Nigdy nie sądziłam, że cisza potrafi tak dźwięczeć w uszach. Że człowiek może się obudzić bez budzika i… nie wiedzieć, po co wstaje. Dwadzieścia dwa lata pracy w urzędzie miasta – dzień w dzień, te same krzesła, te same twarze. I jeszcze wcześniej – dzieci, dom, kredyty. Potem córka, szkoły, przedszkola, lekarze. Zawsze „dla kogoś”. Dla męża. Dla dziecka. Dla matki, która pod koniec życia już nie wstawała z łóżka. Aż nagle – koniec. Emerytura.
Kiedy wracałam z pracy tego ostatniego dnia, miałam w torbie bukiet tulipanów i paczkę czekoladek od koleżanek. Uśmiechałam się, ale w środku byłam pusta. Jakby coś się skończyło. Jakbym wysiadła z autobusu, który przez całe życie pędził, a teraz stanął… i nie ma przesiadki.
Pierwsze dni były jak wakacje. Długie spacery. Kawa pita powoli. Gazeta z krzyżówkami. Nawet sobie kupiłam nowy szlafrok – błękitny, mięciutki. I przez chwilę naprawdę myślałam, że to jest właśnie „odpoczynek zasłużony”. Ale potem przyszły wieczory. Wieczory są podstępne. Przychodzą cicho, kładą się na kanapie obok i pytają: „I co teraz, Teresko?” I człowiek zaczyna się bać, że to już wszystko. Że teraz to tylko zakupy, wnuk, badania, trochę książek. I czekanie.
Zaczęłam patrzeć na ludzi w reklamach. Ci, co po sześćdziesiątce pakują walizki, śmieją się w restauracjach, robią sobie selfie nad oceanem. „Dlaczego ja tak nie mogę?” – pomyślałam któregoś wieczoru. Przez tyle lat byłam rozsądna. Oszczędna. Grzeczna.
Ale przecież ja też kiedyś marzyłam. Że pojadę do Paryża. Że zobaczę morze inne niż to nasze, zimne. Że będę... po prostu wolna.
I teraz, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, mogłam to zrobić. Nie musiałam pytać nikogo o zgodę.
Może to właśnie teraz... czeka na mnie coś więcej?
Rozmowa z sąsiadką otworzyła mi oczy
Zobaczyłam ją, kiedy wynosiłam śmieci. Stała na klatce schodowej, oparta o poręcz, rozmawiała przez telefon i śmiała się tym swoim specyficznym, dźwięcznym śmiechem. Dorota – moja sąsiadka z góry. Kilka lat młodsza, zawsze w ruchu, ciągle gdzieś jeździła. Miała na sobie kremowy płaszcz i buty, które wyglądały, jakby właśnie wróciła z Paryża, nie z osiedlowego sklepu. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się i zakończyła rozmowę.
– A pani to co taka zamyślona? – zapytała z tym swoim lekko zadziornym tonem. – Pewnie się zastanawia, gdzie ja tym razem byłam?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już zaczęła opowiadać. Toskania. Oliwki, wino, cykady. Pokazała mi zdjęcia w telefonie – kamienne domy z okiennicami, pola pełne słońca, rynek w jakimś miasteczku, gdzie podobno serwują najlepsze risotto z grzybami.
– I ten zapach... – dodała, zamykając oczy. – Tego się nie da opisać. Oliwa, lawenda, powietrze. Czuć wolność.
Kiwnęłam głową, jakbym wiedziała, o czym mówi. Ale ja nie wiedziałam. Przez całe życie nawet do Zakopanego jechałam z rozkładem jazdy w torebce i kanapkami zawiniętymi w folię. Kiedy wróciłam do mieszkania, nie mogłam przestać o niej myśleć. O tej jej lekkości, o tych opowieściach, o zdjęciach. Weszłam do kuchni, nalałam sobie herbaty i usiadłam przy stole. Przede mną leżała sterta papierów – emerytalne, ubezpieczenie, plan lekarski. Patrzyłam na nie przez chwilę, a potem wzięłam portfel, klucze i wyszłam. Bez planu. Bez celu.
Znalazłam się pod bankiem. Weszłam do środka i zanim zdążyłam się rozmyślić, siedziałam już przed doradcą. Kredyt. Niewielki. Tylko na wyjazd. Tylko raz. Żeby zobaczyć, jak to jest – nie liczyć każdej złotówki i nie tłumaczyć się nikomu. Kilka dni później miałam potwierdzenie rezerwacji. Włochy. Północ. Hotel z balkonem. Śniadanie w cenie. Wysłałam Anecie zdjęcia – jedno z plaży, drugie z targu, na którym kupiłam ceramiczny talerzyk w pomarańcze. Nie odpisała. Nawet nie dała serduszka. Wieczorem, leżąc w hotelowym łóżku, otworzyłam okno. Z daleka dochodził zapach morza. Cichy, słony, zupełnie inny niż wszystko, co znałam. Wciągnęłam powietrze nosem, zamknęłam oczy i pomyślałam: to się dzieje naprawdę. Ten zapach był prawdziwy.
Nie stać cię na takie wybryki
Po powrocie do domu pierwsze, co zrobiłam, to upiekłam ciasto. Takie zwykłe, ucierane z jabłkami. Chciałam, żeby Aneta przyszła, posiedziała, wypiła herbatę. Chciałam jej opowiedzieć. O Włoszech, o tym, jak usiadłam w cieniu przy małej kawiarni i nikt mnie nie poganiał. Jak pachniała bazylia na targu. Jak się czułam lekka, niewidzialna dla zmartwień. Przyszła wieczorem. Weszła bez słowa, spojrzała na stół i od razu zapytała:
– Mamo, Ty masz kredyt na to wszystko?
Nie zapytała, jak było. Nie obejrzała zdjęć. Nie zapytała, czy dobrze się czułam, czy się nie zgubiłam, czy poznałam kogoś miłego. Tylko ten kredyt.
– Niewielki – odparłam spokojnie. – Tylko raz. Chciałam zobaczyć, jak to jest nie być ostrożną.
– Mamo, co Ty wyprawiasz? – podniosła głos. – Nie stać Cię na takie wybryki. Masz emeryturę, wnuka, obowiązki.
– A może jeszcze raz pojadę – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niej.
Rozmowa skończyła się szybciej niż myślałam. Z trzaskiem drzwi. Po wszystkim siedziałam jeszcze chwilę przy stole. Nóż do ciasta leżał na serwetce. Herbata wystygła. Nikt nie zapytał, czego ja chcę. A przecież przez tyle lat nie chciałam nic.
Nie tak wygląda wolność
Miałam schowane w szufladzie wszystkie umowy. Wiedziałam dokładnie, ile zostało do spłaty, ile wynosi rata i kiedy przychodzi przelew. Liczyłam wszystko, zawsze. Ale kiedy spojrzałam na zdjęcie z wyjazdu – to z rybakiem, który sprzedał mi pomarańcze prosto z łodzi – coś we mnie pękło.
Skoro już wzięłam jeden kredyt, co szkodzi na drugi? Za kolejne pieniądze kupiłam aparat. Taki z prawdziwym obiektywem. Żebym mogła robić lepsze zdjęcia. Potem był telefon. Lepszy, bo stary się zacinał. Potem kolejna podróż – Sycylia. Prom z Neapolu, oliwki z pestkami, zachód słońca tak pomarańczowy, że trudno było uwierzyć, że nie jest filtrem.
Zaczęłam robić zdjęcia każdej chwili. Łapałam światło, twarze obcych ludzi, kształt chmur. Przeglądałam je wieczorami, sama. Czasem od razu po powrocie, jeszcze w kurtce. Aneta nie dzwoniła. Bartek wysłał jedną wiadomość – „Dzięki za zdjęcia, babciu, fajne” – i na tym się skończyło. W skrzynce któregoś dnia znalazłam kopertę z czerwonym paskiem. Bank przypominał o płatności. Zaczęłam się trząść, choć wcale nie było zimno. Położyłam pismo na stole, obok kubka po kawie. Leżało tam cały dzień, aż wieczorem wzięłam telefon i zadzwoniłam do Anety.
– Córeczko… mogłabyś mi pomóc z tym bankiem? Tylko na chwilę. Potem się ułoży.
Milczała. Potem odezwała się chłodno:
– Mamo, nie tak wygląda wolność.
Zacisnęłam palce na telefonie.
– A jak wygląda? Jak czekanie na śmierć?
Z drugiej strony była cisza. I wtedy wiedziałam, że już nie zadzwonię drugi raz.
Życia się nie odkłada
Siedziałam w kuchni, w szlafroku, z kubkiem herbaty, której już nie miałam ochoty pić. Przez uchylone okno wpadał zapach jesieni, jeszcze nie do końca chłodny, ale już nie ten sam, co kilka tygodni temu. Na stole leżał aparat. Włączyłam go i zaczęłam przeglądać zdjęcia. Toskania – śniadanie na tarasie z widokiem na winorośle. Apulia – stara kobieta sprzedająca suszone pomidory, która poklepała mnie po dłoni i dała więcej, niż zapłaciłam. Sycylia – dzieci biegające wzdłuż portu i mężczyzna, który zaśpiewał mi coś po włosku, chociaż nie rozumiałam ani słowa. Pamiętałam każdy zapach. Lawenda, rozgrzany kamień, cytryny, które pachniały inaczej niż te z marketu. Pamiętałam uczucie ciepła na ramionach. Głos kobiety z recepcji, która powiedziała, że mam piękne imię.
Zaczęłam płakać. Nie głośno, nie dramatycznie. Po prostu łzy same płynęły. Może to była rozpacz, a może żal, że to wszystko już za mną. Ale też wdzięczność, że to w ogóle się zdarzyło. Przypomniałam sobie, jak miałam siedemnaście lat i chciałam zostać malarką. Mama powiedziała wtedy, że najpierw trzeba mieć zawód. I miała rację, wtedy wszyscy tak mówili. Malarką nie zostałam. Potem był ślub, praca, dziecko. I cały czas trzeba było być odpowiedzialną. Dobrze się prowadzić. Oszczędzać. Odkładać. Tylko że życia się nie odkłada. Przez chwilę, tam – we Włoszech – czułam się lekka. Może to nie była rozsądna wolność. Ale była prawdziwa. Przez moment.
Czego ja chcę?
Otworzyłam szafkę i wyciągnęłam pudełko z aparatem. Ważył tyle co zawsze, ale nagle wydawał się cięższy. Usiadłam przy stole i zaczęłam pisać ogłoszenie na jednym z serwisów. „Sprzedam aparat, stan idealny, mało używany”. Wpisałam cenę, dodałam zdjęcie. I siedziałam tak, wpatrzona w ekran, zanim w końcu kliknęłam „wystaw”. Potem weszłam na inne strony – oferty pracy dla emerytów. Roznoszenie ulotek, opieka nad dziećmi, sprzątanie. Żadna z tych rzeczy nie brzmiała jak coś, co chciałabym robić. Ale wtedy pomyślałam: a co z tego, czego ja chcę?
Na dole spotkałam Dorotę. Stała z zakupami, opowiadała coś o nowej diecie, ale przestała, gdy zobaczyła moją minę.
– No i jak te Włochy? – zapytała.
– Było pięknie. Ale teraz bolesny powrót do rzeczywistości i widmo spłaty kredytu nad głową – odpowiedziałam, nie patrząc jej w oczy.
Milczała chwilę, a potem zapytała cicho:
– A warto było?
Zastanowiłam się i wtedy przypomniałam sobie ten moment. Kiedy szłam samotnie wąską uliczką w miasteczku, a starszy Włoch sprzedający figi uśmiechnął się do mnie tak, jakby mnie znał od lat.
– Wiesz co? Tak. Może i nie było to mądre. Może i nie był to najlepszy pomysł. Ale wspomnień nikt mi nie zabierze.
Wolność pachnie morzem
Jesień rozgościła się już na dobre. Rano liście były mokre, a powietrze chłodne i gęste. Chodziłam na spacery, tak jak kiedyś, tylko wolniej. Nikt nie czekał, nikt nie pytał, dokąd idę. Czasem zatrzymywałam się na ławce przy parku, tej najdalej, pod kasztanem. Lubiłam tam siedzieć. Z dala od ludzi. Miałam wtedy spokój.
Aparat sprzedałam. Pieniądze poszły na ratę. Wystarczyło na jedną, może dwie. Telefon też poszedł. Teraz miałam stary, z pękniętym ekranem. Ale zdjęcia zachowałam. Wszystkie. Na dysku, który nosiłam w torebce jak coś cennego. Z Anetą nie kontaktowałam się od tamtej rozmowy. Nie dzwoniła. Nie pisała. Czasem przysyłała Bartka, żeby zostawił coś pod drzwiami – jakieś jedzenie, książkę, czasem środki przeciwbólowe. Wiedziałam, że to jej sposób, żeby nie urwać kontaktu zupełnie. Nie naciskałam. Nie tłumaczyłam się. Może i nie tak wygląda wolność… Ale przynajmniej ja wiem, jak pachnie.
Teresa, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.