W dniu, w którym Janusz umarł, nie uroniłam ani jednej łzy. Siedziałam obok jego łóżka, trzymałam go za rękę i obserwowałam, jak ostatni raz wypuszcza powietrze z płuc. Cicho, jakby nie chciał się narzucać. Cały on.

Trzydzieści lat razem. Bez dramatów. Bez wzlotów. Solidne małżeństwo. Stabilne. Ludzie mówili: „Helena i Janusz, oni to są zgodni”. A ja tylko się uśmiechałam. Bo przecież nie powiem nikomu, że czasem z zazdrością patrzyłam na sąsiadów, którzy potrafili się pokłócić, trzaskać drzwiami, wrzeszczeć, godzić się namiętnie. U nas wszystko było... bez emocji.

– Zjedz coś – mówiłam. – Znowu schudłeś.

– Nie jestem głodny – odpowiadał. I znowu znikał.

Najpierw emocjonalnie. Potem dosłownie. Nie wiedziałam, dokąd jeździ. Myślałam: może ma kryzys wieku średniego. Może potrzebuje przestrzeni. Nigdy nie podejrzewałam, że... w tych jego cichych słowach kryje się tajemnica, która wywróci nasze życie do góry nogami. Nie spodziewałam się, że umrze, a ja będę musiała walczyć – nie tylko z teściową, z jego matką Wandą, ale też z jego duchem, jego milczeniem, jego decyzjami. A najgorsze miało dopiero nadejść – testament.

Teściowa z nikim się nie liczyła

– Janusz ma być pochowany w Koźlinach – powiedziała Wanda zaraz po wejściu do mieszkania. Zdjęła płaszcz, jakby to był jej dom. Jakby nie zauważyła, że ja tu właśnie płaczę, że leżę na wersalce z rozmazanym makijażem i kubkiem zimnej herbaty, której nie miałam siły podgrzać.

– W Koźlinach? – powtórzyłam powoli, tonem, w którym nawet ja słyszałam ostrze. – Tam nawet asfaltu nie ma. Że już nie wspomnę o tym cmentarzyku między remizą a warzywniakiem.

– Tam leży jego ojciec. I dziadek. To jego miejsce – uniosła brodę, jakby właśnie wygrała.

Poczułam, że zaczyna mnie dławić. Bo przecież wiedziałam, że to się tak skończy. Jeszcze go nie pochowałam, a ona już zaczyna urządzać życie po jego śmierci.

– A ja mam akt zakupu miejsca tutaj, w mieście. I pomnika z granitu, nie z tandetnego lastryka – rzuciłam chłodno i weszłam do kuchni, zanim wybuchnę. Zawsze miałam kuchnię jako schronienie. To tu płakałam po nocach. To tu chowałam się, kiedy Janusz wychodził bez słowa.

Ale ona przyszła za mną.

Ty mu odebrałaś wszystko. Najpierw radość, potem wolność. Teraz chcesz mu jeszcze odebrać spokój – mówiła, stając w drzwiach.

– A ty gdzie byłaś przez te wszystkie lata? Święta? Urodziny? Nawet na chrzcie Anety cię nie było. Ale teraz nagle jesteś ekspertem od duszy twojego syna?

– On przy tobie gasł. Widziałam to. Patrzył na ciebie jak na obcą – plunęła słowami, a ja aż się cofnęłam.

I wtedy weszła Aneta. Nasza córka. Jeszcze z czerwonymi oczami, w kurtce.

– Przestańcie – powiedziała cicho, ale ostro. – On nie żyje.

Obie zamilkłyśmy. Spojrzałam na nią. Stała między mną a Wandą. I przypomniałam sobie, jak kiedyś powiedziałam Januszowi: „Znowu ją stawiasz między nami”. I znów ją stawiał. Nawet teraz. Po śmierci. Wanda przeszła w ton słodki jak ciasto drożdżowe.

– Anetko, dziecko… pamiętasz, jak z ojcem jeździłaś do Koźlin? Pokazywał ci rzeczkę, jabłonie? On tam był szczęśliwy.

– To było, zanim przestał tam jeździć – odpowiedziałam ostro. – A wiesz dlaczego przestał, mamo? Bo się z tobą pokłócił. Bo miał dość twojego szantażu emocjonalnego i wiecznych pretensji.

Wanda zmrużyła oczy, jakby chciała mnie zabić spojrzeniem. Aneta siedziała w milczeniu. Pomiędzy nami. I wtedy już wiedziałam. Ona będzie musiała wybrać. Czy tego chce, czy nie. Będzie musiała to zrobić.

To był mój wybór

Aneta siedziała przy stole i obracała łyżeczkę w herbacie, jakby to była rozmowa, której nie chciała, ale musiała przeprowadzić. Ja stałam przy oknie, patrząc na pustą ulicę. Janusz zawsze parkował dokładnie naprzeciwko. Nagle zdałam sobie sprawę, że ten widok już nigdy się nie powtórzy.

– Mamo… – zaczęła ostrożnie, jakby mnie testowała. – Dlaczego tata nie zostawił żadnej kartki? Ani słowa?

Zacisnęłam usta. Wiedziałam, że to przyjdzie. Ten moment, kiedy moja własna córka zacznie wątpić we wszystko, co budowałam. Co mu dawałam.

– Bo nie musiał. Znałam go. Wiedziałam, czego chce. Rozumieliśmy się bez słów – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

– A jeśli nie? – zapytała bez wahania.

Odwróciłam się do niej gwałtownie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że może wcale nie znałaś go tak dobrze, jak ci się wydaje. Może… miał inne życie, mamo. I ty tego nie widziałaś. A może nie chciałaś widzieć.

Wtedy coś we mnie pękło. Wciąż byłam w żałobie. Jeszcze nie zdążyłam się pozbierać, a już byłam przesłuchiwana. Jakby jego śmierć odebrała mi nie tylko męża, ale też godność.

– Myślisz, że nie czułam? – wycedziłam. – Że nie widziałam, jak się oddala? Jak znika z dnia na dzień? Jak wracał z tych swoich „wyjazdów służbowych” z pustymi kieszeniami i nieobecnym wzrokiem?

Aneta nic nie odpowiedziała. Wpatrywała się we mnie z czymś między współczuciem a oskarżeniem.

– Znalazłam kiedyś paragon z jakiegoś pensjonatu nad morzem – powiedziałam cicho. – Schował go w książce. Myślał, że nie zauważę. Ale ja zauważyłam. Po prostu... nie chciałam wiedzieć więcej.

– Czemu nic nie zrobiłaś?

– Bo się bałam, Aneta. Bo co miałam zrobić? Zrobić awanturę? A potem co? Miał odejść? Do niej? Do tej swojej kobiety?

Aneta drgnęła.

– Wiedziałaś?

– Nie. Domyślałam się. Przestał chcieć ze mną rozmawiać. Ale wciąż wracał do domu. Codziennie. Zjadał obiad. Oglądał wiadomości. A ja udawałam, że to wystarczy.

Usiadłam naprzeciw niej i po raz pierwszy od dawna spojrzałam jej prosto w oczy.

– Może byłam głupia. Ale to był mój wybór. Moje milczenie. Mój kompromis.

Aneta zamilkła. Nie zapytała więcej. Ale wiedziałam, że nie skończyła. Że dopiero zaczyna układać sobie obraz ojca na nowo.

Zakpił z nas wszystkich

Nie lubiłam urzędów. Nie ufałam ludziom w garniturach, którzy udawali bezstronność, ale zawsze po ich oczach było widać, że czekają tylko na reakcje. Ten notariusz nie był inny. Przerzucał dokumenty z wyuczoną obojętnością, a ja czułam, jak pocą mi się dłonie. Siedziałyśmy obok siebie — ja, Aneta i Wanda, jak trzy kobiety z trzech różnych światów, złączone losem jednego człowieka.

– Testament pana Janusza sporządzony został cztery miesiące temu – zaczął notariusz. – W pełni świadomie. Proszę o uwagę.

Zerknęłam na Wandę, ale ta już wyprostowała się na krześle jak do apelu.

– „Chciałbym zostać pochowany w Międzyłękach. Na cmentarzu parafialnym. Miejsce to darzę szczególnym uczuciem. To moja świadoma decyzja” – odczytał spokojnie.

– Co takiego? – powiedziałam niemal szeptem, ale wszyscy to usłyszeli.

– Międzyłęki?! – Wanda zmarszczyła brwi. – Gdzie to w ogóle jest?

To musi być jakaś pomyłka – dodałam szybko. – Janusz nigdy mi nie wspominał o takim miejscu.

Notariusz sięgnął po kolejną kartkę.

– Pan Janusz odwiedzał Międzyłęki regularnie przez ostatnie pięć lat. Są rachunki, rezerwacje, nawet osobista notatka, w której pisze, że to tam „pozostawił cząstkę siebie”.

Zrobiło mi się słabo. Poczułam, że plecy przyklejają mi się do oparcia krzesła. Nie... Nie, nie, nie…

– To nieprawda – wyszeptałam. – To... jakaś pomyłka. On tam nigdy nie był. Przynajmniej... nie mówił, że tam jeździ.

Wanda zaśmiała się krótko i bez humoru.

– Proszę bardzo. Widzisz, kochanieńka? Mówiłam, że mój syn miał dość ciebie, twojego mieszkania i tej twojej domowej dyscypliny. Uciekał, gdzie mógł.

– Milcz – syknęłam. – Gdyby cię chociaż raz obchodziło jego życie, może wiedziałabyś, że nie był szczęśliwy nigdzie. Ani w Koźlinach, ani tu. Nigdzie.

Aneta zbladła.

– Międzyłęki... – powtórzyła tylko.

I wtedy zrozumiałam. On tam nie tylko jeździł. On tam żył. Część jego duszy, tej, której nigdy mi nie dał, była tam. Z kimś innym. I w tym momencie moja żałoba zamieniła się w coś innego. Nie w smutek. W złość. Bo Janusz, mój mąż, postanowił po śmierci zakpić z nas wszystkich.

Nie znałam własnego męża

Jeszcze tego samego wieczoru, kiedy wróciłyśmy od notariusza, siedziałam przy stole i patrzyłam na ścianę. Nie na zdjęcie ślubne. Zdjęcia już nie miały znaczenia. Tamten uśmiech Janusza to była iluzja. A ja? Ja przez trzydzieści lat żyłam w cieniu iluzji i mówiłam sobie, że to cień bezpieczeństwa. Wanda weszła do kuchni bez pukania, jak zawsze. Jakby całe życie była właścicielką wszystkiego, co moje.

– A nie mówiłam? – zaczęła, oczy błyszczące jak u drapieżnika. – Miał dość. Zostawił cię nawet po śmierci. Żebyś wiedziała, jak to jest.

Zacisnęłam zęby.

– Lepiej milcz, zanim powiem coś, czego pożałuję.

– Co? Że był nieszczęśliwy? Przecież to widać było gołym okiem! Tylko ty udawałaś, że wszystko gra. Zajęta obiadami, praniem i udawaniem idealnej żony.

– I kto to mówi? Matka, która go widziała dwa razy do roku, ale nagle wie, czego chciał?

– Wiedziałam jedno – że przy tobie nie był sobą. A ty nawet tego nie chciałaś zauważyć. Bo wolisz mieć kontrolę niż prawdę.

– Przynajmniej byłam przy nim do końca. Gdzie byłaś, jak leżał w szpitalu? Gdzie byłaś, jak potrzebował pomocy?

– A może nie chciał, żebym była. Może nie chciał, żeby ktokolwiek z nas był! Bo miał już kogoś innego!

Zamarłyśmy. I wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Aneta podniosła się pierwsza. Poszłam za nią, serce waliło mi jak młotem. A gdy otworzyła... Stała tam kobieta. Spokojna. Z prostą fryzurą i płaszczem w kolorze piasku. Z twarzą, której nie znałam, ale którą od razu rozpoznałam.

– Przepraszam – powiedziała, a głos jej drżał. – Nazywam się Karolina. Janusz… był mi bardzo bliski. Wiem, że to nie moja sprawa. Ale… on obiecał mi, że będę mogła się pożegnać.

Wanda zaklęła pod nosem. Aneta spojrzała na mnie. Czekała na decyzję. A ja? Chciałam zamknąć drzwi. Zatrzasnąć je tej kobiecie przed nosem. Ale coś mnie zatrzymało. Może ciekawość. Może potrzeba usłyszenia, jak bardzo przegrałam.

– Proszę wejść – powiedziałam. I nienawidziłam siebie za to.

On nigdy nie był mój

Usiadła naprzeciwko mnie, na tym samym fotelu, gdzie Janusz siadał wieczorami z gazetą. Jakby od razu wiedziała, które miejsce należy do niego. Albo... do nich. Karolina była spokojna. Żadnych dramatycznych spojrzeń, żadnych łez. Miała w sobie coś tak cichego, że aż mnie to irytowało.

– Niczego nie chcę – zaczęła. – Wiem, że to pani jest żoną. Że mieliście wspólne życie.

Zacisnęłam usta. Nie poprawiłam jej. Już nie byłam pewna, czy to naprawdę było życie, czy tylko jego iluzja.

– Chciałam tylko powiedzieć, że Janusz mnie kochał – dodała cicho. – I że Międzyłęki to było nasze miejsce. Jego decyzja, by tam spocząć, nie była wymierzona przeciwko pani. To było dla niego bardzo ważne.

– Dla niego? – parsknęłam. – A my co? Tło?

Spojrzała na mnie bezbronnym wzrokiem.

– Nie. Wiem, że nie. On nigdy o was źle nie mówił. Ale kiedy był ze mną... Śmiał się. Opowiadał historie z młodości. Patrzył na zachód słońca, a nie na zegarek.

Zrobiło mi się niedobrze.

– Mówił, że nie chce nikogo skrzywdzić – dodała. – Że nie umie odejść. Że jest już za stary na nowe życie.

Ale nie za stary na romans? – syknęłam. – Na kłamstwa? Na prowadzenie dwóch żyć?

Milczała.

– Czy on naprawdę cię kochał? – zapytałam z goryczą.

– Tak – powiedziała bez wahania. – Bardziej niż siebie. Ale... mniej niż was.

Zamarłam.

– Bo nie miał odwagi, by to wszystko zostawić. Nie potrafił. I ja też go do tego nie zmuszałam.

Oparłam się o stół. Przez chwilę nie wiedziałam, czy płaczę, czy tylko trzęsą mi się dłonie.

– Wiesz, co bolało mnie najbardziej? – zapytałam. – Nie to, że mnie zdradzał. Tylko to, że przy tobie był tym, kim nigdy nie był ze mną.

– To nie pani wina – odpowiedziała.

– A czyja? Jego. I moja. I pani. Nas wszystkich.

I wtedy zrozumiałam coś, czego nie chciałam zrozumieć przez trzydzieści lat. Że Janusz nigdy nie był mój. Że był sobą tylko wtedy, gdy nie musiał być niczyj.

Zostałam z ciężarem decyzji

W Międzyłękach pachniało jodem i mokrym piaskiem. Stałam na klifie i patrzyłam w bezkres wody. Aneta była kilka kroków za mną. Wanda została w aucie. Powiedziała, że nie będzie brać udziału w tym cyrku. A ja? Ja nie byłam pewna, czy to pogrzeb, czy wyrok. W dłoniach czułam ciężar wszystkiego, czego nie powiedział. Wszystkich milczeń, spojrzeń unikanych nad stołem, pocałunków bez ciepła. Zawsze myślałam, że po śmierci człowiek zasługuje na spokój. Ale co, jeśli na niego nie zasłużył?

Spojrzałam na Anetę. Patrzyła na mnie spokojnie. Nie pytała. Wiedziała, że to mój moment. Janusz chciał być pochowany tutaj. W miejscu, gdzie miał swoje prawdziwe życie. Ale jego ciało było już tylko prochem. To ja zostałam z ciężarem decyzji. W tej jednej chwili wszystko we mnie walczyło. Godność, zdrada, miłość, zemsta, żal. Czy spełnić jego ostatnią wolę? Czy zignorować ją i zabrać go tam, gdzie należał przez trzy dekady? Do mnie?

Poczułam, jak wiatr szarpie materiał mojej sukienki. Jakbym stała na granicy. Ja – Helena – ta zawsze spokojna, zorganizowana, przewidywalna. Teraz trzymałam w rękach wybór, którego nie miałam przez całe życie. Nieważne, co zrobiłam. Może zostawiłam go tu, z tą kobietą, z jej wspomnieniami, z jego „najpiękniejszymi chwilami”. A może zabrałam go ze sobą, na cmentarz w mieście, by chociaż po śmierci był tam, gdzie być powinien. To nie ma znaczenia. Bo ta historia nie jest o tym, gdzie spoczął Janusz. To historia o tym, gdzie przez trzydzieści lat nie było go naprawdę.

Helena, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.