Początkowo myślałem, że to jakaś chwilowa sprawa, ale ona naprawdę wierzyła, że tą przesadną oszczędnością prądu i wody „ratujemy planetę”. I że „ciepłe kocykowe noce są dobre dla zdrowia i relacji”. Problem w tym, że ja nigdy nie lubiłem spać w kompletnej ciemności i chłodzie. Szczególnie jesienią, gdy po ścianach już zaczynało pełzać zimno. Kiedyś rzuciłem półżartem, że wyjdę i nie wrócę z tej chłodni, zakładając dwie pary skarpetek. – No to nie wracaj – odpowiedziała z przesadną lekkością i pstryknęła przełącznik. Nie sądziła, że potraktuję to serio i cztery dni później napisałem jej smsa, że odchodzę i są tacy, którzy potrafią docenić ciepło i światło. Nie odpisała.

Nieznośny maraton oszczędzania

– Gaś światło – powiedziała cicho, choć nawet jeszcze dobrze nie weszliśmy do sypialni.

– Dopiero co włączyłem – powiedziałem, bardziej do siebie niż do niej. – Zimno tu jak w piwnicy.

– Bo trzeba było w końcu kupić ten grubszy koc, o którym mówiłam – rzuciła, nie patrząc mi w oczy.

Zamknąłem oczy. Policzyłem w myślach do pięciu. Nie dziesięciu, bo nie miałem cierpliwości do dziesięciu. Wyciągnąłem rękę i zgasiłem światło. Znów byliśmy w ciemnościach. Niby przytulnie, ale jakoś zbyt gęsto, za duszno, choć przecież kaloryfer był zimny. Justyna położyła się na brzegu łóżka, a z drugiej strony czekała na mnie sterta koców.

– Mógłbym przecież po prostu zasnąć przy lampce – powiedziałem, choć wiedziałem, że nie warto.

– I co, płacić za twoje fanaberie? – prychnęła. – Chcesz światło, to idź do sklepu, postój sobie pod lampą. Albo przy latarni na dworze. Za darmo.

Odwróciłem się do ściany. I wtedy mnie tknęło – przecież mogłem tak zrobić. Wstałem bez słowa. Włożyłem buty, kurtkę. Wziąłem klucze.

– Gdzie idziesz?! – zawołała.

– Do światła – odpowiedziałem i zamknąłem za sobą drzwi.

Na dworze było zimniej, niż myślałem

Wilgoć wlazła mi pod kołnierz, a powietrze miało w sobie jakąś taką gęstość, jakby chciało mi przypomnieć, że bez konkretnego celu to nie ma co się snuć po osiedlu. Ale ja nie szedłem bez celu. Szukałem światła. I ciepła. Najpierw stanąłem pod przystankiem autobusowym, gdzie jarzeniówka na dachu brzęczała cicho, ale przynajmniej świeciła. Czułem się jak ćma – zmęczona, niewyspana, przyciągnięta do bladego blasku. Przysiadłem na ławce i oparłem głowę o metalową ścianę wiaty.

Obok pojawiła się kobieta. Miała kaptur na głowie i zaciśnięte ręce w kieszeniach. Zmierzyła mnie spojrzeniem, ale nic nie powiedziała. Pewnie myślała, że czekam na autobus. Albo że jestem bezdomny. Może jedno i drugie. Po dziesięciu minutach wstałem. Przeszedłem kilka ulic, zajrzałem do całodobowej piekarni. W środku jasno i ciepło, zapach bułek i chleba, a przy ladzie – ekspedientka w różowym fartuchu, z wiecznie zmęczonym spojrzeniem.

– Coś podać?

– Nie... Jeszcze nie wiem. Przyszedłem się rozgrzać.

– No to szybko się decyduj, bo nie jesteśmy schroniskiem.

Wyjąłem portfel i kupiłem drożdżówkę z serem. Usiadłem przy plastikowym stoliku i jadłem powoli, popijając gorącą herbatą z termosu, który zawsze woziłem w aucie. I wtedy poczułem – nie tylko ciepło w dłoniach, ale coś jeszcze. Wolność. Wrócić mogłem w każdej chwili. Ale już wtedy wiedziałem, że tej nocy nie wrócę. A może i następnej też nie.

Drugą noc spędziłem w samochodzie

Stał pod blokiem, gdzie kiedyś mieszkali moi rodzice. Stary Opel, pachnący kurzem i papierosami sprzed lat. Nie było komfortowo, ale miałem swój kąt i mogłem zostawić zapaloną lampkę nad lusterkiem – bez czyjegoś sarkania, bez gaszenia światła, bez ideologii. Rano wziąłem prysznic na siłowni, a potem kawa na stacji benzynowej. Tylko w pracy kolega zapytał: – Czemu wyglądasz, jakbyś spał w aucie?

Uśmiechnąłem się. – Bo spałem.

– Wyrzuciła cię? – zapytał pół żartem, pół serio.

– Nie. Sam wyszedłem.

Patrzył chwilę, jakby chciał zrozumieć, co to znaczy „sam wyszedłem”. Ale odpuścił. Podał mi kubek z kawą. – Jakby co, mam rozkładaną kanapę. W piwnicy, ale kanapa konkretna.

– Dzięki – powiedziałem. – Na razie daję radę.

Wróciłem do auta po południu. Nie chciało mi się jechać na drugi koniec miasta. Siedziałem, gapiłem się przez szybę i myślałem. O tym, ile rzeczy robiłem wbrew sobie. O tym, ile razy odpuszczałem, żeby „nie było awantury”. I wtedy przyszedł ten SMS: „Nie wiem, gdzie jesteś, ale możesz wrócić. Przeżyjemy jeszcze jedną zimę w ciemnościach, jakoś to będzie”.– Spojrzałem na ekran. I coś we mnie pękło

Nie chciałem już „jakoś to będzie”

Siedziałem w aucie owinięty kocem, który wcześniej wziąłem z bagażnika i patrzyłem, jak po oknach parkujących wokół samochodów powoli spływa rosa. W środku było cicho, trochę za ciasno, ale ciepło. Na kolanach miałem stary laptop, działał tylko wtedy, gdy podpiąłem go do powerbanka. Włączyłem go i bez celu przejrzałem kilka folderów. Potem zamknąłem klapę.

SMS od Justyny przeczytałem raz jeszcze. Przeżyjemy jeszcze jedną zimę w ciemnościach. Jakoś to będzie. Znałem to „jakoś”. Jakoś to będzie – znaczyło zawsze „ty się przystosujesz”. Jakoś to będzie – znaczyło „ja decyduję, a ty się dostosuj”. Jakoś to będzie, czyli: przyzwyczaisz się, ugniesz, zapomnisz, przymkniesz oko. Ale mnie już bolały oczy od tego przymykana. I kręgosłup – od ciągłego zginania się.

Wyłączyłem telefon, a niedługo potem zapukał ktoś w szybę auta. Zamarłem. Przez chwilę myślałem, że to policja albo sąsiad z bloku. Ale nie. To była Asia. Zobaczyłem jej długą jasną kurtkę i duże oczy zza zaparowanych okularów. Trzymała kubek z gorącą herbatą i termos – Widziałam, jak siedzisz tu drugi dzień. Chcesz się przespać u mnie na kanapie? Nie musisz nic mówić. Możesz zostać, ile chcesz.

Asia była sąsiadką moich rodziców od zawsze. Młodsza ode mnie o kilka lat, po rozwodzie, mieszkała z kotem i stertą książek, których nigdy nie zdążyłem jej oddać z liceum. Mówiła cicho, zawsze wydawała się taka przezroczysta, niezauważalna. Ale tej nocy… to jej światło się paliło. To ona mnie widziała.

Wysiadłem i poszedłem za światłem, które paliło się w jej oknie

Leżałem na jej rozkładanej kanapie w dużym pokoju, a zza ściany dobiegały mi odgłosy jej porządkowania czegoś w łazience. W oknie świeciła ciepła lampka. Nie gasiła jej. Następnego dnia rano dostałem SMS-a. Od Justyny: „Nie odbierasz. Więc dobrze. Skoro tak chcesz. Nie musisz wracać.”
I zaraz drugi: „Mam nadzieję, że gdziekolwiek jesteś, nie zmarnujesz tego, co zbudowaliśmy przez tyle lat.” Patrzyłem na ekran, nie czując już nic. Może tylko ulgę.

Tego wieczoru sam podkręciłem grzejnik w pokoju Asi. A potem zapytała mnie: – Co byś zrobił, gdybyś nie musiał oszczędzać prądu, ogrzewania, siebie? Odpowiedź przyszła szybko – Zostałbym.

Nie wróciłem. Nie było wielkiego dramatu. Żadnych krzyków, awantur, gróźb ani błagań. Żadne z nas nie było już na to gotowe. Wszystko w zasadzie rozpadło się po cichu – jak śnieg na wiosennym słońcu. Powoli, nieuchronnie. Zostaliśmy dwojgiem ludzi, którzy kiedyś byli parą, a potem stali się tylko wspomnieniem codziennych walk o kontakt, o światło, o ciepło. O prawo do bycia sobą.

Asia nie zadawała zbyt wielu pytań. I nie próbowała mnie naprawić. Po prostu była. Gotowała wieczorami aromatyczne zupy, zostawiała mi karteczki z listą zakupów i pozwalała zasypiać przy lampce nocnej, którą sama zapalała przed snem. Nie było między nami wielkiej miłości, ale było światło. I ciepło. I wolność od codziennego duszenia się w kompromisach, które nigdy nie były prawdziwym wyborem.

Czasem myślę, że Justyna może naprawdę wierzyła, że robi dobrze. Że jej porządek i dyscyplina to ratunek dla świata. Może. Ale ja już nie chciałem być projektowanym przez kogoś dodatkiem do jego misji. Chciałem być sobą. Chciałem spać, kiedy chcę. Jeść ciepłe śniadania. Mieć przy łóżku światło.

Jarosław, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: