Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy potrafili ot tak zacząć od nowa. Bez długiego myślenia, bez dziesiątek „a co, jeśli...”. Ja nigdy taka nie byłam. Zmiana pracy kosztowała mnie więcej niż niejedno zakończenie związku. Dwa tygodnie płaczu, trzy rozmowy z mamą, jedna z terapeutką i całe wieczory przewracania się w łóżku z lękiem, że znowu nie dam rady. Ale dałam. Chociaż pierwszego dnia w nowej firmie, w nowym dziale, z nowym zespołem — trzymałam telefon w dłoni jak talizman. Gdyby nie Marta, nie wiem, czy bym przetrwała te pierwsze godziny.
– Sylwia, co powiesz na wspólną kawę? Zawsze mi raźniej, jak widzę świeżą twarz na pokładzie – powiedziała z uśmiechem.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten uśmiech będzie mi towarzyszył w najgorszym momencie mojego życia. I że to właśnie kobiety, które poznałam w tej pracy, uratują mnie przed czymś, czego długo nie mogłam sobie wybaczyć. Z natury jestem romantyczką. Tęsknię. Za dotykiem. Za czyimś ramieniem w tramwaju. Za smsem o 22:11. Lubię emocje, nawet jeśli czasem bolą. I kiedy poznałam Olka, to było jak z tych historii, które opowiada się przy kawie koleżankom – z wypiekami na twarzy i rozmarzonym spojrzeniem. Tylko że ta historia nie skończyła się dobrze.
Nowa praca i... nowa miłość
– Sylwia, poznaj Beatę, nasz skarb. Wie wszystko, pamięta wszystko i bez niej firma by się zawaliła – powiedziała Marta, kiedy zaprowadziła mnie do kuchni po porannej odprawie.
– Przestań, bo jeszcze się zarumienię – Beata uniosła wzrok znad ekspresu, obrzuciła mnie spojrzeniem od stóp do głów i lekko się uśmiechnęła. – Nowa?
– Sylwia. Pierwszy dzień – uśmiechnęłam się nerwowo.
– Jeszcze masz błysk w oku. Pogadamy za tydzień – mruknęła, nalewając sobie kawy. Ale nie było w tym złośliwości. Raczej taki szorstki rodzaj troski, który poznaje się z czasem.
Nasz zespół był trochę jak paczka z liceum, tylko że w wersji korpo – dużo herbat, wymieniania się balsamami do rąk i narzekań na grafik. Zaskakująco szybko poczułam się częścią tego mikrokosmosu. Może dlatego, że każda z nich miała w sobie coś ludzkiego. Żadnej sztucznej maski.
Wieczorem, jeszcze zanim zdjęłam płaszcz, wyświetliło się powiadomienie z aplikacji randkowej. "Cześć, Sylwia. Może kawa w realu? Olek." Zajrzałam na jego profil. Nie za dużo zdjęć, ale był w nim jakiś spokój. Normalny facet. Przystojny, ale nie przesadnie. Ubrany bez zadęcia, uśmiech łagodny. Zaskakująco szybko odpisałam. Jeszcze tego samego wieczoru umówiliśmy się na kolejny dzień w małej kawiarni niedaleko metra.
– Wiem, że to może zabrzmieć dziwnie, ale… mam wrażenie, jakbyśmy się znali od dawna – powiedział Olek już przy drugim cappuccino.
Patrzył mi prosto w oczy. Tak, jakby słuchał, naprawdę słuchał. Jakby to, co mówiłam, miało znaczenie. Nie chciałam, żeby ten wieczór się kończył. On chyba też nie, bo kiedy odprowadzał mnie pod blok, nie chciało nam się rozstawać.
– To co, może powtórka? – zapytał, a ja tylko się uśmiechnęłam i kiwnęłam głową.
Po wejściu do mieszkania od razu napisałam do Marty. „To był facet jak ze snu.” Zobaczyła wiadomość i od razu odpisała: „No to obyś się nie obudziła z ręką w nocniku". Zignorowałam to. Nie złośliwość, raczej ironia losu. Ale wtedy wszystko we mnie krzyczało: to jest TO. I może właśnie dlatego tak łatwo zaczęłam porównywać go do wszystkich moich byłych – i każdy z nich wypadał przy nim blado. Nie zapominał o mnie, pisał rano, dzwonił wieczorem, wysyłał zdjęcia z lunchu. Znał jakieś niszowe książki, pamiętał, co mówiłam na ostatnim spotkaniu i zawsze odprowadzał mnie pod same drzwi. Zaczynało się robić... za dobrze. A ja – mimo że znałam te czerwone lampki – coraz częściej je ignorowałam.
Zagrożony gatunek
– Mówię wam, on jest jak jakiś zagrożony gatunek. Zna się na architekturze, a jednocześnie wie, kto grał w „Przyjaciołach” – mówiłam rozanielona.
– A gdzie się poznaliście? – dopytywała Kasia, siadając z tacką obok nas.
– Przez apkę. Zobaczyłam jego profil, i jakoś tak... kliknęło. A potem to już samo poszło.
– Sama zagadałaś, czy on zaczął? – spytała Kasia.
Nie odpowiedziałam od razu. Tego dnia Olek zadzwonił do mnie jeszcze przed pracą. Miał ciepły, lekko zachrypnięty głos.
– Sylwia, mam do ciebie nietypową sprawę. Możemy się spotkać po południu?
Poszliśmy do jego ulubionej restauracji. Przy czwartym kęsie sałatki rzucił:
– Słyszałaś kiedyś o inwestowaniu w nieruchomości w Hiszpanii?
– Coś tam… wiesz, reklamy na YouTube – zaśmiałam się.
– Mam okazję wejść w temat. Tylko to nie jest zakup przez agencję. To bardziej bezpośrednia inwestycja – prywatna sprzedaż gruntu, który potem idzie do dewelopera. Zysk jest szybki. Ale… potrzebuję wspólnika. Albo wspólniczki – spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby proponował coś między wspólnym mieszkaniem a wycieczką życia.
Zamurowało mnie. On mówił o tym spokojnie, jakby opowiadał o planach na przyszły weekend, a nie o dziesiątkach tysięcy złotych. Zaczęłam się śmiać, niepewnie.
– Ty serio? Przecież my się znamy dwa tygodnie.
– Wiem. Ale czuję, że ci ufam. I że ty mi też ufasz. Po prostu chcę, żebyś też skorzystała – ujął moją dłoń.
Wieczorem w mieszkaniu długo patrzyłam w ekran. Przeglądałam kalkulacje, które mi wysłał – prosto z Excela, bez ozdobników. Wszystko wyglądało... uczciwie.
W głowie miałam jeden wielki chaos. Z jednej strony – przecież nie znałam go długo. Z drugiej – nikt wcześniej nie traktował mnie z taką powagą.
Nie przelałam jeszcze pieniędzy. Ale zrobiłam skan dowodu. Wypełniłam część formularza. Kiedy kliknęłam „zapisz jako robocze”, miałam gęsią skórkę. Nie z niepokoju. Z ekscytacji. Jeszcze tego wieczoru usłyszałam jego głos w słuchawce.
– Wiem, że to dla ciebie dużo. Ale ja bym się na to nie zdecydował z nikim innym.
Zamknęłam oczy. I znowu to zrobiłam. Znowu uwierzyłam.
Zaskakujące odkrycie
– No i to jest on – powiedziałam, pokazując dziewczynom na lunchu zdjęcie Olka z naszego ostatniego wypadu nad jezioro. Był w szarej bluzie, patrzył w obiektyw z tym swoim lekko przekrzywionym uśmiechem.
Marta się uśmiechnęła, Beata coś mruknęła pod nosem, a wtedy...
– Co to ma być? – Kasia aż zakrztusiła się herbatą, a potem niemal upuściła kubek.
– Ej, ostrożnie – rzuciła Marta, wycierając kilka kropel z blatu. Ale Kasia nie reagowała. Patrzyła na zdjęcie jak zahipnotyzowana.
– Skąd masz to zdjęcie? – zapytała cicho. Głos jej zadrżał.
– Od... No, to mój chłopak. Coś nie tak?
– Jak się nazywa? – przerwała mi, wbijając we mnie wzrok.
– Aleksander. Ale prosił, żeby mówić Olek – odpowiedziałam, nie rozumiejąc jeszcze, czemu robi się tak nerwowo.
Kasia milczała przez kilka sekund. Położyła dłonie na stole. Potem sięgnęła po swój telefon, odblokowała go i po chwili pokazała mi zdjęcie. Starsze, inne tło, ale twarz ta sama. Ta sama.
– To on? – zapytała. – Bo jeśli tak… to musimy porozmawiać.
Wyszłyśmy na zewnątrz. Powietrze było ciężkie. Kasia zaczęła mówić, a ja miałam wrażenie, że czas się zatrzymał.
– Dwa lata temu. Aplikacja randkowa. Najpierw czarujący, potem zakochany. Mówił o wspólnej przyszłości. Wciągnął mnie w „inwestycję”. Pieniądze miał oddać po pół roku. Zniknął po dwóch miesiącach. Zostawił tylko numer, który nagle przestał działać. Nie zgłosiłam tego – głupia byłam, zakochana – głos jej się załamał. – To on, Sylwia. Nawet jeśli teraz inaczej się nazywa. To ten sam facet.
– Nie... – pokręciłam głową, ale już czułam, jak serce zaczyna bić szybciej. – Nie, Kasia, on nie mógłby... On mi się zwierzał. Opowiadał o mamie, o dzieciństwie, o tym, jak go zdradziła była...
– Powiedział ci, że studiował architekturę? Że miał trudne relacje z ojcem? – przerwała mi.
Zamarłam.
– To jego tekst startowy. Mnie powiedział to samo. Znam jeszcze dwie dziewczyny, które poznały „Olka”. Albo „Marcina”. Albo „Igora”.
Zamknęłam oczy. W głowie zaczęły mi się układać obrazy. Wszystkie te chwile, które do tej pory wydawały się szczere, ciepłe. Jego spojrzenia. Uśmiechy. To, jak trzymał mnie za rękę. To wszystko mogło być kłamstwem?
– Przepraszam, Sylwia – Kasia dotknęła mojego ramienia. – Ale lepiej teraz niż za późno.
Po powrocie do domu włączyłam laptopa. Zalogowałam się do swojej skrzynki. Wyszukałam wszystkie maile od Olka. Wszystkie te wiadomości, które wcześniej czytałam z uśmiechem. Tym razem czytałam je ze ściśniętym gardłem. I zaczęłam dostrzegać schemat. Te same zwroty. Te same obietnice. Ten sam ton. Jakby mówił to komuś innemu. Wcześniej. W identyczny sposób. Tylko imię się zmieniało.
O krok od katastrofy
Siedziałyśmy w kuchni firmowej, Marta nerwowo obracała kubek w dłoniach.
– Kasia opowiadała mi kiedyś o tej historii – mówiła. – Widziałam, jak po tym chodziła miesiącami rozbita.
Czułam się, jakby wszystko we mnie było z waty. Dzień wcześniej prawie zatwierdziłam przelew. Całą premię z zeszłego roku. A dziś...Wyciągnęłam telefon. Drżącym palcem wybrałam numer Olka. Odebrał od razu, jak zwykle.
– Hej, słońce. Wszystko ok?
– Musimy pogadać. Teraz. – mój głos był ostry. Zdziwił się.
– Co się stało?
– Czy jesteś tym, za kogo się podajesz?
Zapadła krótka cisza.
– Sylwia, o czym ty mówisz?
– Wiesz dobrze. Nie byłam pierwsza, której proponowałeś „inwestycję życia" i mówiłeś o „trudnym dzieciństwie”.
– Boże, daj mi chociaż wyjaśnić – odezwał się cicho. – Nie wiem, co ci ktoś nagadał, ale...
– Dość. Nie robię przelewu. I nie chcę się z tobą widzieć – powiedziałam, ściskając telefon tak mocno, że aż zdrętwiała mi dłoń.
– Sylwia, nie rób tego... Proszę cię. To naprawdę dobra okazja. Jesteśmy na ostatnim etapie. Chodzi o zaufanie. Pokazujesz mi teraz, że...
Rozłączyłam się. I zablokowałam numer. Potem zablokowałam go wszędzie.
Po godzinie zadzwonił z innego numeru. Odebrałam. Nic nie mówiłam.
– Sylwia. Ja cię naprawdę polubiłem. Tylko może... może trochę się pogubiłem. – Zamilkł. – Ale przecież cię nie skrzywdziłem. Prawda?
Rozłączyłam się znowu. Później, kiedy siedziałam na kanapie, trzymając laptopa na kolanach, patrzyłam na ekran przelewu. Wszystko było gotowe. Kwota, dane, potwierdzenie adresu mailowego. Jeden klik dzielił mnie od katastrofy. Szybko wyłączyłam komputer. Potem płakałam długo. Czułam wstyd, że znowu dałam się nabrać. Że znów tak bardzo chciałam w coś wierzyć, że przestałam zadawać pytania. Że tak bardzo chciałam być czyjaś, że przestałam być sobą.
Już po wszystkim
– Gdyby nie ty, Kasia, byłabym teraz bez grosza. Albo z kredytem, którego nie spłaciłabym do emerytury – powiedziałam drżącym głosem, wbijając wzrok w papierowy kubek z kawą.
– Każdej z nas mogło się to przytrafić – odezwała się cicho Marta. – Tacy faceci właśnie na to liczą. Na emocje. Na tęsknotę. Na to, że ktoś uwierzy, że tym razem to będzie prawdziwe.
– Powinnaś iść z tym na policję – powiedziała stanowczo Beata. Może dzięki temu ochronisz kogoś innego.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie z bólu. Z wdzięczności.
– Dziękuję wam – szepnęłam. – Bo serio... byłam o krok.
– A nie czułaś wcześniej, że coś jest nie tak? – zapytała Marta, nie oskarżająco, raczej z troską.
– Nie wiem. Może i tak. Ale... chciałam, żeby to było prawdziwe. Tak bardzo chciałam, że nie miałam siły dopuszczać innych opcji.
Zapadła cisza. W tej ciszy uświadomiłam sobie jedno: że najbardziej bolało nie to, że prawie straciłam pieniądze. Bolało to, że ktoś zagrał na najczulszej strunie. Na potrzebie bycia ważną. Potrzebną. Ukochaną. I że zrobił to z zimną precyzją. Beata w końcu wstała, otuliła się kurtką i rzuciła przez ramię:
– No dobra, idziemy. Ja dziś stawiam ciasto. Zasłużyłyśmy. Za to, że jesteśmy tu razem.
Wszystkie się uśmiechnęłyśmy.
Uczę się znowu ufać
Od tamtej rozmowy minęły ponad trzy miesiące. Czasem mam wrażenie, że to były trzy lata. A czasem – że wszystko wydarzyło się wczoraj. Nie mam już numeru Olka w telefonie. Nie mam też jego maili, zdjęć, śladów. Ale nadal mam te rozmowy w głowie. Te wiadomości, które czytałam z sercem na dłoni. I ten głos, który mówił: „Z tobą chcę być naprawdę”. Nie umiem już czytać takich słów tak samo jak kiedyś.
W pracy jest po staremu. Zespół żyje swoim rytmem – narzekania, śmiechy, ploteczki o nowych z HR-u. Ale teraz już wiem, że kobieca przyjaźń to coś więcej niż wymiana lakierów do paznokci w kuchni. To może być koło ratunkowe, kiedy toniesz. Co do mnie... Staram się. Oddycham. Uczę się znowu ufać – powoli. Inaczej. Może bardziej sobie niż innym. Czy jestem gotowa, by kogoś jeszcze wpuścić do mego serca? Nie wiem. I może pierwszy raz w życiu – to jest ok. Jedno wiem na pewno: drugi raz się nie dam.
Sylwia, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.