Gdyby ktoś zapytał mnie jeszcze rok temu, czy jestem szczęśliwa w małżeństwie, odpowiedziałabym: „A kto dziś jest naprawdę szczęśliwy?” – i wzruszyłabym ramionami, z nutą goryczy, ale i rezygnacji. Bo przecież Tomasz był... w porządku. Wracał do domu, nie pił, nie bił, nie znikał na całe noce. Miałam znajome, które marzyły o takim „spokojnym” mężu. Ja miałam takiego od dwunastu lat. Dwanaście lat z człowiekiem, który może raz w życiu powiedział, że mnie kocha, ale zawsze zjadł obiad do końca i zostawił czysty talerz w zlewie. No, prawie zawsze.

Tomasz był architektem, miał swoją pracownię, dużo projektował, często do późna. Ja pracowałam jako księgowa – zresztą lubiłam swoją pracę. Po godzinach lubiłam gotować. To było coś, co mnie relaksowało. Zupy były moją specjalnością. Szczególnie grzybowa – taka, jakiej nauczyła mnie babcia: z suszonych podgrzybków, zabielana śmietaną, z domowymi kluskami. Tomasz zawsze mówił, że to jego ulubiona. Więc raz w tygodniu, jak w zegarku, robiłam gar grzybowej. On brał porcję „na lunch” do pracy.

– Zabiorę do biura, tam zjem na spokojnie – mówił co tydzień, uśmiechając się lekko.

Byłam z siebie dumna. Myślałam: „Udało mi się. Nie mam dramatów, nie mam zazdrości, nie mam krzyków. Mam męża, który chwali moją zupę. Taki ideał jak z katalogu”. W naszym związku może było trochę cicho i nudno, ale stabilnie. A potem zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak bardzo boję się, że jeśli przestanę przy nim skakać, gotować grzybową, to to wszystko runie. Ale jeśli tylko zupa trzyma to wszystko w kupie, to czy to naprawdę miłość?

Zaczęłam mieć wątpliwości

Wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. Szefowa odwołała spotkanie, a ja – zmęczona, ale zadowolona – postanowiłam zrobić niespodziankę Tomaszowi. Może zjemy razem kolację? Może porozmawiamy jak dawniej? Już od progu poczułam znajomy zapach – moja grzybowa, ugotowana rano, pachniała w całym mieszkaniu. Weszłam do kuchni i... zamarłam. Tomasz, w koszuli w kratę i z torbą przewieszoną przez ramię, stał przy blacie i nerwowo upychał pojemnik z zupą do reklamówki. Na mój widok aż się wzdrygnął.

– O, Kaśka... jesteś już? – mruknął i spojrzał na mnie jak uczeń przyłapany na ściąganiu.

– Wróciłam wcześniej. Co robisz? – zapytałam, patrząc na torbę. – Zabrałeś zupę rano...

– Zapomniałem. Pomyślałem, że może jeszcze się nada i... zaniosę koleżance z pracy. Zawsze mówi, że twoje zupy są boskie – rzucił, starając się brzmieć normalnie. Ale coś było nie tak. Jego twarz. Ten pośpiech. Ten dziwny ton.

Zmarszczyłam brwi.

Koleżance? – powtórzyłam powoli. – A ty? Przecież mówiłeś, że grzybowa to twoja ulubiona. Czemu nigdy nie jesz jej w domu?

Zamilkł. Zaczął się nerwowo poprawiać kołnierzyk. Miałam ochotę rozedrzeć tę torbę, wyrzucić zupę do zlewu, zetrzeć mu ten spokojny wyraz twarzy. Ale stałam. I czekałam. Bo chciałam usłyszeć, co powie. Jak wybrnie.

– Wiesz... w pracy po prostu lepiej mi smakuje. Mam wtedy czas. W domu to zawsze w pośpiechu, a tam... – wymamrotał coś niezrozumiałego.

Poczułam, że robi mi się niedobrze. Nagle zobaczyłam wszystkie te tygodnie, miesiące, lata – gar zupy, czysty talerz, milczenie przy stole. Co ja sobie w ogóle wmawiałam?

– Jasne – powiedziałam cicho. – Oddaj jej. Niech sobie je. Skoro taka smaczna.

Odwróciłam się i wyszłam z kuchni. Wieczorem nie jadłam nic. W głowie kotłowały mi się myśli. Próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz widziałam Tomasza z miską grzybowej. I nie mogłam. Bo on nigdy jej nie jadł przy mnie. Zawsze „w pracy”.

– Czy ja w ogóle znam tego człowieka? – zapytałam siebie w ciemnym salonie, słuchając odgłosu windy, która właśnie zabrała mojego męża z garnkiem grzybowej... do „koleżanki”.

Moje podejrzenia rosły

Następnego dnia nie wytrzymałam. Tomasz siedział przy stole i czytał coś w laptopie, jakby nic się nie stało. Ja krążyłam po kuchni, udając, że sprzątam. W końcu usiadłam naprzeciwko niego i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Tomasz. Dlaczego nigdy nie jesz mojej grzybowej w domu? – zapytałam spokojnie, bez pretensji. Tylko z ciekawością. Chciałam zobaczyć, co zrobi.

Uniósł głowę znad ekranu, zaskoczony. Zmarszczył czoło, jakby musiał się chwilę zastanowić, zanim odpowie.

– No… nie wiem. Jakoś tak… w pracy lepiej mi smakuje. Po prostu.

– Aha. – Skinęłam głową. – To znaczy, że od lat gotuję coś, czego nie znosisz?

– Nie powiedziałem, że nie znoszę – parsknął.

– A co powiedziałeś? – zaczęłam się irytować. – Bo ja słyszę od ciebie jedno: że uwielbiasz moją zupę. A nigdy jej nie jesz. Nigdy nie widziałam cię z talerzem grzybowej. Tylko mówisz. Zabierasz i… znikasz. I nagle się okazuje, że ją rozdajesz koleżankom z pracy?

– Kaśka, no błagam cię. Przesadzasz. To tylko zupa! – rzucił zniecierpliwiony.

– To tylko zupa? – wybuchłam. – To może wszystko jest „tylko”? Tylko zupa. Tylko żona. Tylko dom. Tylko dwanaście lat. Może całe nasze małżeństwo to „tylko”?

Tomasz skrzywił się, jakby go uderzyło. Ale nie powiedział nic. I to bolało mnie najbardziej – to jego milczenie. Jego wieczne unikanie.

Wstałam i poszłam do sypialni. Ale jeszcze tego samego wieczora, gdy on wziął prysznic, zajrzałam do jego torby. Nigdy tego nie robiłam wcześniej. Zawsze mu ufałam. Ale tym razem... musiałam wiedzieć. Na dnie znalazłam paragon. Z zeszłego tygodnia. Drogie czerwone wino i bukiet róż. Ani jednego, ani drugiego nie dostałam. Data była z wtorku. Wtorki to jego „długie dni w biurze”.

Poczułam, jak pęka mi coś w klatce piersiowej. Nie chciałam jeszcze myśleć o zdradzie. Może kupił to dla klienta? Może dla kogoś z pracy? Ale wewnętrznie wiedziałam już wszystko. Nie trzeba słów, kiedy ciało krzyczy prawdę. Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam w kuchni, jakbym czekała. Na niego. Na wyjaśnienie. Na kłamstwo. Nie przyszedł. Zasnął przed telewizorem. A ja wciąż wpatrywałam się w ten paragon i szeptałam:

– Boże, niech to będzie tylko wino. Tylko kwiaty. Tylko zupa…

W końcu go nakryłam

To był zwykły czwartek. Przynajmniej tak się zapowiadał. Wracałam z pracy wolniejszym krokiem niż zwykle. Na klatce minęłam Renatę – naszą sąsiadkę z naprzeciwka. Ubraną w legginsy, sportowy stanik i uśmiech, który bardziej pasował do pierwszej randki niż do czwartkowego popołudnia w bloku z wielkiej płyty.

– Cześć, Kasiu – rzuciła, jak gdyby nigdy nic. – Znowu pachnie grzybową na całej klatce. Twoja?

Skinęłam głową. Nie miałam siły nic mówić. Tylko uśmiechnęłam się sztywno. Gdy weszłam do mieszkania, było pusto. Tomasza nie było – chociaż jego samochód stał przed blokiem. Zdążyłam zdjąć płaszcz, kiedy usłyszałam głosy. Zatrzymałam się przy oknie w kuchni. Wychodziło na balkon Renaty. Miała uchylone drzwi.

Ona się domyśla – mówił Tomasz. Głos miał ściszony, napięty.

– I co z tego? Powiedz jej. Albo ja to zrobię – usłyszałam Renatę.

Zamknęłam oczy. Poczułam zimny dreszcz na plecach. Przez chwilę świat zamarł. Wszystko zniknęło – mieszkanie, kuchnia, zapach zupy. Tylko to jedno zdanie dźwięczało mi w głowie. Weszłam do przedpokoju, wzięłam garnek z grzybową, który jeszcze stał na kuchence, założyłam płaszcz i... wyszłam. Zadzwoniłam do Renaty. Drzwi otworzyły się szybko. Tomasz właśnie zapinał koszulę, jakby dopiero co się ogarniał. Renata – z mokrymi włosami i kieliszkiem wina w dłoni – zatrzymała się w progu. I wtedy ja, z tym cholernym garnkiem w dłoniach, stanęłam między nimi.

– Skoro ją tak kochacie, to zjedzcie razem – powiedziałam cicho, stawiając naczynie na stole w salonie Renaty.

Tomasz zbladł. Renata zamarła.

– Kasiu… – zaczął mój mąż.

– Nie. Nie mów. Po prostu… powiedz mi prawdę – odparłam. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Ale głos miałam tak spokojny, że sama się sobie dziwiłam.

– To trwa od jakiegoś czasu – odpowiedział Tomasz. – Spotykam się z Renatą. Zaczęło się od... nie wiem... rozmów.

Okłamywałeś mnie. Cały ten czas... – powiedziałam cicho. – Piękny układ.

I wtedy po raz pierwszy od dwunastu lat wiedziałam, że to koniec.

Byłam taka naiwna

Nie wiem, dlaczego tam poszłam. Może chciałam się upewnić. Może potrzebowałam usłyszeć to jeszcze raz – z innych ust, innym tonem. Albo może… chciałam zobaczyć, czy ona potrafi spojrzeć mi w oczy. Renata otworzyła drzwi bez cienia zaskoczenia. Miała na sobie szlafrok, długi do kostek, ale rozchylony w sposób zbyt nonszalancki, by wierzyć, że to przypadek.

Jesteś mi winna wyjaśnienia – powiedziałam. Weszłam do jej mieszkania, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

Usiadłam na kanapie, tam, gdzie jeszcze wczoraj stał garnek zupy. Ona nalała wina. Mnie nie zapytała.

– Od kiedy? – zapytałam prosto. Nie chciałam wstępu, nie potrzebowałam dygresji.

– Od dawna. – Wzruszyła ramionami. – Dłużej niż ci się wydaje.

– Więc ile?

Dwa i pół roku. Pierwszy raz był… gdy przyszedł po kłótni z tobą. Przyniósł wino i zupę. Usiadł na mojej kanapie, powiedział: „Nie mogę już tego jeść. Ale ona tak się stara”. – Renata spojrzała na mnie bez żalu. – Siedzieliśmy i jedliśmy razem. Tylko że ja jadłam, on pił. I mówił. Mówił dużo. O tym, że u was cicho, że stabilnie. Jak w muzeum. Że od ciebie czuje tylko chłód.

Zacisnęłam pięści.

– Czyli co, chciałaś go ogrzać?

– Nie udawaj, że nie widziałaś. Że nie czułaś. On się wycofał dawno temu. A ty udawałaś, że wszystko gra. Gotowałaś tę zupę, jakby była zaklęciem. Jakby miała posklejać to, co i tak już się rozpadło.

Chciałam ją uderzyć. Ale nie miałam siły. A może – nie miałam prawa.

Sypiasz z moim mężem. Od dwóch lat. I to ja mam się zastanawiać, co zrobiłam źle?

– Spałam z facetem, który chciał od ciebie uciec. Wiem, że to nie było fair. Ale też wiem, że nie był twój. Już nie. Może nigdy nie był.

Wyszłam. Szłam przez miasto z niedopiętą kurtką, z dłońmi w kieszeniach i głową pełną pytań. Dla kogo przez te wszystkie lata tak się starałam? Dla niego? Dla siebie? A może... dla wyobrażenia, że jesteśmy czymś więcej niż tylko małżeństwem z przyzwyczajenia? Czy można żyć z kimś 12 lat i nie wiedzieć, że ten ktoś każdego dnia myśli o innej kobiecie? Okazało się, że można.

Miałam dość kłamstw

Tego wieczora nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, a jego miejsce w łóżku – puste po raz pierwszy od tylu lat – raziło mnie w oczy bardziej niż lampa nocna. Rano obudziłam się jakby po bitwie. Wstałam, zaparzyłam kawę i... napisałam mu SMS. „Spotkajmy się. Nie jako żona i mąż. Jako ludzie, którzy muszą to zakończyć”.

Przyszedł po godzinie. W kurtce, którą sam sobie kupił na jakiejś delegacji – tej, o której mi nie powiedział. Usiadł naprzeciwko, nie patrząc mi w oczy.

– Dziękuję, że przyszłaś – powiedział cicho.

– Chciałam przyjść – odpowiedziałam. – Nawet jeśli… wszystko już jasne.

Przez chwilę milczeliśmy. Parująca herbata, nieruszona na stole, przypominała mi nasze kolacje – puste rozmowy, półuśmiechy, „co było w pracy?” i „jak u ciebie?”. Tyle zmarnowanego czasu.

– Tomasz… – zaczęłam. – Dlaczego?

– Bo się bałem – powiedział, patrząc w okno. – Bałem się, że cię zranię. Że jeśli powiem prawdę, to runie wszystko, co budowaliśmy. A jednocześnie... byłem tchórzem. Chciałem mieć ciastko i zjeść ciastko.

– A co ze mną? – zapytałam gorzko.

– Ty byłaś domem. Ciepłem. Ty byłaś moją bezpieczną przystanią. Ale… przestałem cię kochać dawno temu. I nie miałem odwagi odejść. Ty gotowałaś, ja udawałem. Tak wyglądało nasze życie.

Spojrzałam na niego. Po raz pierwszy widziałam w nim nie tylko mężczyznę, który mnie zdradził, ale człowieka, który był równie zagubiony jak ja. Może nawet bardziej.

– To koniec, Tomasz – powiedziałam spokojnie. – Nie chcę się mścić. Nie chcę scen. Chcę się po prostu uwolnić.

Rozwód? – zapytał.

– Tak. I proszę... tym razem bez żadnych kłamstw.

Uśmiechnął się smutno.

– Obiecuję.

Spakował się tego samego dnia. Nie prosiłam go, żeby został. Nie błagałam. Tylko patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi. Z jakąś dziwną ulgą. Zostałam w pustym mieszkaniu. Ale miałam wolną przestrzeń do odzyskania siebie.

Pokochałam siebie na nowo

Na początku było ciszej niż zwykle. Taka inna cisza – nie ta z milczących kolacji i nieobecnych spojrzeń. Było… cicho, ale po mojemu. Przez pierwsze dni chodziłam po mieszkaniu jak po muzeum – każdego kąta dotykałam, jakby sprawdzając, czy bez niego nadal ma sens.

Było trudno. Budziłam się z lękiem, że może wszystko mi się przyśniło. Że za chwilę wejdzie, powie „Kaśka, co na obiad?” i znów zaczniemy grać w tę naszą martwą grę. Ale nie wracał. I to była ulga. Zaczęłam chodzić na terapię. Na początku nie wiedziałam, co mówić. Ale potem słowa zaczęły się wylewać – o mojej samotności w dwuosobowym łóżku, o strachu przed prawdą, o tym, jak można przestać istnieć w oczach drugiej osoby i nadal wierzyć, że się jest kochaną.

Założyłam bloga. „Przepis na prawdę”. Pisałam o jedzeniu. I o zdradzie. O tym, jak smakują oszustwa. Pisały do mnie kobiety. Mężczyźni też. Dziękowali za szczerość. Nie jestem jeszcze gotowa na nowy związek. Ale jestem gotowa na siebie. Na życie, w którym nie muszę się domyślać, co się dzieje za moimi plecami. Na życie, w którym to ja wybieram, dla kogo gotuję. Jeśli kiedyś spotkam kogoś wyjątkowego, może spróbuję jeszcze raz. Ale nie po to, żeby ktoś mnie pokochał. Bo teraz to ja już siebie kocham. I to wystarczy.

Katarzyna, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.