Czasami ludzie pytają mnie, dlaczego się rozstaliśmy. Zazwyczaj wzruszam ramionami i odpowiadam: „Bo już się nie kochaliśmy”. To kłamstwo. Kochałam Adriana długo po tym, jak przestał być moim mężem. Problem polegał na tym, że oprócz mnie kochał też swoją matkę. A ona nie uznawała współdzielenia uczuć.

Czułam się jak intruz

Kiedy poznaliśmy się z Adrianem, byłam przekonana, że to ten jedyny. Miał czułe dłonie, spokojny głos i umiał mnie słuchać jak nikt inny. Był tak różny od mojego ojca – surowego, zimnego, zawsze zajętego sobą. Adrian miał w sobie ciepło. Szybko zamieszkaliśmy razem, a po roku wzięliśmy ślub. Myślałam, że właśnie tak wygląda dorosłe, dobre życie.

Teściową poznałam na tydzień przed weselem. Już wtedy poczułam ten dziwny chłód, który skrywała za uśmiechem. Uścisk ręki miała delikatny, ale jej spojrzenie — oceniające. A potem przyszły niedziele przy obiedzie, które miały smak słodkiego deseru i gorzkiej pogardy.

– Zuzia dobrze gotuje, ale może następnym razem ja coś przygotuję, żeby smak był domowy – powiedziała kiedyś do Adriana, siedząc przy naszym stole.

– Mamo, przecież to też jest domowy smak… – odpowiedział Adrian, ale w jego głosie nie było pewności. Raczej uprzejma obojętność.

– No tak, tak, oczywiście… – uśmiechnęła się chłodno, odkładając widelec.

Siedziałam wtedy z dłonią pod stołem, zaciśniętą w pięść. W myślach wybuchałam. Już wtedy czułam, że tkwię w trójkącie, z którego nie ma ucieczki. Nie byłam rywalką o jego serce. Byłam intruzem, który je zajął.

Byłam coraz bardziej osamotniona

Starania o dziecko były jak sinusoida – raz pełne nadziei, raz przesiąknięte rozczarowaniem. Robiłam testy z zamkniętymi oczami, wstrzymując oddech, jakby to mogło coś zmienić. Co miesiąc widziałam tę samą jedną kreskę i co miesiąc łudziłam się, że może za wcześnie, może za kilka dni.

Adrian początkowo trzymał mnie za rękę, mówił, że mamy czas, że wszystko się ułoży. Ale z biegiem lat coraz częściej spoglądał w ekran telefonu, niż w moje oczy. Częściej wychodził. Mówił, że jedzie do mamy, bo coś jej się zepsuło, bo musi jej pomóc z dokumentami, bo przecież nie może być sama. Po prostu uciekał. Kiedyś zaproponowałam:

– Może spróbujemy jeszcze raz, pojedźmy na badania do innej kliniki.

W tym samym momencie usłyszałam zza pleców głos jego matki, która właśnie weszła do kuchni bez pukania, jakby nadal była w swoim domu:

– Niektórym Bóg po prostu nie daje dzieci. Może to znak, że nie powinnaś być matką.

Adrian odwrócił się do niej i powiedział z wyraźnym zmęczeniem:

– Mamo, przestań…

Mówię tylko, co myślę – odpowiedziała spokojnie, jakby rzucała mimochodem uwagę o pogodzie.

Stałam z filiżanką herbaty i nie wiedziałam, co bardziej mnie boli – jej słowa, czy jego cisza. Chciałam, żeby wstał i powiedział: „Zuzanna to moja żona, nie pozwolę ci tak mówić”. Chciałam, żeby wybrał. Ale on tylko uciekł wzrokiem i zajął się zmywaniem naczyń.

Był ze mną, ale z każdym kolejnym miesiącem jakby mniej obecny. Czułam to w drobnych gestach – nie wracał na kolację, nie przytulał się do snu, nie słuchał, gdy mówiłam. Zamiast poczucia bezpieczeństwa, miałam wrażenie, że jestem coraz bardziej sama w tym wszystkim.

To było coś więcej niż kryzys

Wiedziałam, że przegrywam walkę, która nawet nie powinna być toczona. Wiedziałam też, że teściowa zaczyna czuć się zwycięzcą. Zaczęłam mówić wprost. Nie owijałam już w bawełnę, nie udawałam, że nic się nie dzieje. Chciałam zmian. Próbowałam go obudzić, zanim odpłynie zupełnie.

– Adrian, wyjedźmy gdzieś. Zacznijmy wszystko od nowa. Nawet niedaleko, do innego miasta. Zamieszkajmy sami. Może tam, z dala od niej, będzie nam łatwiej – mówiłam, trzymając go za rękę, której już nie ściskał tak jak dawniej.

Zamyślił się. Patrzył przez okno, nie na mnie.

– Zuzia… ona ma dobre serce, tylko… nie umie inaczej – powiedział cicho, jakby usprawiedliwiał dziecko, które zbiło szklankę.

Poczułam, że rośnie we mnie bunt. Już nie tylko żal i smutek, ale złość i zawód.

– Nie, Adrian. Ona nie ma dobrego serca. Ona po prostu nienawidzi, że ktoś inny też cię kocha – powiedziałam chłodno, bez krzyku, ale z całym ciężarem prawdy, którą nosiłam w sobie od lat.

Milczał. Wstał. Ubrał się, powoli, metodycznie. Jakby szykował się na starcie, którego wcale nie chciał. Spojrzał na mnie z drzwi i powiedział tylko:

– Muszę się przewietrzyć.

Zatrzasnął za sobą drzwi. Nie wrócił tego wieczoru. Ani następnego.

Zostałam w mieszkaniu, które pachniało jego wodą po goleniu, jego ubraniami, jego obecnością, której już nie było. Usiadłam na kanapie i patrzyłam w ciemność. To nie był tylko kryzys. To był rozpad. Wszystko, co budowaliśmy, zostało zabrane – nie przez inną kobietę, ale przez teściową, która nigdy nie chciała mnie w jego życiu.

Te słowa mnie zraniły

Minęły tygodnie, a ja wciąż próbowałam ratować to, co się rozpadło. Pisałam wiadomości, w których nie było już żalu, tylko prośba o rozmowę. Dzwoniłam, nawet wtedy, gdy wiedziałam, że nie odbierze. Wysyłałam zdjęcia sprzed lat – nasze wspólne chwile, kiedy jeszcze się śmiał, kiedy jeszcze patrzył na mnie jak na kogoś ważnego.

Nie odpowiadał. Milczał tak konsekwentnie, jakby ktoś go do tego przekonał. Może sam siebie. A może po prostu czuł ulgę, że nie musi już udawać.

W końcu zaproponował spotkanie. Miałam nadzieję, że to będzie początek czegoś nowego, że może wreszcie powie, że tęskni, że się pogubił. Usiadł naprzeciwko mnie w kawiarni, tej samej, do której chodziliśmy w pierwszych miesiącach małżeństwa. Ale tym razem nie było żadnej radości w jego oczach.

– Może tak miało być – zaczął. – Może mama miała rację… zasługuję na kogoś, kto da mi rodzinę.

Zaniemówiłam. Słowa ugrzęzły mi w gardle. Czułam, jak serce robi się ciężkie, jakby ktoś z każdym kolejnym słowem wsypywał do niego kamienie.

– Nie twoja matka będzie rodzić ci dzieci – odpowiedziałam powoli, patrząc mu prosto w oczy.

Spuścił wzrok. Przesunął palcem po krawędzi filiżanki, jakby szukał ucieczki.

– Nie wiem już, czego chcę… – wymamrotał.

Nie odpowiedziałam. W tamtej chwili zrozumiałam, że wszystko już zostało powiedziane, nawet jeśli nie wprost. On nie był już moim mężem. Może i nadal miał na palcu obrączkę, ale nie miał w sobie ani śladu tego człowieka, z którym ślubowałam wspólne życie.

Wrócił na dobre do matki. Spakował swoje rzeczy w kilka godzin, jakby przez te wszystkie lata nie zapuścił u mnie korzeni. Jakby był tylko gościem. A ja zostałam. Z ciszą, której nikt już nie przerywał.

Zaczęłam żyć na nowo

Minęły dwa lata. Nie wiem, jak przetrwałam ten pierwszy rok, kiedy wszystko we mnie domagało się, żeby zawrócić czas. W końcu jednak przestałam sprawdzać, czy dzwoni. Nie zaglądałam na jego profil. Nie wypatrywałam go wśród przechodniów.

Zaczęłam życie od nowa. Bez niego, ale z kimś, kto nie uciekał od odpowiedzialności za swoje uczucia. Poznałam Michała przez znajomych. Nie było fajerwerków, nie było wzniosłych słów. Była za to cisza, w której mogłam być sobą. Pierwszy raz od dawna nikt mnie nie oceniał, nie porównywał. Michał nie znał mojej historii, a kiedy w końcu mu ją opowiedziałam, nie uciekł. Przytulił mnie i został.

Zbudowaliśmy coś prostego. Czasem śmiałam się, że nasza relacja jest jak koc w zimowy wieczór – ciepła, spokojna, bezpretensjonalna. Z nim nie musiałam niczego udowadniać. Nie musiałam walczyć o miejsce przy jego boku. Pewnego popołudnia zadzwonił telefon. Nie rozpoznałam numeru. Odebrałam niepewnie.

– Zuzia… to ja, Adrian.

Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Odezwał się po dwóch latach, jakby to wszystko było jedynie przerwą w rozmowie.

– Chciałem tylko… zobaczyć, jak ci się wiedzie – powiedział po chwili.

– Dobrze. Naprawdę dobrze.

Zamilkł, a potem odetchnął ciężko, jakby zbierał się do czegoś trudnego.

– Myślałem, że może… moglibyśmy porozmawiać. Zaczniemy od nowa?

Poczułam znajome ukłucie. Ale nie żal. To było coś innego. Spokój.

Nie ma już „my”. Ty wybrałeś, Adrian.

Nie odpowiedział, po chwili się rozłączył. Mogłam go żałować. Ale nie chciałam już go kochać.

Zostawiłam to za sobą

Dowiedziałam się od wspólnej znajomej, że Adrian nie ułożył sobie życia. Nie ożenił się, nie został ojcem. Wrócił do domu rodzinnego i tam został. Mieszkał z matką, pomagał jej, robił zakupy, zawoził do lekarza. Nic więcej.

Podobno jego matka mówi teraz wszystkim, że ma syna na wyłączność, że tak powinno być, że żadna kobieta nie mogła mu dać tyle miłości co ona. Opowiada, że rodzina to nie tylko dzieci i wnuki, ale przede wszystkim więź między matką a synem. Mówi o tym z dumą. Jakby wygrała jakiś pojedynek.

Czasami zastanawiam się, czy rzeczywiście uważa to za zwycięstwo. Czy nie budzi się czasem w nocy z poczuciem, że została tylko ona i milczenie. Bo nie ma śmiechu wnuków, nie ma rozmów przy stole, nie ma nikogo poza Adrianem, który wraca wieczorem z pracy, siada naprzeciwko i je zupę w ciszy. A może naprawdę jest jej dobrze. Może czuje się spełniona. Może nie chciała niczego więcej.

Ja już nie czekam na przeprosiny, nie liczę na wyrównanie rachunków. Nie pielęgnuję w sobie gniewu. Czas zabrał wszystko, co bolało, i zostawił tylko zrozumienie. Czasem trzeba zniknąć, żeby ktoś zrozumiał, co stracił. Czasem trzeba pozwolić wygrać tej drugiej stronie, żeby zobaczyła, że nagroda nic nie znaczy, jeśli nie można jej z kimś dzielić.

Ona chciała, bym zniknęła. I zniknęłam. Ale razem ze mną zniknęło coś, czego już nigdy nie odzyska – jego serce.

Zuzanna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: