Jesień zawsze pachniała dla mnie ciepłem. Mimo chłodu, mimo deszczu i krótszych dni – wtedy czułam się spokojna. To była nasza pora. Moja i Piotra. Od pierwszego roku małżeństwa mieliśmy rytuał: co roku, w październiku, chodziliśmy do parku zbierać kasztany. Tak po prostu, bez celu. Tylko my, liście pod stopami i śmiech, który niósł się między drzewami.

To wtedy, w tamtym pierwszym roku, Piotr podał mi połyskujący, brązowy kasztan i powiedział:

– Trzymaj. To szczęście zamknięte w skorupce.

Śmiałam się wtedy, że chcę całe wiadro tego szczęścia. A on przyniósł je. Dosłownie – do domu, w kieszeniach, w dłoniach. Trzymaliśmy je potem w misce na stole aż do wiosny.

Każdego roku wracaliśmy do tego parku, nawet gdy padało. Piotr zawsze narzekał na błoto, ale nigdy nie odmówił. To był nasz zwyczaj, coś więcej niż spacer. Symbol. Dopóki chodzimy razem po kasztany, dopóty jesteśmy szczęśliwi – powtarzałam to sobie jak zaklęcie.

W tym roku coś się jednak zmieniło. Piotr wracał późno, często milczący. Mówił, że to przez pracę, że ma projekty, terminy, ludzi na głowie. Ale ta cisza była inna. Chłodna.

W sobotni poranek, przy śniadaniu, zaproponowałam jak co roku:

– W weekend ma być ciepło. Może pójdziemy po kasztany?

– Nie wiem, mam dużo roboty – odpowiedział, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Zawsze chodzimy. To nasza tradycja.

– Może w tym roku odpuśćmy. To tylko spacer.

Tylko spacer. Tylko kasztany. A może właśnie od takich „tylko” wszystko się rozpada?

Czułam, że się ode mnie oddala

Od tamtego śniadania między nami było jak w listopadzie – ciężko i zimno. Piotr coraz częściej wychodził z domu przed świtem i wracał, kiedy ja już leżałam w łóżku z książką, którą tylko udawałam, że czytam. W rzeczywistości słuchałam, jak wchodzi, jak odkłada klucze, jak idzie pod prysznic. Czekałam, że podejdzie, że powie coś prostego, ciepłego – ale kończyło się na zwykłym „Dobranoc".

Próbowałam go zatrzymać w rozmowie, w żarcie, w zwykłej chwili. Ale każda próba kończyła się jakimś krótkim spięciem. Jak dziś.

– Nie pamiętasz, że co roku chodzimy razem? – zapytałam, starając się brzmieć lekko, jakby to była tylko ciekawość, a nie ból.

– Pamiętam, ale nie mam głowy do takich rzeczy.

– Takich? To znaczy jakich?

Dziecinnych. Te kasztany nic nie zmienią.

– Może nie kasztany, ale my się zmieniliśmy. I to mnie przeraża.

Zamilkł. Zawsze uciekał w milczenie, kiedy nie potrafił odpowiedzieć. Pomyślałam wtedy, że nasze rozmowy stają się jak liście pod stopami – ładne, kolorowe, ale suche i martwe.

Próbowałam jeszcze raz. Wieczorem, kiedy siedzieliśmy przy kolacji.

– Może po prostu jesteś zmęczony. Może weźmiesz kilka dni wolnego?

– Nie mogę.

Nie chcesz. – Wyrwało mi się.

– Nie rób ze wszystkiego dramatu. – Westchnął. – To tylko gorszy okres.

„Gorszy okres”. Jak łatwo ludzie potrafią zredukować rozpad miłości do dwóch słów.

Zostawił po sobie zapach wody kolońskiej i niedopite wino. Siedziałam potem przy stole jeszcze długo. Na blacie leżał jeden kasztan, który trzymałam w dłoni od poprzedniego roku. Przetarłam go kciukiem i pomyślałam, że szczęście rzeczywiście da się zamknąć w skorupce. Ale nikt nie obiecywał, że nie pęknie.

Czułam się osamotniona

W sobotę rano długo siedziałam na brzegu łóżka, patrząc na puste miejsce obok. Pościel była chłodna – jakby nikt tam nie spał. Piotr wyszedł wcześnie, zostawił tylko karteczkę: „Spotkanie w firmie. Nie czekaj z obiadem”.

Żadnego „kocham”, żadnego „wrócę szybko”. Tylko służbowy komunikat, jakby zostawił go współlokator.

Zawinęłam się w szary płaszcz, choć za oknem mżyło. Wiedziałam, że nie powinnam się łudzić – że nie będzie na mnie czekał, że nie pobiegniemy razem przez liście jak kiedyś. Ale coś mnie pchało do tego parku. Może głupia lojalność wobec wspomnień.

Powietrze pachniało mokrą ziemią i dymem z kominów. Liście przyklejały się do butów, a z drzew co chwilę spadały krople, ciężkie jak łzy. Wokół śmiały się dzieci, a ja zazdrościłam im tej beztroski. Brakowało mi powodów do radości.

Zatrzymałam się pod naszym kasztanowcem. Tym samym, przy którym Piotr zawsze udawał, że pierwszy znajduje największy okaz. Uśmiechnęłam się przez łzy, schyliłam i podniosłam kilka kasztanów. Były zimne, śliskie, jakby obce. Wsunęłam je do kieszeni, a ich ciężar sprawił, że poczułam się jeszcze bardziej samotna.

Wpatrywałam się w taflę stawu. Woda była ciemna, poruszana wiatrem, odbijała tylko szare niebo. I nagle coś we mnie pękło.

Dlaczego już nie chcesz ze mną być? – wyszeptałam do swojego odbicia, które wyglądało jak cień.

Nie było odpowiedzi. Tylko echo kroków kogoś przechodzącego ścieżką.

„W zeszłym roku śmiałeś się, że mam dłonie pełne szczęścia. Dziś mam tylko garść wspomnień. I żadnego śmiechu”.

Poczułam, jak coś we mnie powoli się wypala. Nie złość, nie rozpacz – tylko zmęczenie. Takie, które nie daje się wyleczyć snem. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę wyjścia z parku. Nie wiedziałam, że ten spacer skończy się zupełnie inaczej, niż sądziłam.

Nie chciałam w to wierzyć

Nie wiem, co mnie wtedy zatrzymało. Może ten dźwięk śmiechu, tak znajomy, że serce aż zadrżało. Albo może to była tylko intuicja, ten dziwny, niepokojący dreszcz, który przechodzi przez ciało, zanim wydarzy się coś, co zmienia wszystko.

Odwróciłam głowę. Kilka alejek dalej, między drzewami, ktoś stał. Mężczyzna w ciemnym płaszczu, trochę przygarbiony, jakby znużony. Poznałam go od razu – sposób, w jaki trzymał ręce w kieszeniach, jego krok. To był Piotr.

Najpierw pomyślałam, że może miał dziś spotkanie w pobliżu i postanowił zajrzeć do parku. Może jednak przyszedł tu… za mną? Ale zaraz potem zobaczyłam ją. Stała naprzeciw niego. Smukła, w długim, beżowym płaszczu, z rozwianymi włosami. Śmiała się cicho. W dłoni trzymała kasztan. Podniosła go, a Piotr coś jej powiedział, pokazując dłonią, jakby tłumaczył żart.

Nie słyszałam słów. Nie musiałam. Widziałam jego twarz – tę, której nie widziałam od miesięcy. Rozluźnioną, spokojną, ożywioną. Taką, jaką kiedyś miał tylko przy mnie. Zrobiło mi się słabo. Oparłam się o drzewo, żeby nie upaść. Miałam wrażenie, że cały park się przechylił, że świat nagle stracił równowagę. „Mówiłeś, że nie masz czasu. Ale go znalazłeś. Tylko nie dla mnie”.

Nie podeszłam. Nie krzyczałam. Nie chciałam dać im tej satysfakcji. Patrzyłam jeszcze chwilę, jak odchodzi z nią w głąb parku, w stronę tej alejki, gdzie kiedyś trzymał mnie za rękę i mówił, że nigdzie nie ma takiego zapachu jak tutaj – zapachu jesieni i miłości. Wsunęłam dłoń do kieszeni i zacisnęłam palce na kasztanach. Usłyszałam trzask skorupki. Jakby coś w środku mnie też pękło.

Nie wiem, jak długo potem stałam w tamtym miejscu. Może minutę, może godzinę. Aż w końcu odwróciłam się i odeszłam w przeciwną stronę. Nie oglądając się. Bo po co? Wiedziałam, że jeśli się obejrzę, już nigdy nie będę potrafiła przestać.

Dzieliła nas przepaść

Wieczór wypełniał mieszkanie ciężkim, nieruchomym powietrzem. Siedziałam przy stole, a przed sobą miałam miskę pełną kasztanów. Zebrałam je wszystkie, jakby te drobne brązowe kulki mogły mi w czymś pomóc – może w zrozumieniu, może w zapomnieniu. Układałam je w równe rzędy, jak dziecko bawiące się klockami, by nie myśleć. Zegar na ścianie tykał powoli, a z korytarza dobiegało echo kroków. Piotr wrócił. Usiadł przy drzwiach, odetchnął głośno i powiedział zwyczajne:

– Cześć.

Nie odpowiedziałam. Czułam, że jeśli otworzę usta, wypłynie z nich coś, czego już nie będę w stanie zatrzymać. Zamiast tego, przesunęłam dłonią po stole.

Ładne kasztany były dziś w parku – powiedziałam cicho.

Zamarł w pół ruchu, jakby ktoś go spoliczkował niewidzialną ręką.

– Skąd wiesz? – spytał po chwili.

Podniosłam wzrok.

– Widziałam. Ciebie też.

Na moment całe powietrze w pokoju zniknęło. Patrzył na mnie z tą swoją miną – jak uczeń przyłapany na kłamstwie.

– Lidka, to nie było tak, jak myślisz.

– A jak? – głos mi drżał. – Bo ja już nie wiem, co myślę. Może już w ogóle nie znam człowieka, z którym mieszkam.

Milczał. Tylko ściągnął usta, jak zawsze, gdy chciał coś powiedzieć, ale brakowało mu odwagi.

– To tylko koleżanka z pracy – rzucił w końcu. – Spotkaliśmy się przypadkiem.

Parsknęłam śmiechem. Suchym, pustym.

– Wiesz, Piotr, przypadki mają to do siebie, że nie trzymają się za ręce.

Nie odpowiedział. Zdjął płaszcz, jakby nic się nie stało, jakby ten wieczór był jednym z wielu. Usiadł na kanapie. Włączył telewizor. Z głośnika poleciał jakiś program o podróżach. Egzotyczne plaże, śmiech ludzi, muzyka – wszystko to było z innego świata. Siedzieliśmy obok siebie, a dzieliła nas przepaść. W ciszy słychać było tylko trzask – to ja łamałam kolejne skorupki kasztanów, jedna po drugiej. Kiedy ostatnia pękła, Piotr wstał i bez słowa poszedł do sypialni. Zostałam przy stole sama, z garścią pustych łupin. I z myślą, że może to właśnie tak wygląda koniec – nie przez krzyk, nie przez łzy, tylko przez milczenie, które dusi bardziej niż zdrada.

Tak kończy się miłość

Obudziłam się wcześnie, zanim zdążył zadzwonić budzik. W mieszkaniu było cicho – tak nienaturalnie, jakby nawet ściany przestały oddychać. Z kuchni dochodził tylko zapach wczorajszej herbaty i resztki chłodnego światła przedświtu. Piotra już nie było. Zabrał swoją torbę, jak zawsze. Ani słowa, ani notatki, ani spojrzenia. Na stole wciąż stała miska z kasztanami, ale tej nocy coś się zmieniło – wszystkie były puste. Złamane łupiny, kawałki skorupki porozrzucane jak ślady po czymś, co kiedyś miało znaczenie.

Usiadłam przy stole, przesunęłam palcami po tych resztkach i pomyślałam, że może właśnie tak kończy się miłość – nie hukiem, nie dramatem, tylko cichym trzaskiem, który słyszy się tylko we własnej głowie. Wzięłam kasztany w dłonie, po kolei, jeden po drugim, i zaczęłam je wyrzucać przez uchylone okno. Spadały na chodnik z krótkim, pustym dźwiękiem. Wszystkie, oprócz jednego – tego najmniejszego, popękanego. Zatrzymałam go. Wsunęłam do kieszeni płaszcza, jakbym chciała sobie przypomnieć, że coś jeszcze mogę zatrzymać – choćby mały kawałek przeszłości.

Zanim wyszłam, spojrzałam na stół. Pusty. Tak samo jak ja. Zamknęłam za sobą drzwi i ruszyłam w stronę parku. Chciałam zobaczyć, czy jeszcze pachnie jesienią. Czy może i ten zapach już zniknął. W drodze pomyślałam, że przez lata wierzyłam w jedno – że dopóki zbieramy kasztany razem, nic nas nie złamie. Teraz wiem, że tradycje nie chronią przed samotnością. Chronią tylko przed prawdą – do momentu, aż ta w końcu nas dogoni.

A ja już przed nią nie uciekam. Bo czasem trzeba pozwolić, by coś się skończyło, zanim zdąży całkiem zgnić.

Lidia, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: