Niektórzy mówią, że starość to złoty czas. A dla mnie? Odkąd Basia odeszła, moje dni wyglądają tak samo: kawa z ekspresu, której nikt nie słodzi, bo Basia zawsze to robiła; radio grające w tle, żeby nie słyszeć własnych myśli; i telewizor, którego pilot zna mój dotyk lepiej niż własna skóra. Wieczorami oglądam programy, których nie rozumiem, z aktorami, których nazwisk nigdy nie znałem. Bo po co? I dla kogo? Córka, Kasia, mówi, że powinienem „coś zmienić”. Że nie mogę tak siedzieć i patrzeć w ścianę. Mówi to z tym swoim tonem – zmartwiona, ale zapracowana. Przez telefon. Zawsze przez telefon.
– Tato, posłuchaj, zapisałam cię na turnus. Nad morze. Sanatorium. Dwa tygodnie. Odpoczniesz, przewietrzysz głowę.
– Kasia, ja nie mam co przewietrzać. Tam tylko przeciągi w środku – odburknąłem, siorbiąc zupę, którą sam ugotowałem.
– Tam są ludzie, spacery, może nawet ktoś do pogadania…
Nie chciałem jej słuchać, ale ona nie odpuszczała. I wiecie co? Uległem. Może z ciekawości, może z litości dla jej zatroskanego tonu. A może po prostu dlatego, że miałem dość tej cholernej ciszy. Do pensjonatu dojechałem pociągiem, całą drogę z nosem przy szybie. Padał deszcz – jakby ktoś lał wiadrem z nieba. Na miejscu – wilgoć, obcy ludzie, zapach zupy jarzynowej i korytarze z krzywymi obrazkami z mewami. Mój pokój z balkonem. I jeszcze jeden balkon – tuż obok. Z firanką, która porusza się tak, jakby ktoś tam był. „Starość to czekanie” – pomyślałem, rozpakowując sweter. – „Na pogodę. Na obiad. Na koniec”. Wieczorem, zanim zdążyłem włączyć telewizor, zadzwoniła Kasia.
– Tato? I jak, dojechałeś? Ciepło tam?
– Pada.
– Ale jesteś już w pokoju?
– Jestem.
– I?
– Kasia... po co to wszystko?
– Bo może ci się przydać. Po prostu daj temu szansę, dobrze?
– Dobrze... – westchnąłem.
Choć wcale nie byłem tego taki pewien.
Lubię słuchać dźwięku fal
Pierwszego ranka obudził mnie szum fal i skrzypienie balkonowych drzwi. Ktoś je uchylał, ostrożnie, jakby nie chciał obudzić sąsiada. Wstałem i uchyliłem swoje. Wilgotne powietrze wpadło do pokoju, niosąc ze sobą zapach mokrego drewna i jodu. Przez drewnianą przegrodę na balkonie obok zobaczyłem kobietę. Miała jasny szal przewieszony przez ramiona i filiżankę w dłoni. Stała tyłem, wpatrzona w szare morze, które ledwo było widać przez ciężkie chmury. Odchrząknąłem. Odwróciła się i uśmiechnęła, tak, jak uśmiechają się nieznajomi, kiedy spotykają się w windzie – uprzejmie, ale z dystansem.
– Dzień dobry – powiedziała. – Trochę wieje.
– Dzień dobry. Deszcz chyba dopiero się rozkręca.
– Mimo to, pięknie tu, prawda? Jestem Maria – przedstawiła się, nieco ciszej.
– Emil – odpowiedziałem, nie patrząc na nią zbyt długo.
Zamilkliśmy. Ona znów spojrzała na fale, ja próbowałem się nie zdradzić z tym, że ją obserwuję. Miała ciemne włosy, przyprószone siwizną, spięte w prosty kok. Z boku wyglądała jak ktoś, kto już dużo przeszedł, ale się tego nie wstydzi.
– Lubię patrzeć na wodę – powiedziała. – Zawsze mnie to uspokaja.
– A ja lubię słuchać dźwięku fal - wyszeptałem.
Znów się uśmiechnęła. Skinęła głową, jakby mnie rozumiała, po czym i wróciła do swojego pokoju. Zostałem jeszcze chwilę na balkonie. Deszcz nie przestawał, ale już nie wydawał mi się tak irytujący. Przez cały dzień myślałem o niej. O Marii z sąsiedniego balkonu. I o Basi. W takich chwilach zawsze wracała. Z wyrzutem, z czułością, z pytaniami, na które nie miałem już odpowiedzi. Następnego ranka byłem na balkonie wcześniej niż zwykle.
Liczyłem, że Maria też już będzie na balkonie
Z czasem nasze poranne spotkania stały się rutyną. Już nie udawałem, że wychodzę przypadkiem. Stawiałem krzesło przy balustradzie, parzyłem herbatę i czekałem. Maria zwykle pojawiała się chwilę później, czasem z gazetą, czasem z książką. Zawsze z filiżanką. Kiedyś przyniosłem jej cukier, bo zapomniała z jadalni. Od tego dnia zaczęliśmy częstować się nawzajem. Herbatą, kawałkiem ciasta, czasem tylko milczeniem, które – o dziwo – nie było niezręczne. Opowiadała o swoim synu. Mieszka w Holandii. Ma własny biznes, rzadko dzwoni. Maria próbowała mówić o tym bez żalu, ale w jej głosie było coś kruchego.
– Kiedyś myślałam, że starość będzie taka... pełna – powiedziała któregoś dnia. – Że w końcu będzie czas na książki, spacery, ludzi. A ona jest głucha. I pusta.
Spojrzałem na nią, zaskoczony szczerością. Długo milczałem, zanim odpowiedziałem.
– Ja nie myślałem, że będzie aż tak cicho.
Zawiał wiatr. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało.
– Jesteś żonaty? – zapytała cicho.
– Jestem wdowcem. Zona odeszła 5 lat temu.
Maria nie zadawała więcej pytań. Może nie musiała. Może wszystko było w tym jednym zdaniu. Od tamtego dnia zaczęliśmy przynosić sobie nie tylko herbatę. Kiedy znalazłem w sklepie cynamonowe ciastka, których Basia zawsze szukała na jesień, wziąłem dwa opakowania. Jedno położyłem rano na stoliku Marii. Uśmiechnęła się bez słowa, otworzyła i podała mi jedno przez barierkę.
Czasem opowiadała o swoim rozwodzie, ale tylko fragmenty. Jakby się bała, że jeśli powie za dużo, przestaniemy rozmawiać. A ja słuchałem. Z zazdrością. Że ktoś inny się o nią kiedyś starał. Że ją wybrał. I ze wstydem – bo nie potrafiłem powiedzieć jej tego, co czułem. Basia nadal była obecna. Ale jakby cichsza. Już nie krzyczała w moich myślach. Już nie czułem się winny, kiedy wracałem z kolacji i liczyłem, że Maria też już będzie na balkonie.
Już nie czułem się sam
To był ostatni wieczór turnusu. Już rano wszyscy w jadalni rozmawiali tylko o pakowaniu, pociągach, walizkach, lekarstwach, które trzeba zabrać na drogę. Pogoda się poprawiła, morze było spokojne, a niebo jasne, prawie letnie. Maria nie przyszła rano na balkon. Czułem się rozczarowany, ale wmówiłem sobie, że to nic takiego. Może musiała wcześniej wyjść. Może rozmawiała z kimś innym. Po obiedzie wyszedłem na deptak. Przechodziłem obok stoiska z pamiątkami i zobaczyłem doniczkę z drobnym różowym kwiatkiem. Nie znam się na roślinach, ale wydała mi się delikatna – jak ona. Kupiłem i wróciłem szybciej niż zwykle. Położyłem ją na jej stoliku balkonowym. Potem usiadłem u siebie. I czekałem. Pojawiła się wieczorem, jakby nigdy nic. Uśmiechnęła się, widząc roślinę.
– To od pana?
– Nie. Od jakiegoś innego pana z sąsiedztwa – odpowiedziałem i spojrzałem w morze.
Zaśmiała się cicho. Usiadła i przez chwilę oboje milczeliśmy.
– Wie pan, co jest najgorsze w starości? – odezwała się nagle.
– Nie wiem.
– Że wszyscy myślą, że już nic nie może się zdarzyć.
Zerknąłem na nią. Była spokojna, ale uważna. Nie mówiła tego bez powodu.
– A zdarzyło się? – zapytałem.
– Z panem – odparła, patrząc mi w oczy. – Jak ciepła fala. Nagle. I dobrze mi w tym cieple.
Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem. W głowie miałem tysiące myśli, ale żadna nie chciała zamienić się w słowa. A ona niczego nie wymagała. Po prostu siedziała, blisko, oddzielona tylko cienką ścianą balkonu. Przesunęła kwiatka bliżej krawędzi, tak, żeby był między nami. Została tam długo. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Śmialiśmy się z pensjonatowych absurdów, wspominaliśmy dzieciństwo, mówiliśmy o rzeczach, których nigdy nie mówi się obcym. Ale my już nie byliśmy obcy. Gdy w nocy zamykałem drzwi balkonowe, już nie czułem się sam.
Nie musieliśmy mówić więcej
Pociąg był pełen ludzi z turnusu. Ci sami, którzy jeszcze wczoraj narzekali na wilgoć i kuchnię, teraz wymieniali numery telefonów i uśmiechali się do siebie przesadnie głośno. Maria usiadła obok mnie. Jej torba była lekka, pachniała lawendą. W pewnym momencie zasnęła, oparta o moje ramię. Nie ruszyłem się. Patrzyłem w okno, mijaliśmy pola, lasy, stacje z krzywymi literami. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś zasnął tak blisko mnie.
Przez szybę widziałem własne odbicie – starszego mężczyznę z siwymi brwiami i lekko ściągniętymi ustami. Ale w środku czułem coś innego. Spokój. Taki prawdziwy, jakiego nie znałem od lat. Nie wracałem już do pustego mieszkania.
– A jeśli się pan rozmyśli? – zapytała cicho, kiedy się obudziła.
– Nie ma mowy – odpowiedziałem i spojrzałem na nią z uśmiechem.
Skinęła głową. Nie musieliśmy mówić więcej.
Maria wprowadziła się dwa tygodnie później. Bez ceregieli. Spakowała swoje rzeczy do kilku walizek i przyjechała pociągiem, jakby to było najzwyklejsze przeprowadzenie, a nie początek nowego życia. Poszliśmy razem po zakupy, kupiliśmy nowy obrus, świeże bułki i trochę zbyt drogi ser, bo „trzeba czasem zaszaleć”. Codzienność z nią była spokojna, ale nie nudna. Zdarzały się dni, kiedy się mijaliśmy – ona w ogrodzie, ja z gazetą. Ale przy kolacji zawsze byliśmy razem. Z jednym stołem, jedną herbatą, dwoma filiżankami. Nie musieliśmy rozmawiać o wielkich rzeczach. Wystarczało, że byliśmy.
Nie wszystko było łatwe. Czasem dopadały nas różnice. Maria lubiła mieć otwarte okna, ja nienawidziłem przeciągów. Ja zasypiałem przy radiu, ona przy ciszy. Ale nie byliśmy już młodzi. Umieliśmy ustąpić. I nie szukać w tym dramatów. Któregoś dnia Kasia wpadła z wizytą. Rozsiadła się w kuchni, zerkała to na mnie, to na Marię, która właśnie parzyła herbatę.
– Nie wierzę, że zamieszkaliście razem. To dobrze, tato. Bardzo dobrze. – powiedziała z uśmiechem.
I rzeczywiście – było dobrze. Nie idealnie, nie bajkowo. Ale spokojnie. Po swojemu. Po naszemu.
Emil, 62 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Całe życie byłam rozsądna, aż w końcu na stare lata powiedziałam dość. Nie sądziłam, że wolność ma swoją cenę”
- „Na emeryturze miałam się lenić, a nie prowadzić bufet dla całej rodziny. Nie pozwolę się perfidnie wykorzystywać”
- „Mąż całymi dniami gapi się w telewizor, a spaceruje tylko do lodówki. Nie tak wyobrażałam sobie naszą jesień życia”









