Nie umiem milczeć. To jest moja największa wada, a może największe błogosławieństwo – zależy, kto słucha. Ja mówię nawet wtedy, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. Mówię do siebie, do radia, do telewizora, czasem nawet do lustra. Bo jak się przestaje mówić, to człowiek może zniknąć – i ja się na to nie zgadzam.
Jestem Krystyna. Sześćdziesiąt pięć lat, emerytka, wdowa od roku i trzech miesięcy. Zdzisiek, mój mąż, zmarł nagle, zostawił mnie z pustym domem i dwiema szafami pełnymi jego marynarek, których nigdy nie miałam serca wyrzucić. Przez pierwsze tygodnie chodziłam po mieszkaniu jak zjawa. Chciałam zniknąć razem z nim. Ale potem... potem zaczęłam mówić jeszcze więcej. Mówiłam do zdjęcia, do doniczek, do ekspresu do kawy. Bo wiedziałam, że jak zamilknę, to się skończę.
I właśnie dlatego pojechałam do sanatorium — żeby się wyrwać, żeby pogadać z kimś innym niż własne odbicie w szybie od piekarnika.
Zamieszkaliśmy z Panią Zosią – kobieta z charakterem, jak trzeba, to i potrafi człowieka zgasić jednym spojrzeniem, ale przynajmniej nie siedzi jak kołek. Od razu się dogadałyśmy. Ona w karty, ja w plotki. Idealna para.
I wtedy go zobaczyłam. Na stołówce siedział sam, przy brzegu, plecami do okna. Siermiężna koszula, brwi jak krzaki, twarz z tych, co nie wołają o uwagę. Ale coś w nim było, jakaś tajemnicza aura. Każdego dnia punkt 16:00 wychodził na spacer. Zawsze sam. Zawsze tym samym deptakiem.
– No, patrz, jak się nadął! – szepnęłam któregoś dnia do Pani Zosi.
– Może ma po prostu dość gadulstwa, takich jak ty – odparła Zosia z rozbawieniem.
A ja się zaśmiałam, ale w środku... coś mi zadrżało. Bo przecież ona miała rację. Ten mężczyzna – Bernard – nie znosił hałasu. A ja byłam jak syrena alarmowa. I wtedy się zaczęło.
Poczułam coś, czego nie czułam od dawna
Najpierw tylko się mijaliśmy. Ja szłam w jedną stronę, on w drugą. Udawał, że mnie nie widzi. Ale przecież widział. Patrzył przed siebie z tym swoim wyrazem, jakby cała okolica była przezroczysta, a ludzie to tylko meble. Tydzień tak chodził, dzień w dzień, tym samym chodnikiem, tym samym krokiem. Aż któregoś popołudnia stwierdziłam, że nie wytrzymam. Jak mam milczeć, to wolę już wracać do domu. Wyszłam mu naprzeciw.
– Dzień dobry – zagadnęłam, stając obok.
Nic. Spojrzał na mnie krótko, od niechcenia. Kiwnął głową. Szedł dalej, a ja ruszyłam za nim.
– Chodzimy tym samym szlakiem. To się chyba kwalifikuje jako znajomość?
– Nie sądzę – odburknął cicho.
Zatrzymałam się. Niech sobie idzie. Ale następnego dnia znów tam byłam. I znów go zaczepiłam.
– Znowu pan? Prześladuje mnie pan?
Nie odpowiedział. Szliśmy przez chwilę w milczeniu.
– Jak pan będzie dalej tak milczał, to sam pan siebie nie usłyszy – rzuciłam zniecierpliwiona.
I wtedy się zatrzymał.
– A pani się nigdy nie męczy? – spytał z powagą, patrząc mi w oczy.
Uśmiechnęłam się szeroko, zaskoczona.
– Nie. Milczenie męczy bardziej.
Nie odpowiedział. Ale nie odszedł. Szedł dalej, tym samym tempem, jakby nic się nie stało. Tyle że tym razem nie zostawił mnie w tyle. A ja, idąc obok niego, poczułam coś, czego nie czułam od dawna – jakby to, że ktoś mnie słucha, miało jeszcze jakieś znaczenie.
W życiu też zawsze musiałam ruszać pierwsza
Zaczęłam go spotykać częściej. Nie tylko na deptaku, ale też w świetlicy. Przeważnie siadał sam, przy oknie, z książką albo gazetą, której nawet nie przewracał. Pewnego dnia, kiedy przechodziłam obok, zauważyłam, że układa figury na planszy do szachów. Bez przeciwnika. Ot, sam ze sobą.
Nie zastanawiałam się długo. Podeszłam i usiadłam naprzeciw.
– Pewnie pan myśli, że baba nie umie grać. Proszę, niech pan patrzy.
Zaczęłam ustawiać swoje pionki.
Spojrzał na mnie, jakby miał ochotę się odwrócić i wyjść. Ale nie wyszedł. Przesunął pierwszą figurę.
– Białe zaczynają – mruknął.
– Czyli ja. Jak zwykle – powiedziałam i zaatakowałam jego pionka. – W życiu też zawsze musiałam ruszać pierwsza.
Z początku wymienialiśmy tylko nazwy ruchów. Goniec tu, wieża tam. Ale w trzeciej partii coś się przełamało. Bernard wspomniał o swojej żonie. Cicho, beznamiętnie. Powiedział, że lubiła patrzeć, jak gra. Sama nie grała, ale często mu towarzyszyła. Czasem zasypiała przy stole.
Nie pytałam więcej. Wystarczyło, że powiedział cokolwiek. Wieczorem poszłam z Panią Zosią na dancing. Jak zwykle pełno par, muzyka z czasów, kiedy jeszcze się wierzyło w romantyzm. Kręciłam się po sali, rozmawiałam, śmiałam się głośno. Ale ciągle myślałam o nim. Czy w ogóle się rusza poza ten deptak i świetlicę? I wtedy go zobaczyłam. Stał pod ścianą, niepewny, spięty, w marynarce, której nikt w tym stuleciu już nie nosił. Wodził wzrokiem po parkiecie. Podeszłam.
– To jak, zatańczymy? Czy trzeba napisać petycję?
– Nie tańczę – odparł.
– Szkoda. Już myślałam, że spotkałam wyjątek.
Odeszłam, udając obojętność. Ale po chwili wróciłam na parkiet i tam był. Bernard. Podszedł powoli, bez słowa. Podał rękę. Tańczyliśmy.
Nie był w tym dobry. Drewniany, sztywny, jakby się bał, że coś zniszczy. Ale kiedy spojrzał mi w oczy i się uśmiechnął – tak zwyczajnie, lekko, jakby zapomniał, że ma zaciśniętą szczękę – poczułam coś głęboko pod mostkiem. Ciepło. Miękkość. Ulgę. Po tańcu wróciłam do stolika.
– A jednak. Chyba przekupiłam los – powiedziałam do siebie.
Zosia spojrzała na mnie spod oka.
– Ten Bernard… może i nie mówi wiele, ale jak patrzy, to jakby wszystko było jasne.
Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Nosiłam w sobie ten uśmiech, jak skarb.
Nie chciałam przyznać sama przed sobą, że się zakochałam
Dni w sanatorium mijały zbyt szybko, że nie wiem kiedy, a już trzeba było pakować walizkę. W ostatni wieczór nie było dancingów ani kolacji przy świecach. Tylko zwykła stołówka, herbata w kubku i rozmowy o powrocie do szarego życia. Zosia krzątała się po pokoju, zbierała kosmetyki i opowiadała, że już umówiła się do swojej fryzjerki. Ja siedziałam na łóżku i patrzyłam na kartkę, którą przed chwilą wyrwałam z notatnika. Napisałam na niej numer telefonu, imię i nazwisko. Tylko tyle. Bez „zadzwoń”, bez „będę czekać”. Tyle wystarczyło. Ostatni spacer odbyliśmy jak zwykle – tym samym deptakiem. Bernard szedł w swoim rytmie, ja obok, już bez potrzeby zagadywania. W pewnym momencie się zatrzymał. Nie patrzył mi w oczy.
– Dziękuję pani – powiedział cicho.
Nie odpowiedziałam. Przełknęłam ślinę, bo coś mi ścisnęło gardło, a potem uśmiechnęłam się i ruszyłam dalej, zanim zdążył zauważyć, że zrobiło mi się przykro. Na dworcu było zimno. Włożyłam mu kartkę do kieszeni płaszcza, tuż przed wejściem do wagonu. Nie patrzył, kiedy to robiłam, może nawet nie poczuł. Pociąg ruszył. Za oknem przelatywały pola i stacje. Pani Zosia zasnęła z gazetą na kolanach. A ja czułam się tak, jakbym właśnie zamknęła jakiś rozdział, który zaczął się za późno i skończył za wcześnie. Mijały dni. Pranie, zakupy, kot, który znowu zwalił doniczkę z parapetu. I to czekanie. Najpierw niepewne. Potem irytujące. A potem... tęskniące. Telefon zadzwonił tydzień później. Numer nieznany.
– Dzień dobry – odezwał się głos, którego nie musiałam rozpoznawać. – Nie lubię dzwonić.
– To dobrze – odpowiedziałam. – Bo ja za to lubię mówić. Dobierzemy się.
I tak się zaczęło. Z początku rozmowy były krótkie. Pogoda, zdrowie, co słychać u sąsiadów. Potem zaczęły się przedłużać. Do kolacji, do dobranocki, do ciszy nocnej. Czasem nie mówiliśmy nic, tylko oddychaliśmy do słuchawki. Kiedy koleżanka z osiedla zapytała, co u mnie, machnęłam ręką i powiedziałam, że wszystko po staremu. Nie powiedziałam jej, że codziennie czekam na dźwięk telefonu jak nastolatka. Że siadam z herbatą o tej samej porze i nasłuchuję. Bo jeszcze nie chciałam się przyznać sama przed sobą, że się zakochałam.
Nie chcę być już sam
To była moja decyzja. Bez fanfar, bez zapowiedzi. Spakowałam małą torbę, założyłam płaszcz i wyszłam z domu, nie zostawiając nawet kartki na lodówce. Po prostu – pojechałam. Pociąg się wlecze, jakby bał się dojechać na miejsce. Serce wali mi jak przed maturą. Wysiadam, rozglądam się po peronie i wtedy go widzę. Stoi na końcu, lekko pochylony, jakby się bał, że ucieknę z wagonu. W ręku trzyma bukiet frezji. Żółtych, moich ulubionych. Nigdy mu nie mówiłam. Podeszłam. Nie musiałam nic mówić.
– Nie chcę być już sam. Ty też nie musisz – powiedział.
Patrzyłam na niego chwilę i poczułam, że słowa są niepotrzebne. Przytuliłam się do niego, mocno, jakbyśmy już od dawna byli razem. Całe życie mówiłam za dużo. Teraz nie musiałam mówić nic. Nie, to nie jest żadna bajka. Bernard nie zmienił się w duszę towarzystwa, dalej mówi tyle, co nic. Ja dalej gadam za dwoje. Ale już nie przeszkadza mi, że siedzi w ciszy. Bo to cisza, w której nie jestem sama.
Mamy swój rytuał. Zakupy w piątek, herbata o dziewiętnastej. Czasem chodzimy na spacery, ale już nie po to, żeby się mijać. Trzymamy się za ręce, tak po cichu, bez afiszowania. W domu bywa, że siedzimy w milczeniu przy stole, a on nagle kładzie mi dłoń na ręce i wystarczy. Nigdy nie powiedział, że mnie kocha. Ale czuję, że jestem dla niego ważna.
Krystyna, 69 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Sanatoryjny czaruś szybko zawrócił mi w głowie. Liczyłam na coś więcej, a on pozostawił pustkę w mym sercu i portfelu”
- „Kurs komputerowy zmienił moje życie. Do niedawna nie wiedziałem, co to e-mail, a dziś rozsyłam zaproszenia na swój ślub”
- „Całe życie byłam rozsądna, aż w końcu na stare lata powiedziałam dość. Nie sądziłam, że wolność ma swoją cenę”





