Nie lubię Święta Zmarłych. Dla mnie to nie czas zadumy, tylko teatr rodzinnych obowiązków. Od lat to samo – znicze, chryzantemy, marznięcie na cmentarzu i napięcie, które wisi między nami jak mgła w listopadowy poranek. Marek milczy, ja próbuję udawać spokój, a jego matka... Ona krząta się przy grobach jak dyrygentka pogrzebowego spektaklu.

Henryka zawsze była konkretna. „Nie rozczulaj się, Anka, życie to nie poezja” – rzucała, kiedy po śmierci Zygmunta płakałam częściej niż ona. Ale Zygmunt był dla mnie kimś więcej niż tylko teściem. To on pierwszy powiedział mi, że Marek ma dobre serce, tylko trzeba mu dać przestrzeń. To on zawsze miał czas. Teraz ma tylko grób.

W tym roku nie zdążyliśmy pojechać razem. Marek pracował, więc teściowa pojechała sama, jak mówiła – „zrobić porządek". A Henryka, gdy robi porządek, to potrafi wywrócić cały świat do góry nogami. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co zastaniemy na cmentarzu. Ani że ten „porządek” stanie się początkiem chaosu, z którego nikt z nas nie wyjdzie taki sam.

Ktoś zbezcześcił jego pamięć

– Dziwne… Gdzie są litery? – Marek zatrzymał się nagle, jakby nie dowierzał temu, co widzi. – Anka, zobacz to…

Zrobiłam kilka kroków do przodu i stanęłam obok niego. Pomnik Zygmunta błyszczał – dosłownie. Granit był wyczyszczony do połysku, gładki jak nowy, ale coś się nie zgadzało. Spojrzałam bliżej. Napisy… właściwie ich nie było. Imię – jeszcze jakoś się trzymało. „Zygmunt”, ledwo widoczne. Ale nazwisko? Data urodzenia? Śmierci? Wyszorowane jak szkolna tablica. Pusto. Marek patrzył na płytę, jakby chciał coś zrozumieć. Jakby brak liter miał mu nagle coś powiedzieć. Ale jedyne, co powiedział, to:

– Jakby go ktoś… wymazał.

Zrobiło mi się zimno, chociaż nie było aż tak chłodno. Podmuchy wiatru nie miały nic wspólnego z tym uczuciem. To był strach. Ale nie ten filmowy, tylko taki cichy, codzienny – że coś się psuje, a ty nie masz pojęcia, jak to zatrzymać.

– Myślisz, że to… mama? – zapytałam ostrożnie.

Marek nie odpowiedział. Zamiast tego usiadł na ławeczce obok grobu i wbił wzrok w kamień. Milczenie między nami było gęste jak jesienne powietrze.

– To jakby wymazać go z historii – powiedział w końcu cicho. – Jakby nigdy nie istniał.

Usiadłam obok, nie wiedząc, co powiedzieć. Nigdy wcześniej nie widziałam go takiego. Załamany. Bezradny. A przecież to tylko litery… czy aż? Spojrzałam na jego twarz. Nie płakał, ale w oczach miał coś znacznie gorszego niż łzy – zawód. Jakby ktoś zbezcześcił jego wspomnienia. A przecież wszystko miało być tylko „ładnie posprzątane".

Mąż był wściekły

– Mamo, możemy porozmawiać? – Marek wszedł do mieszkania teściowej pierwszy. Ja tuż za nim, z napięciem ściśniętym w brzuchu jak po zbyt gorzkiej kawie.

– A co się stało? – Henryka podniosła wzrok znad złożonych chryzantem i uśmiechnęła się promiennie. – Widzieliście grób, prawda? Wyszorowałam na błysk!

– No właśnie. Widzieliśmy – Marek podszedł bliżej. – I nie ma już napisów. Mama zmyła wszystko.

– Ależ nie wszystko, coś tam jeszcze widać – powiedziała spokojnie, wracając do układania wiązanki. – Trzeba będzie kiedyś zamówić nowe litery. Tamte i tak już były wyblakłe. A teraz? Przynajmniej czysto.

Marek stał jak wryty.

Czysto?! – wybuchł. – Czysto to może być w łazience! To był jego grób, mamo! Jego nazwisko! 

– Nie przesadzaj. Chciałam dobrze. Przynajmniej nie będzie wstydu na Wszystkich Świętych.

– To był mój ojciec! Nie stary kubek, który się szoruje do połysku! – krzyknął. – Czego mama nie rozumie?!

Henryka wyprostowała się.

– Rozumiem, że cierpisz, ale nie pozwolę się obrażać. Przecież nie zniszczyłam pomnika celowo! Tylko chciałam, żeby wyglądał… godnie. A że te litery zeszły, no cóż... były kiepsko zrobione.

Zacisnęłam dłonie na kolanach. Miałam ochotę rzucić: „To nie chemia, to pani ślepota na uczucia własnego syna!”, ale milczałam. Bo przecież to nie mój ojciec. Nie moje wspomnienia. I nie moje łzy, które właśnie widziałam w oczach Marka – choć udawał, że ich nie ma.

– My chyba musimy iść – rzucił twardo. – Dziękujemy za... troskę.

Wyszliśmy w ciszy. Henryka jeszcze długo stała w drzwiach i patrzyła za nami. Uśmiech już dawno zniknął z jej twarzy.

Nie mogłam w to uwierzyć

Nie chciałam podsłuchiwać. Naprawdę. Ale kiedy Marek zamknął się z matką w pokoju, a ja zostałam w kuchni z herbatą, coś mnie zatrzymało. Zamarłam, kiedy usłyszałam jego głos. Cichy, napięty.

– Mamo… powiedz mi szczerze. Dlaczego to zrobiłaś?

– Mówiłam przecież. Chciałam, żeby było ładnie.

– Nie. Nie o to pytam. Nie wierzę, że tak po prostu przypadkiem zmyłaś jego imię. Przecież ojciec był dla mnie wszystkim.

Dłuższa cisza. A potem jej głos, zaskakująco ostry:

Bo może nie był takim świętym, jak wszyscy go malują.

Zamarłam. Prawie rozlałam herbatę.

– Co ty mówisz? – Marek zadrżał. – Chcesz powiedzieć, że go nie kochałaś?

– Kochałam… po swojemu. Ale przez całe życie byłam tylko tłem. On był beztroski, dobry, wszyscy go uwielbiali. A ja? Wiecznie ta trudna, ta chłodna. Wiecznie na drugim planie. A kiedy odszedł, wszyscy tylko: „jaki wspaniały człowiek”, „jaki cudowny mąż”, „jak ona da sobie radę?”. A ja dawałam sobie radę przez lata. Sama. W jego cieniu.

– Więc starłaś jego imię ze złości? Z zazdrości? – zapytał głucho Marek.

– Nie wiem. Może. Może chciałam w końcu coś zrobić po swojemu.

Chciałam wtedy wejść. Przerwać. Ale stałam jak wrośnięta. A potem usłyszałam słowa, których Marek nigdy jeszcze nie powiedział na głos:

– On był jedynym oparciem, jakie miałem. A ty mnie nigdy nie rozumiałaś.

Wtedy pchnęłam drzwi. Spojrzeli na mnie oboje.

– Ja to słyszałam. Wszystko. I naprawdę… nie wiem, jak mamy teraz wrócić na ten cmentarz.

Henryka otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Ale nie powiedziała nic.

Czasu nie da się cofnąć

Pojechaliśmy sami. Bez słów, bez muzyki w aucie. Tylko odgłos wycieraczek i napięcie, które wisiało między nami jak nieprzepracowana żałoba. Kiedy stanęliśmy przy grobie, Marek się nie ruszył. Stał i patrzył na płytę, jakby czekał, aż litery same wrócą. Albo aż ojciec wstanie i w końcu coś powie. Usiadłam na tej samej ławeczce co ostatnio. On długo nie mówił nic. W końcu, bez spojrzenia w moją stronę, zaczął:

– Ojciec nie był idealny. Nie pił, nie bił, nie krzyczał. Ale też nie przytulał. Miał swoje zasady. Zasady, których się trzymał, nawet jeśli przez to milczeliśmy tygodniami. Ale był. Zawsze. I to wystarczyło, żebym czuł, że jestem ważny.

Przełknęłam ślinę.

– Chcesz, żebyśmy zamówili nową tablicę?

– Nie wiem – powiedział cicho. – Może tak. Ale teraz... Teraz to jakbyśmy zaczynali od nowa. Ale już bez niego.

Usiadł przy grobie, oparł się o kamień. Pogładził go dłonią – w miejscu, gdzie kiedyś było nazwisko. Jakby szukał śladu ojca pod tą wygładzoną powierzchnią. Jakby coś jeszcze dało się uratować.

– To nie był błąd, Anka. To było zniszczenie symbolu. I nic już nie wróci do poprzedniego stanu.

Nie odpowiedziałam. Bo co mogłam powiedzieć? Że wszystko się ułoży? Że może jego matka nie miała złych intencji? Nie miałam odwagi tego powiedzieć. Bo sama w to już nie wierzyłam.

Nie czułam już złości

Pojechałam do niej sama. Marek nie chciał mieć z nią kontaktu. Od dwóch dni nie odebrał telefonu, nie odpisał na wiadomość. „Jak mama coś chce, to niech pogada z Anką” – rzucił krótko. Nie nalegałam.

– Ty też przyszłaś mnie ochrzanić? – zapytała Henryka, ledwo mnie zobaczyła. Nie wyglądała dobrze. Włosy niedbale spięte, twarz jakby mniejsza, bledsza przez zmęczenie. Albo przez samotność.

Usiadłam, nie odpowiadając. Dopiero po chwili powiedziałam:

– Chcę zrozumieć. Naprawdę. Ale musi mi pani powiedzieć prawdę. Po co to było?

Henryka westchnęła, ciężko, bez siły.

– Zygmunt zawsze był tym dobrym. Spokojnym. Mądrym. Nigdy nie podniósł głosu, zawsze racja była po jego stronie. Tylko że jego racje czasem wykluczały moje potrzeby. Jego cisza zagłuszała moje słowa.

Zamilkła na chwilę. Spojrzała w okno, jakby tam miała się kryć odpowiedź.

– Czasem miałam wrażenie, że nawet mój własny syn wolał go ode mnie. A potem Zygmunt umarł. I nagle wszyscy zaczęli mnie wielbić za to, jak o niego dbam. „Jaka oddana żona”, „jaka dzielna wdowa”. A ja... ja chciałam tylko na chwilę przestać być w jego cieniu. Zrobić coś... po swojemu.

Poczułam, jak ściska mi się gardło. Bo zrozumiałam, że to wszystko – ta złość, ta szczotka, ten żrący płyn – to nie był atak na grób. To był krzyk. Cichy, ukryty przez lata, krzyk kobiety, która nigdy nie miała odwagi powiedzieć „ja też się liczę”.

– Może to był błąd – dodała cicho. – Ale przynajmniej był tylko mój. Pierwszy. I ostatni.

Patrzyłam na nią długo. I choć nie umiałam jej wybaczyć, nagle nie czułam już złości. Tylko smutek. Że niektórzy potrafią kochać tak, że nikt tego nie dostrzega.

Anna, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.