W wieku trzydziestu lat codziennie odpowiadam na to samo pytanie: „Kiedy w końcu się ustatkujesz?”. Moja mama wypowiada to zdanie z nadzieją w oczach, tata tylko chrząka i ucieka do garażu. W ich oczach czas ucieka, a ja nadal jestem „sama jak palec”. Nie wiem, czy bardziej ich martwi to, że nie mam męża, czy że nie mogą się pochwalić wnukami przed znajomymi. Ja z kolei coraz częściej mam ochotę rzucić wszystko i uciec do jakiegoś domku w lesie. Tylko że tam też pewnie zapytałabym samą siebie: „co poszło nie tak?”
Uśmiechnij się, on patrzy!
– Uśmiechnij się, on patrzy! – szepnęła mama, szturchając mnie w bok, gdy kelner stawiał na stole kolejną kawę.
Przewróciłam oczami i wzięłam łyk espresso. Wiedziałam, co się święci. Mama zaciągnęła mnie do tej kawiarni tylko po to, by przedstawić mnie „przypadkowo” znajomemu swojego znajomego. Chłopak miał trzydzieści dwa lata, był prawnikiem, miał mieszkanie i, jak twierdziła mama, „dobre maniery”. Tylko zapomniała wspomnieć, że był zadufany w sobie bardziej niż mój były szef.
– Więc, czym się zajmujesz? – spytał, nie patrząc na mnie, tylko stukając coś w telefonie.
– Pracuję w wydawnictwie. Korekta.
– Aha. To znaczy, że czytasz cudze teksty i poprawiasz przecinki? – prychnął z lekkim uśmiechem, jakby mówił do uczennicy szkoły średniej.
Zacisnęłam zęby i odpowiedziałam spokojnie:
– Czasem też ratuję cudze ego przed kompromitacją.
Nie załapał. Albo zignorował. Przez resztę spotkania mówił głównie o swojej pracy, samochodzie i siłowni. Gdy w końcu zamilkł, spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby oczekiwał braw.
– To co, wymienimy się numerami?
– Nie sądzę. Ale powodzenia w szukaniu kogoś, kto naprawdę cię zainteresuje – odpowiedziałam i wstałam.
Mama prawie się zakrztusiła. Ja wyszłam. Znowu. Sama.
Tak długo być samej to już nie wypada…
Najgorzej jest na rodzinnych imprezach. Wystarczy, że minie pierwszy toast, a już zaczynają się pytania. Zwykle od cioci Basi, która z rocznika ’57 zrobiła sobie broń biologiczną – wypuszcza ją na każdej uroczystości.
– A co u ciebie, Iza? Kiedy jakiś chłopak, co? Bo tak długo być samej to już nie wypada… – mówiła, poprawiając okulary z łańcuszkiem.
– A ty, ciociu, kiedy ostatnio byłaś na randce? – rzuciłam z uśmiechem, licząc, że utnie temat.
Niestety, wtedy odzywała się druga linia frontu – kuzynki. Jedna w ciąży, druga z trójką dzieci, trzecia właśnie wzięła ślub z jakimś konsultantem IT.
– My też długo szukałyśmy, ale jak się przestaje szukać, to wtedy się znajduje! – rzuciła z entuzjazmem ta w ciąży.
Przytaknęłam, choć w środku miałam ochotę rzucić kieliszkiem o ścianę. Ja nie szukam miłości, ja się w tym wszystkim po prostu gubię. Mam dość spotkań z mężczyznami, którzy stale mówią tylko o sobie, a kobieta ma być tylko dodatkiem do ich sukcesu.
Wychodząc z imprezy, usłyszałam jeszcze za plecami:
– Iza, ty jesteś za mądra dla tych chłopaków, dlatego jesteś sama.
Tak. Bo przecież największą wadą kobiety jest to, że ma coś do powiedzenia.
Rachunki same się nie zapłacą
Poznałam go w aplikacji. Miał na zdjęciu psa i uśmiech, który wyglądał na szczery. W opisie nie było nic o siłowni ani o tym, że „szuka bratniej duszy do wspólnej jogi i podróży po Azji”, więc uznałam, że warto dać mu szansę. Spotkaliśmy się w restauracji w centrum. Byłam zdziwiona, że to nie był to bar szybkiej obsługi. Miłe zaskoczenie. Przynajmniej przez pierwsze dziesięć minut.
– To powiedz mi, Iza, masz kredyt? – zapytał, zanim zdążyłam zamówić coś więcej niż wodę.
– Nie. A co, robisz ankietę?
– Nie, po prostu muszę wiedzieć. Wiesz, ja podchodzę do życia strategicznie. Chcę wiedzieć, z kim rozmawiam. Mieszkanie wynajmujesz czy kupione?
Zrobiło mi się zimno. Przez sekundę zastanawiałam się, czy jestem w ukrytej kamerze. Ale nie – on był całkiem poważny.
– Słuchaj, nie żebym była niegrzeczna, ale czy ty szukasz dziewczyny, czy bilansu finansowego?
– I jedno, i drugie. Miłość miłością, ale rachunki same się nie zapłacą – odpowiedział, biorąc łyk wody.
Chciałam wyjść. Chciałam krzyknąć, że mam dosyć mężczyzn, którzy rozmawiają jak z księgową zamiast z kobietą. Ale zostałam jeszcze piętnaście minut. Nie wiem czemu. Może dla tej jednej chwili, kiedy próbowałam sobie wmówić, że to tylko jego nieudany żart. Nie był.
Siedziałam wtedy w parku, na ławce przy fontannie, z książką, której nawet nie czytałam. Miałam za sobą długi tydzień i równie długą listę porażek. Randka z kalkulatorem, nieodebrana rozmowa kwalifikacyjna i tekst mamy: „Iza, może to z tobą coś nie tak?”. No i ten dzień, który miałam tylko dla siebie. Nareszcie. Nagle obok usiadł facet. Miał kawę w ręku, sportową torbę i lekką zadyszkę, jakby dopiero co skończył biegać. Przez chwilę tylko siedział i patrzył przed siebie. Cisza była nawet przyjemna. Nagle się odezwał.
– Nie boisz się tak sama siedzieć? Tyle się słyszy…
– Nie, raczej się nie boję. A ty? Nie boisz się tak zagadywać nieznajome kobiety? Tyle się słyszy…
Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem. Zaczęliśmy rozmawiać. Nie pamiętam nawet, jak długo. O książkach, o muzyce, o tym, jak bardzo Warszawa potrafi przytłoczyć, a jednocześnie dawać poczucie wolności. Nie pytał o mój stan cywilny ani zarobki. Nie mówił o sobie z wyższością. Po prostu rozmawiał. Było miło. Naturalnie.
– Zostawisz mi swój numer? – zapytał, wstając.
– A może po prostu jeszcze się spotkamy, przypadkiem? – odpowiedziałam z przekąsem.
Uśmiechnął się, a potem… naprawdę odszedł. Bez ciśnienia. Bez kalkulacji. Bez numeru. I chociaż nie zostawił nic poza kubkiem po kawie na ławce, pomyślałam wtedy: może nie każdy przypadek to przeznaczenie, ale może nie każde przeznaczenie musi zacząć się od aplikacji.
Najlepsze rzeczy przychodzą, gdy przestajesz na nie naciskać
Minęły tygodnie, a ja wciąż chodziłam na swoje „samotne randki” z książką i kawą w ręku. W domu nikt nie pytał, bo i po co – rodzice już dawno przestali wierzyć, że znajdę kogoś wartościowego. Sama też zaczęłam wątpić. Każdy facet, którego poznawałam, wydawał się kalkulatorem w garniturze albo egoistycznym karierowiczem.
Jednego wieczoru wybrałam się na spotkanie ze znajomymi z pracy. To miała być zwykła kolacja, śmiechy i plotki – nic poważnego. I wtedy zobaczyłam go. Nie pamiętam, jak dokładnie, ale coś w jego spojrzeniu sprawiło, że świat wokół mnie zniknął na chwilę. Nie był szefem, nie miał samochodu sportowego ani luksusowego zegarka. Był zwyczajny, w sposób, który w tych czasach wydawał się wręcz niecodzienny.
– Cześć, mogę usiąść? – zapytał, z lekkim uśmiechem.
– Jasne – odpowiedziałam, chociaż serce biło mi jak szalone.
Rozmawialiśmy godzinami. O książkach, muzyce, pracy, która nas czasem wkurzała, i o tym, że wcale nie trzeba od razu planować wspólnego życia. Nie było presji, tylko zwykła rozmowa, która płynęła naturalnie. Pomyślałam wtedy, że może czasem najlepsze rzeczy przychodzą, gdy przestajesz na nie naciskać.
– To było… miłe – powiedziałam, gdy kolacja dobiegała końca.
– Tak, naprawdę – odparł. – Może spotkamy się jeszcze raz, już nie przypadkiem?
Nie musiałam odpowiadać od razu. Wiedziałam, że to, co się zaczęło, nie jest kolejnym projektem ani kalkulacją. To była szansa. I tym razem byłam gotowa jej zaufać. Czasem życie daje ci dowody, że nadzieja nie umiera, nawet jeśli wydaje ci się, że wszystkie drogi są zamknięte. Trzeba tylko przestać patrzeć na świat przez pryzmat rozczarowań i pozwolić, by coś po prostu się wydarzyło.
Jeszcze wszystko może się ułożyć
Kilka tygodni później spotkaliśmy się ponownie, tym razem na spacerze nad Wisłą. Był chłodny, jesienny wieczór, ale w powietrzu było coś ciepłego – taka nieokreślona lekkość, którą trudno znaleźć w świecie pełnym oczekiwań i presji. Szliśmy obok siebie, w milczeniu czasem, rozmawiając czasem, a ja czułam, że każdy krok przybliża mnie do czegoś, czego dawno szukałam – zwyczajnej obecności drugiego człowieka, który nie ocenia i nie kalkuluje.
Nie pytał o przyszłość ani o mój stan majątkowy. Nie zadawał tych pytań, które w ciągu ostatnich lat sprawiały, że czułam się oceniana i niewystarczająca. To było jak oddech świeżym powietrzem po latach duszności. Czułam, że mogę być sobą, bez maski, bez kalkulacji i oczekiwań. Nie musiałam udawać ani udowadniać, że jestem „w porządku”, że moje życie ma sens. Wreszcie ktoś patrzył na mnie i widział po prostu mnie.
– Cieszę się, że cię poznałem – powiedział nagle.
– Ja też – odpowiedziałam szczerze, choć serce biło mi jak szalone.
Nie wiedziałam, dokąd zaprowadzi nas ta droga. Nie planowałam od razu wspólnej przyszłości ani natychmiastowego zamieszkania razem. Ale pierwszy raz od dawna poczułam, że to nie musi być kalkulacja ani kompromis – może po prostu być. Wychodząc z parku, uśmiechnęłam się do siebie. Zrozumiałam, że samotność nie jest wyrokiem. Czasem trzeba po prostu przestać szukać i zacząć zauważać szanse, które pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie.
Czasem najlepsze historie zaczynają się w ciszy, przy zwykłym spacerze, a nie przy wielkiej scenie z dramatem i presją rodziny. I choć nie wiem, co przyniesie jutro, po raz pierwszy od dawna poczułam nadzieję. Nadzieję, że jeszcze wszystko może się ułożyć. Że życie czasem zaskakuje, a szczęście potrafi przyjść w najmniej oczekiwanym momencie – w postaci zwykłej, ludzkiej obecności.
Iza, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zapach prawdziwego mężczyzny podziałał na mnie lepiej niż drogie perfumy. A to miał być zwykły spacer po lesie”
- „Nie mogę znieść tego, że mój mąż jest zimny jak lód. Jesienią zamiast gorącego uczucia grzeje mnie tylko ciepły koc”
- „W lesie zamiast borowików, znalazłam ideał mężczyzny. Liczyłam na miłość jak z bajki, ale los zaśmiał mi się w twarz”





