Jesienny urlop miałam spędzić z kubkiem herbaty, książką i grubymi skarpetami, ale życie – jak to często bywa – zrobiło swoje. Zamiast wypoczynku na kanapie, wylądowałam z młotkiem i wiadrem farby w ręce, pomagając teściom przy remoncie ich wiejskiego domu. Mój mąż, Marek, pojechał na szkolenie służbowe, a ja, w przypływie obowiązkowości (i głupoty), zgodziłam się go „zastąpić”.
Sądziłam, że będę odklejać tapety i milczeć. Nie przypuszczałam, że właśnie tam, pomiędzy workami z cementem i zapachem wilgotnego tynku, wydarzy się coś, co wywróci wszystko do góry nogami.
Nieoczekiwana pomoc
– Naprawdę nie musisz tego robić – powiedział przez telefon mój mąż, zanim wsiadł do służbowego pociągu.
– Ale przecież obiecaliśmy twoim rodzicom, że pomożemy z tym domem – odparłam. – Sama się zgłosiłam, pamiętasz?
Pamiętał. I był zbyt uprzejmy, by powiedzieć mi, że chyba zwariowałam, biorąc sobie na głowę robotę, która nie miała nic wspólnego z odpoczynkiem. Teoretycznie miałam tylko „doglądać” remontu. Praktycznie – już pierwszego dnia stałam w gumiakach, urobiona po łokcie w gruzie.
Dom teściów stał na końcu wsi, z widokiem na las i zapachami tak intensywnie jesiennymi, że aż bolała głowa. Tynki odchodziły całymi płatami, farba łuszczyła się jak stara skóra. Połowa narzędzi była zardzewiała. A ja – ambitna i głupia – zabrałam się do wszystkiego jakby od tego zależała przyszłość cywilizacji.
– A pani to tak na serio będzie to zdzierać sama? – zapytał sąsiad, który akurat przyszedł z synem, żeby pomógł przenieść worki z gipsem.
Spojrzałam na młodego mężczyznę, który wszedł do środka za sąsiadem. Był młodszy ode mnie o kilka lat, z szerokimi ramionami i wzrokiem, który nawet przez kurz i pył potrafił przebijać na wylot.
– A co, wygląda na to, że nie dam rady? – rzuciłam wyzywająco w stronę nieznajomego.
Uśmiechnął się lekko, nachylił nad kubłem z wodą i zaczął mieszać zaprawę.
– Nie mówię, że nie. Ale jakby co, mogę pomóc. I tak jestem tu codziennie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten „pomocnik” stanie się głównym powodem, dla którego zacznę spać niespokojnie.
Ciągle o nim myślałam
Wyszłam na podwórko, niosąc stare firany do wyrzucenia. Było chłodno, październikowa mgła oplatała drzewa, a dym z ogniska leniwie pełzł po trawie. Sąsiad – ten młody od zaprawy – klęczał przy krawężniku i czyścił coś metalowego.
– Zimno – rzuciłam, bardziej do siebie niż do niego.
– I jeszcze wilgotno – odpowiedział, nie podnosząc głowy. – Ale to nie przeszkadza, jak człowiek jest w ruchu.
Miał brudne dłonie, zadrapaną skórę na palcach, kilka piegów na policzkach i ten dziwny sposób mówienia – bez pośpiechu, jakby każde słowo miało wagę. Nie wiedziałam, jak ma na imię. Wiedziałam tylko, że na mnie działa.
– Pani z miasta, prawda?
– Aż tak bardzo to widać? – zaśmiałam się nerwowo.
– Trochę. Buty pani ma nie z tej ziemi. I dłonie…
Uniósł wzrok i wtedy to się stało. Złapałam jego spojrzenie, dłużej niż powinnam. Cofnęłam się o krok, prawie wpadając w stertę gałęzi.
– No, jak coś, to wołać. Pomogę – dodał spokojnie i znów zajął się swoją robotą, jakby nic się nie wydarzyło.
Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Kręciłam się w łóżku, patrząc na sufit, gdzie tynk tworzył dziwne kształty. Próbowałam myśleć o Marku, o farbie, o rachunkach. Ale przed oczami widziałam tylko jedną rzecz – jego spojrzenie. Mocne. Ciepłe. I niepokojąco obecne.
Zbliżyliśmy się do siebie
Następnego dnia zaczęliśmy malować. Teść zniknął w piwnicy, a teściowa pojechała do sklepu po jajka i śmietanę, więc zostałam sama… a raczej – sama z nim.
– To który pokój dzisiaj? – zapytał, opierając się o framugę.
– Ten z oknem na sad. Tam jeszcze nic nie robiliśmy – wskazałam głową, zbyt świadoma faktu, że rozmawiam z nim bez obecności kogokolwiek innego.
Weszliśmy razem do środka. Ściany były zimne, okno zaparowane, zapach wilgoci mieszał się z zapachem jego perfum – lekkich, męskich, niepasujących do wiejskiego chłopaka w rozciągniętym podkoszulku.
– Fajne światło tu jest. Ciepłe – rzucił, patrząc na rozlane promienie na ścianie.
– Pomalujemy na beż? – zapytałam, szukając tematu.
– Beż jak beż… Może coś odważniejszego? Czerwień? Albo głęboki granat?
Spojrzałam na niego z ukosa.
– Co ty, bawisz się w architekta?
– Nie. Po prostu lubię kolor. I ludzi, którzy nie boją się zmian.
Poczułam, jak gorąco rozlewa mi się po karku. Zmiany. Czy ja się ich boję? Przez ostatnie lata byłam przewidywalna. W pracy, w związku, w życiu. Nawet na wakacje jeździliśmy w to samo miejsce.
Podałam mu wałek, nasze palce się musnęły. Nie odsunął ręki. Ani ja swojej.
– Tynk jeszcze mokry – powiedział cicho.
– Ściany oddychają – odpowiedziałam, bezmyślnie.
– No właśnie…
Jego głos był blisko. Za blisko. I wtedy z korytarza rozległo się skrzypnięcie drzwi.
– O, widzę, że robota idzie! – zawołała teściowa, wchodząc z torbą zakupów.
Odskoczyliśmy od siebie szybciej, niż zdążyliśmy się zbliżyć.
Nie potrafiłam mu się oprzeć
Przez kolejne dwa dni unikałam go jak ognia. Malowałam sama, nawet wtedy, gdy wałek spadał mi z rąk, a farba lądowała na moich włosach. Czułam, że coś przeskoczyło. Że przekroczyliśmy niewidzialną granicę, której nie powinnam była nawet zauważać.
Ale on się nie odsuwał.
– Słuchaj – odezwał się w końcu, kiedy wieczorem znów wrzucałam zużyte folie malarskie do worka – ja wiem, że to głupie. Że pani jest mężatką. Ale chyba nie tylko ja poczułem, że…
– Nie kończ tego – przerwałam szybko. – Nie zaczynaj.
Nie odpowiedział. Wyszedł, nie trzaskając drzwiami, nie patrząc w moją stronę. Dopiero wtedy poczułam, że cała się trzęsę. Ze złości? Strachu? A może dlatego, że jego obecność za każdym razem zostawiała we mnie ślad.
Następnego dnia naprawialiśmy parapet. Pracowaliśmy w ciszy. Trzymałam gwoździe, on wbijał. Jeden z nich nie wszedł równo. Poprawił go, patrząc na moje dłonie.
– Trzęsą ci się palce.
– Zimno – skłamałam.
– Albo boisz się, że znów spojrzę ci w oczy. Zbyt długo.
Nie zaprzeczyłam. Nie umiałam. A potem… to się stało. Nagle i po cichu. Podniósł moją rękę, przytrzymał ją na chwilę w swojej. Ciepła, mocna dłoń. Poczułam, że nie chcę jej cofnąć. Wtedy znowu – jak na złość – zadzwonił telefon. Mąż.
– Jak tam remont, kochanie? Wszystko w porządku?
Spojrzałam na chłopaka, który już się odwracał do wyjścia.
– Wszystko świetnie – odpowiedziałam.
Musiałam z tym skończyć
Ostatniego dnia robiłam wszystko, by skupić się tylko na pracy. Umyć pędzle, wyczyścić gniazdka, usunąć taśmę malarską. Pochować emocje jak puszki po farbie – na dno skrzyni, zakręcić, zakleić i nie zaglądać. Ale on znów przyszedł.
– Skończyliście? – zapytał, jakby nigdy nic, z tym samym spokojem, który wcześniej był tak uwodzicielski, a teraz tylko drażnił.
– Tak. Właśnie pakuję graty.
– To dobrze. Bo musimy pogadać.
– O niczym nie musimy – ucięłam.
– Musimy. Nie jestem idiotą i widziałem. Że patrzysz. Że tego chcesz.
Zaniemówiłam. Stałam ze szmatą w ręku, w brudnym dresie i z rozmazanym tuszem, ale czułam się naga. Odsłonięta do kości.
– To był tydzień. Tylko tydzień – powiedziałam cicho.
– Czas nie ma znaczenia. Ważne, co się w tym czasie dzieje.
– Mam męża.
– Wiem. Ale czy jesteś z nim szczęśliwa?
Zawahałam się. Tylko na chwilę. Ale wystarczyło.
– Myślałem – westchnął – że może się jeszcze zobaczymy. Tak po prostu. Poza tym wszystkim.
– Nie. To się nie wydarzy.
Nie odpowiedział. Po prostu wyszedł. A ja stałam jeszcze długo przy pustym wiadrze, trzymając się kurczowo uchwytu, jakby mógł mnie uratować przed czymś, co już i tak się wydarzyło – przed wyrwą w lojalności. Przed samą sobą.
Zgasiłam światło. Zeszłam na dół. Teściowa smażyła naleśniki.
– No, dziewczyno, odmalowałaś ten dom lepiej niż niejeden fachowiec! – pochwaliła. – Tylko czemu taka smutna jesteś?
Nie odpowiedziałam.
Nie chcę już być niewidzialna
Kiedy wsiadałam do pociągu powrotnego, miałam wrażenie, że zostawiam za sobą nie wiejski dom teściów, ale całe inne życie, którego mogłam dotknąć – i nie dotknęłam. Torba stała przy moich nogach, wypełniona brudnymi ubraniami, starym swetrem i zapachem farby, który nie chciał się wywietrzyć. W głowie mi dudniło.
Marek czekał na mnie na dworcu. Przytulił. Pocałował w policzek.
– Wyglądasz na zmęczoną. W domu się wyśpisz.
Uśmiechnęłam się. Automatycznie. Potem przez całą drogę milczałam, przytakując tylko, gdy opowiadał o nudnych prezentacjach i o tym, jak trafił na nowego kolegę z Krakowa. Mówił, mówił, a ja próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio słuchał mnie tak, jak ten chłopak w brudnych od gipsu spodniach.
Nie byłam zakochana. Nie straciłam głowy. Nie planowałam rozwodu. Ale coś się wydarzyło. Coś pękło. Nie między mną a mężem – ale we mnie. Bo pierwszy raz od dawna ktoś widział mnie nie jako żonę, synową, specjalistkę od zamawiania kafelków i pilnowania budżetu. Tylko mnie – osobę, kobietę, którą jeszcze mogłam być.
Po powrocie nie mówiłam nikomu nic. Remont skończył się sukcesem, teściowa wzruszona. Marek znów wyjechał. Ja siedziałam w pustym mieszkaniu i patrzyłam na ściany. Na jedną z nich przykleiłam kartkę. „Pomalować na granatowo”. Nie wiem, co dalej.
Ale wiem, że chcę przestać być przezroczysta.
Agata, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wybrałam sobie ubranie do trumny, a mąż mnie wyśmiał. Powiedział, że w czymś takim nie położę się do piachu”
- „Kurs komputerowy zmienił moje życie. Do niedawna nie wiedziałem, co to e-mail, a dziś rozsyłam zaproszenia na swój ślub”
- „Teściowa uważa, że mam 2 lewe ręce i nie nadaję się na panią domu. Nie mogę znieść, że stale rozstawia mnie po kątach”





