modą, tylko za terminami. Spokojny, uprzejmy, trochę wycofany. W kawiarni w budynku zamawiał zawsze to samo – czarną, bez cukru. I kiedyś, gdy przyszłam na przerwę cała zmarznięta, przyniósł mi drugą, gorącą. Bez słowa. Po prostu postawił przede mną i wrócił do siebie. Tak to się zaczęło.
Po pracy chodziliśmy razem do kina, a potem na spacery po starym mieście. Był wtedy czuły. Potrafił chwycić mnie za rękę w środku zdania, spojrzeć jakby pierwszy raz, choć widział mnie codziennie. Zaskakiwał drobiazgami – jabłkiem w torebce, kiedy wspominałam rano, że zapomniałam śniadania, albo biletem na koncert, który chciałam zobaczyć. Po dwóch latach zamieszkaliśmy razem. W kawalerce na trzecim piętrze. Gotowaliśmy wspólnie zupę dyniową, a potem kładliśmy się na wersalce i oglądaliśmy seriale na laptopie. Trzymał mnie wtedy za ramię albo głaskał po karku. I choć życie było proste, to wtedy czułam się najważniejsza na świecie. Nie potrzebowałam nic więcej – wystarczał jego ciepły oddech obok, zapach kawy rano i dźwięk wody, gdy kąpał się po pracy. Czułość była wszędzie. A potem... potem coś się zmieniło. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to początek końca.
Zasypialiśmy osobno, budziliśmy się osobno
Nie pamiętam dokładnie, kiedy przestaliśmy się przytulać. To nie było z dnia na dzień. Nie obudziłam się nagle w pustym łóżku z myślą: „Coś jest nie tak”. To się działo powoli. Najpierw przestaliśmy się dotykać przed snem – on kładł się pierwszy, odwracał plecami i zasypiał, zanim zdążyłam zgasić światło. Potem zrezygnowaliśmy z „dobranoc” i całusa na czoło. W końcu zaczęliśmy sypiać osobno – najpierw z powodu jego chrapania, potem przez moje wieczne niewyspanie. A potem… już nie było do czego wracać.
– Nie wrócisz do sypialni? – zapytałam któregoś wieczoru, opierając się o framugę drzwi. Stał wtedy w dresie, z kubkiem herbaty w ręku, patrząc w ekran telewizora.
– Po co? Skoro tak oboje lepiej śpimy? – odpowiedział bez cienia emocji.
Nie miałam siły protestować. Może i faktycznie lepiej spałam. Ale gorzej żyłam. Sypialnia, która kiedyś pachniała kawą, perfumami i świeżością, zaczęła pachnieć pustką. Pościel rzadziej prana, bo nikogo nie ma, kto by ją brudził. Poduszki, które nie pamiętały naszych głów. Zegar tykający głośniej niż kiedyś. Nawet kot przestał tam wchodzić. Jakby czuł, że coś wygasło. Nie kochaliśmy się już od miesięcy. Na początku szukałam wymówek – on był zmęczony, ja miałam stres, później grypa, potem znowu coś. A w końcu... przestało być ważne. Stało się czymś, czego nikt nie inicjował i za czym nikt nie tęsknił. Zasypialiśmy osobno, budziliśmy się osobno. I nie tęskniliśmy. A przynajmniej ja udawałam, że nie.
Nie było już „nas”
– Kupiłaś mleko? – zapytał, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa.
– Tak. I chleb. I papier toaletowy – odpowiedziałam, stawiając siatki na kuchennym blacie.
– Super.
Nie zapytał, jak minął mój dzień. Nie zauważył, że jestem przemoczona, że trzęsą mi się ręce z zimna, bo przystanek znów był pełen ludzi, a autobus jak zwykle spóźniony. Od dawna nie pytał o nic poza tym, co trzeba było kupić, naprawić, uregulować. Rozmowy sprowadzały się do listy zadań, a jedyne emocje, które się w nich pojawiały, to frustracja, kiedy czegoś brakowało. Mój głos brzmiał przy nim jak głos księgowej od rachunków. Jego – jak automatyczna sekretarka.
Czasem siadałam z nim przy stole. Próbowałam. Naprawdę. Zaczynałam od niewinnych tematów, opowiadałam coś z pracy, wspominałam o koleżance, która się rozwiodła, pytałam, co myśli o nowym filmie, który podobno warto zobaczyć. On kiwał głową, mamrotał coś pod nosem, a potem sięgał po telefon.
– Przepraszam, muszę to ogarnąć – rzucał i znikał w drugim pokoju.
Zostawałam z niedojedzonym obiadem i głową pełną słów, których nie miałam komu powiedzieć. Byliśmy jak dwie osoby, które przypadkiem wynajęły ten sam metraż. Znaliśmy się z dawnych czasów, ale teraz nie potrafiliśmy nawet prowadzić rozmowy dłuższej niż trzy zdania. Wszystko, co kiedyś nas łączyło, rozmyło się wśród codziennych obowiązków i zmęczenia. Nie było już „nas”. Było „ja” i „on”. Dwoje ludzi pod wspólnym dachem, którzy zapomnieli, po co właściwie są razem.
Dzieliliśmy tylko pieniądze i przestrzeń
Nasze życie kręciło się wokół paragonów. Osiemdziesiąt pięć za zakupy w sobotę, sto dziewięć za benzynę, piętnaście za karmę dla kota. Raz w miesiącu siadaliśmy przy kuchennym stole z kubkami herbaty i stosami rachunków. On z kalkulatorem, ja z zeszytem, w którym notowałam wydatki.
– Ty płacisz prąd, ja gaz. Internet na pół. Zakupy w tym miesiącu ja, ale w przyszłym ty. OK? – mówił mechanicznie, jak księgowy.
– OK – odpowiadałam równie beznamiętnie.
To było nasze największe „wspólne”. Wspólne rozliczenia. Jakbyśmy byli wspólnikami w firmie, a nie małżeństwem. Żadnych sporów, żadnych emocji – tylko podział kosztów. A przecież kiedyś dzieliliśmy się inaczej – obiadem na pół, ostatnim kęsem ciasta, kocem podczas filmów. Dziś dzieliliśmy tylko pieniądze i przestrzeń. Czasem łapałam się na tym, że szukam śladów dawnych uczuć w tych paragonach. Czy ten batonik za trzy złote był dla mnie? Może ta droższa kawa to prezent? Ale nie. Batonik leżał na jego biurku. Kawa była bezkofeinowa, a ja takiej nie pijam. Przestałam sobie dopowiadać czułości, bo wiedziałam, że to tylko puste liczby.
– Jakieś plany na weekend? – zapytałam kiedyś przy dzieleniu rachunku za zakupy.
– Muszę przejrzeć papiery z pracy. A ty?
– Może odwiedzę mamę.
– Dobra. To się zobaczymy wieczorem.
Tak wyglądały nasze rozmowy o planach. Bez „chciałabyś, żebyśmy”, bez „może razem”. Każde z nas organizowało sobie czas osobno, jakby wspólne wyjście było już dawno wykreślone z naszej codzienności.
Jesteśmy jeszcze małżeństwem?
Czy ja jestem jeszcze żoną? - zaczęłam się nad tym zastanawiać któregoś ranka, kiedy zorientowałam się, że nawet nie wiem, czy mój mąż woli kawę z mlekiem, czy bez. Nie pytał już, czy zrobię mu śniadanie, a ja przestałam szykować dwa kubki, bo i tak zawsze zostawał jeden nietknięty. Byłam kobietą, która mieszkała z mężczyzną, którego nazwisko nosiła, ale... nie czuła się jego żoną. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz się do mnie uśmiechnął tak prawdziwie. Nie tym grzecznym ruchem ust, kiedy mówiłam „miłego dnia”, ale tak, jak kiedyś – gdy złapałam się na kichaniu trzy razy z rzędu, a on mówił: „Na zdrowie, zdrowie i jeszcze raz za zdrowie”. Nie było już tej lekkości, nie było żartów, nie było „kocham cię”.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę.
– Słuchaj… jesteśmy jeszcze małżeństwem, twoim zdaniem?
Spojrzał na mnie znad laptopa, jakby przerwałam mu coś ważniejszego.
– A nie jesteśmy? – zapytał spokojnie.
– W papierach tak. Ale wiesz, o co mi chodzi.
Wzruszył ramionami.
– Przecież nie jest źle. Nie kłócimy się, ogarniamy wszystko, co trzeba. Nie rozumiem, po co drążyć.
I wtedy dotarło do mnie, że on naprawdę nie widzi problemu. Że dla niego bycie mężem sprowadza się do spłacania rat i odbierania paczek z paczkomatu. A ja? Ja po prostu coraz częściej czułam się jak lokatorka, która płaci czynsz... i nic poza tym.
Szczęście nie trwa wiecznie
Spakowałam się w trzy godziny. Głównie książki, ubrania, kilka kubków, które lubiłam. Reszta mnie już nie obchodziła – talerze, pościel, kwiaty, które więdły tak samo jak to, co kiedyś mieliśmy. Kiedy wychodziłam z sypialni, on siedział na kanapie, jak zawsze, z laptopem na kolanach.
– Gdzie idziesz? – zapytał.
– Do siebie – odpowiedziałam cicho.
Nie podniósł się. Nie zapytał „dlaczego?”, nie powiedział „zostań”. Po prostu zamknął laptopa i skinął głową.
– Zadzwoń, jak będziesz czegoś potrzebować – rzucił, jakby oddawał mi klucze do mieszkania po wspólnej wynajmowanej stancji.
Zatrzymałam się w przedpokoju, spojrzałam jeszcze raz na ten dom – nasze kiedyś. Na ścianie wisiało zdjęcie z wakacji sprzed lat. Uśmiechaliśmy się na nim, wtuleni w siebie. Wtedy myślałam, że jesteśmy szczęśliwi. I może byliśmy. Tylko że szczęście nie trwa wiecznie, jeśli się go nie pielęgnuje.
– Żegnaj – powiedziałam, chociaż wiedziałam, że nie usłyszy. Nawet nie spojrzał.
Wyszłam. Za mną zamknęły się drzwi mieszkania, w którym kiedyś mieszkała miłość. Teraz została tam cisza. A ja? Ja poszłam szukać siebie – kobiety, która nie chce już być tylko współlokatorką w czyimś życiu.
Elżbieta, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ja gotowałam zupę grzybową dla męża, a on raczył nią kogoś innego. Drań wiedział, że przez żołądek trafi do serca”
- „Gdy poznałam prawdę o mężu, od razu się ewakuowałam. Nie będę brać odpowiedzialności za jego błędy przeszłości”
- „Mąż nie ma w sobie ani krzty romantyzmu. Kiedy koleżanki dostają od swoich bukiety kwiatów, mój kupuje mi kolejne gary”









