Nie wiem, kiedy przestałam oddychać, a zaczęłam istnieć w rytmie jego wiadomości. Codziennie rano – pierwsze, co robiłam po otwarciu oczu, to sprawdzenie, czy napisał. Jeśli tak – dzień był uratowany. Jeśli nie – całe biuro wydawało się przygaszone, jakby ktoś przykręcił światło.
Pracuję w HR w dużej, korporacyjnej firmie. Lśniące biurka, neutralne barwy, kawa z ekspresu, która pachnie luksusem, ale smakuje rozczarowaniem. Moje życie było zaplanowane: excele, rozmowy rekrutacyjne, raporty, szkolenia. Idealnie uporządkowane. Do czasu.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Z Bartkiem po raz pierwszy dłużej porozmawiałam przy ekspresie do kawy – rzucił jakiś suchar, który autentycznie mnie rozśmieszył. Potem były wspólne lunch breaki, późne maile, służbowe wyjazdy. Zawsze uśmiechnięty, błyskotliwy, pełen uwagi. Tak inny niż mężczyźni, których znałam. Wiedziałam, że jest w związku. Od początku. Mówił, że "to się kończy", że od miesięcy to już tylko formalność, że z Klaudią łączą go raczej przyzwyczajenia niż uczucia. I ja... chciałam mu wierzyć. Albo – nie chciałam słyszeć niczego innego.

Romans trwał kilka miesięcy. Ukradkowe spojrzenia w open space, szybkie pocałunki za rogiem salki konferencyjnej, wiadomości pisane jedną ręką pod biurkiem. Sumienie mnie dręczyło. Ale byłam zakochana. W każdym jego spojrzeniu, w tym, jak mówił moje imię. W tej iluzji bliskości, którą karmiliśmy się po kryjomu. Czasem myślę, że to było jak wciąganie się na linie zawieszonej nad przepaścią – wiedziałam, że mogę spaść. Ale brnęłam wyżej. Z wiarą, że on w końcu ją odetnie. Nie odciął.

Nie patrzył już na mnie tak samo

Siedzieliśmy w pustej salce konferencyjnej. Światło wpadało przez żaluzje, zostawiając na stole cienie jak kratki. Trzymałam w dłoni plastikowy kubek po wodzie, ale nawet nie pamiętałam, kiedy go wzięłam.

Kiedy jej powiesz? – zapytałam cicho.

Bartek wstał, przeszedł się kilka kroków i oparł się o parapet. Nie patrzył na mnie.

– Już niedługo. Wszystko się zmienia – odpowiedział, a ja poczułam znajomy ciężar w żołądku. Te słowa słyszałam już wcześniej. Nic się nie zmieniało.

Wiedziałam, że mnie okłamuje. Czasem łudziłam się, że jeszcze nie dziś, może jutro. Może w przyszłym tygodniu. Ale prawda była taka, że jego „niedługo” nigdy nie miało konkretnej daty. Zaczęłam zauważać, że coraz częściej nie odpisywał od razu. Znikał po pracy, nie tłumacząc gdzie. Przestał mnie przypadkiem dotykać w korytarzu. Nie patrzył już na mnie tak samo.

Nie musiał nic mówić – jego dystans był wystarczająco głośny. Bałam się odejść. Bo wciąż wierzyłam, że może jeszcze wróci tamten Bartek. Ten, który potrafił jednym zdaniem sprawić, że cały dzień stawał się lżejszy. Ale z każdym dniem coraz mniej go było w naszych rozmowach. A ja – zamiast walczyć – siedziałam cicho. I godziłam się na wszystko. Złość przychodziła wieczorem, kiedy byłam sama. Później już tylko cisza.

Chciałam przestać czekać

– Olga, ty coś ukrywasz. Jesteś inna, jakby cię nie było – powiedziała Marta, gdy zamykałyśmy dokumentację po szkoleniu. Zerknęłam na nią i udawałam, że nie rozumiem, o co jej chodzi.

– Zmęczona jestem, tyle zmian ostatnio – rzuciłam.

– To przez niego, prawda?

Zawahałam się. Chciałam powiedzieć „nie”, ale głos mi się zaciął w gardle. Pokręciłam tylko głową. Marta patrzyła na mnie uważnie, jakby wiedziała więcej, niż powinna.

– Nic nie mówisz, ale wszystko po tobie widać. Nawet jak milczysz, to jesteś gdzieś daleko.

Zrobiłam krok w tył. Nie chciałam, żeby ktoś to zauważył. Myślałam, że dobrze gram, że nikt się nie domyśli. W końcu zawsze byłam tą poukładaną, tą, która słucha i wszystko ogarnia. A teraz? Sama nie potrafiłam ogarnąć siebie. Zaczęłam czuć do siebie wstręt. Do tego, że czekałam jak głupia. Że łapałam się każdej jego wiadomości, jakby to miało mnie uratować. Że wystarczały mi ukradkowe uśmiechy, krótkie rozmowy, niedopowiedziane obietnice.  Było coraz gorzej. Nie chodziło nawet o niego. Chodziło o to, co zostało ze mnie. Czasem siedziałam przy biurku i miałam wrażenie, że ludzie przechodzą obok, a ja dla nich nie istnieję. Chciałam przestać czekać. Ale nie wiedziałam, jak się odczepić od czegoś, co trwało głównie w mojej głowie.

Było mi wstyd

Przyszła w piątek. Uśmiechnięta, pewna siebie, w płaszczu w kolorze beżowego kremu i z tortem w rękach. Klaudia.

– Mały awansik, wielki tort – zażartowała, a wszyscy się roześmiali.

Bartek stanął obok niej i objął ją ramieniem. Pocałował w policzek, jakby nie było niczego prostszego na świecie. Ona się do niego przytuliła, ktoś zrobił im zdjęcie. Obok stał dyrektor. Dookoła – wszyscy. Klaskali. Stałam z boku, w cieniu za słupem. Nie byłam pewna, czy mnie zauważył. Nie odwrócił głowy ani razu. Widziałam, jak kroi tort, jak uśmiecha się do współpracowników. Słyszałam, jak mówi, że „to wszystko dzięki wsparciu”. Nikt nie wiedział, o kogo chodziło.

Nie jadłam. Nie podeszłam. Nie złożyłam mu gratulacji. Odłożyłam identyfikator na biurko i wyszłam z biura. Nie trzaskałam drzwiami. Nie płakałam. Po prostu wyszłam. Wiedziałam, że nie wrócę. Było mi wstyd. Nie przed nimi. Przed sobą. Nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam tak długo w to wierzyć. Czułam gniew, ale był przytłumiony, ciężki, bez ruchu. Nie unosił się. Leżał we mnie jak kamień. Wszystko się przecież wydarzyło. Ale jakby nie miało żadnego znaczenia.

Nie miałam już siły z tym walczyć

Nie odbierałam. Nie odpisywałam. Nie tłumaczyłam się nikomu z decyzji o odejściu. Spakowałam rzeczy, oddałam kartę dostępu, milcząc do końca. Nikt nie dopytywał. Firma szybko zapomina ludzi, którzy przestają być potrzebni. Telefon od Bartka przyszedł po dwóch dniach. Potem kolejny, wiadomość, jeszcze jedna. „Gdzie jesteś?”, „Musimy pogadać”, „Nie rób tak”. Wszystkie zniknęły w ciszy. Nie odpisywałam, bo nie miałam już siły walczyć z tym, co sama sobie zrobiłam.

Przestałam czekać na cud, na jego decyzje, na wiadomości wysyłane po cichu, między kolacją z narzeczoną a spotkaniem w pracy.  Przestałam wierzyć, że zrobi coś dla mnie, czego nie zrobił przez miesiące. I w tym zaskakującym braku wydarzeń coś się we mnie skończyło. Nie było krzyku, nie było pożegnania, nie było dramatów. Nie przestałam go kochać jednego dnia. To uczucie wyszło ze mnie powoli, cicho, nie robiąc hałasu. W którymś momencie po prostu zorientowałam się, że już nie czekam. Że jego imię nie zatrzymuje mi oddechu. Że nie sprawdzam już telefonu o poranku. Nie wiem, kiedy to się stało. Po prostu pewnego dnia zauważyłam, że już mnie to nie boli.

Żałuję, że nie umiałam wcześniej powiedzieć „dość”

Zaczęłam od zera. Nie w spektakularny sposób, bez życiowych rewolucji, bez pakowania walizki do auta i jazdy w nieznane. Zwyczajnie – wynajęłam małe mieszkanie w innej dzielnicy, zmieniłam numer telefonu, przyjęłam propozycję pracy w firmie, której wcześniej nawet nie rozważałam. Nie było mi łatwo. Na początku czułam się, jakbym się ukrywała. Ale to nie była ucieczka. To było zdejmowanie z siebie starych rzeczy. Tych, które przestały pasować.

Lubiłam chodzić sama po mieście. Bez pośpiechu. W weekendy siadałam w kawiarniach, których nie znałam, i patrzyłam na ludzi. Nikt mnie nie poznawał. Nikt nie wiedział, z kim sypiałam, kiedy jeszcze udawałam, że wszystko jest w porządku. Czasem o nim myślałam. Przypadkowo, jak o kimś, z kim kiedyś rozmawiałam w autobusie. Bez gniewu. Bez tęsknoty. Zostawiłam w głowie kilka wspomnień, ale nie wracałam do nich. Nie potrzebowałam już jego obecności w moim życiu. Nie musiał mnie przepraszać. Nie musiał nic wyjaśniać. Nie pisałam do niego listów, nie wypłakiwałam się do telefonu. Nie czytałam starych wiadomości. Nie czekałam.

Zrozumiałam, że to ja siebie zawiodłam najbardziej. Nie dlatego, że się zakochałam. Tylko dlatego, że tak długo milczałam, gdy wszystko we mnie krzyczało, żeby odejść. Trzymałam się złudzeń, które nie miały już kształtu. Czekałam na coś, co nigdy nie miało nadejść. I to było najbardziej gorzkie. Nie żałuję, że kochałam. To było prawdziwe. Ale żałuję, że tak długo udawałam przed sobą, że to coś więcej niż ukrywanie się po godzinach. Żałuję, że nie umiałam wcześniej powiedzieć „dość”. Ale teraz – po swojemu, po cichu – jestem wolna.

Olga, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: