Wszystko zaczęło się od nowej pracy. Długo szukałam czegoś, co dałoby mi poczucie sensu, nie tylko przelew na koncie. Kiedy w końcu dostałam propozycję z agencji kreatywnej, pomyślałam, że to dobry znak. Pierwszego dnia byłam tak zestresowana, że przyszłam pół godziny wcześniej i nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Zeszłam do kawiarni w biurowcu, siedziałam przy stoliku przy oknie i powtarzałam w głowie odpowiedzi na pytania, które i tak pewnie nikt mi nie zada.
Pierwsze spotkanie było jak z bajki
Miał ciemne, lekko potargane włosy i nosił ciemnoniebieski garnitur bez krawata. Pamiętam, jak pomyślałam, że wygląda jak ktoś z branży filmowej – trochę zmęczony, ale w atrakcyjny sposób. Po chwili jego ręka potrąciła filiżankę z kawą. Kawa rozlała się prosto na moje kolana.
– O matko, przepraszam! – poderwał się od razu i zaczął szukać serwetek. – Kompletnie nie spojrzałem, przepraszam, serio. Kupię ci nową spódnicę, przysięgam – rzucił dramatycznie. – Albo kawę. Może najpierw kawę?
Śmiałam się wtedy. I powiedziałam, że skoro już zrujnował mi poranek, może mnie przynajmniej przeprosić kolacją. Nie sądziłam, że naprawdę się odezwie. Wymieniliśmy numery, ale nie traktowałam tego poważnie – ot, flirt na poprawę humoru. A jednak napisał jeszcze tego samego dnia. Najpierw wiadomość: „Mam nadzieję, że twoja spódnica przeżyła. I że ty też”. Potem zaproponował spotkanie.
Wiedziałam tylko, że pracował w dziale IT w jakiejś dużej firmie, ale znacznie więcej pytał o mnie. Słuchał z uwagą, zadawał pytania, śmiał się w odpowiednich momentach. Poczułam, że mogłabym mu powiedzieć wszystko, a on by to przyjął. Nie oceniał. Nie dominował. Był... czuły. Inaczej niż wszyscy faceci, których znałam. Potem przyszły kolejne randki – wspólne wieczory, kino, spacery. Małe gesty. Liściki zostawiane w mojej torbie, kawa czekająca rano pod drzwiami, SMS-y z „dobranoc”. Wszystko wyglądało jak początek czegoś dobrego.
– Masz w sobie coś niepokojąco delikatnego – powiedział kiedyś. – Chcę cię chronić przed światem.
Pamiętam, jak się wtedy wzruszyłam. Tak bardzo chciałam wierzyć, że to prawda. Dopiero później zrozumiałam, że to, co brałam za troskę, było kontrolą. Że te pytania nie były z ciekawości, tylko potrzebne mu do układanki, którą tworzył.
Układanka, w której to ja miałam być pionkiem
Na początku wszystko było jak z filmu, pasowaliśmy do siebie idealnie. Ale potem pojawiły się drobiazgi, które mnie uwierały. Pewnego razu, przeglądając zdjęcia na jego telefonie, zobaczyłam jedno sprzed naszego „przypadkowego” spotkania w kawiarni. To był screen mojego profilu na LinkedInie. Zapytałam o to, półżartem.
– Serio? Masz mój profil zapisany w telefonie? – roześmiałam się, ale serce zabiło mi mocniej.
Uśmiechnął się lekko, nawet niespeszony.
– A kto nie stalkuje osób, które go interesują? – wzruszył ramionami. – Znalazłem cię po imieniu i firmie. Sprawdziłem tylko, czy jesteś prawdziwa.
Przemilczałam też to, że znał mój grafik lepiej niż ja. Że raz wiedział, gdzie byłam, chociaż nigdy mu nie mówiłam. Gdy zapytałam, odpowiedział, że widział moje story na Instagramie. Ale ja nie wrzucałam wtedy nic. Mimo to wszystko inne wydawało się takie dobre. Czułam się kochana. Zobaczona. Doceniona. Jakby on wiedział, czego potrzebuję, zanim sama to rozpoznam.
Prawda przyszła niespodziewanie
Coraz częściej miałam wrażenie, że coś mi umyka, więc któregoś dnia weszłam do jego mieszkania pod pretekstem zostawienia kluczy. Postanowiłam zajrzeć do szuflady w jego biurku i znalazłam segregator wypełniony moimi zdjęciami z mediów społecznościowych, starymi postami i komentarzami. Nawet screeny wiadomości, które kiedyś wymieniłam z kimś zupełnie przypadkowym.
Obok leżał notatnik, a w nim miał zapisane rzeczy, które lubię, czego się boję, co mnie rozśmiesza. Drobne, prywatne szczegóły. Słowa, których używam, sposób, w jaki reaguję. Przeczytałam tylko kilka stron. To wystarczyło. Zorientowałam się, że nic, absolutnie nic między nami nie było przypadkiem. Wszystko, co uznałam za magię, było wyreżyserowane.
Usiadłam na jego kanapie z tym segregatorem w dłoniach i nagle poczułam się jak postać w cudzym scenariuszu. Nie porozmawiałam z nim jednak od razu. Potrzebowałam kilku dni, żeby zebrać myśli i nie rzucić się na niego z krzykiem. Kim trzeba być, żeby stworzyć taki teatr? Wymyślić romans od zera, krok po kroku – i wmówić mi, że to przeznaczenie?
W końcu nie wytrzymałam i powiedziałam mu prosto w twarz.
– Wiesz, ostatnio mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.
Zamarł tylko na sekundę, ale wystarczyło. To było to jedno mrugnięcie okiem za długo, jedno uderzenie serca za szybko. Wiedział. Zrozumiał. Ale nie zaprzeczył.
– Przeczytałam wszystko – powiedziałam cicho. – Segregator, notatnik. Ten cały plan, jak mnie zdobyć. Więc nie kłam teraz. Po prostu mi powiedz: dlaczego?
– Bo mogłem – odpowiedział. – Bo chciałem zobaczyć, czy da się kogoś stworzyć od zera. Zbudować emocję. Wiesz, jak łatwo cię było rozczytać?
– Nigdy mnie nie kochałeś?
– Nie. Ale przez chwilę uwierzyłem, że ty mnie tak, jak planowałem.
Po tej rozmowie rozpadłam się z upokorzenia
Przez miesiące wierzyłam, że jestem czyimś „trafem”. Że po prostu do siebie pasujemy, że to takie rzadkie i prawdziwe. A tymczasem byłam wynikiem jego projektu. Eksperymentu. Jak mysz w labiryncie, którą ktoś prowadzi palcem przez ścianki, sprawdzając, jak zareaguje na każdy skręt. Próbowałam potem poukładać sobie to, co się stało, w głowie. Na terapii powiedziałam kiedyś, że nie wiem, kim byłam dla niego. Psycholog tylko spojrzała na mnie z powagą i odparła:
– Byłaś tylko celem.
I to chyba bolało najbardziej. Nie to, że mnie nie kochał – bo ludzie się nie zakochują, trudno, to się zdarza. Ale że on od początku nie widział we mnie człowieka. Tylko podatny materiał. Idealną kandydatkę do manipulacji. Wszystko o mnie wiedział. A ja nie znałam go wcale. Niczego, co mówił, nie mogę już traktować poważnie. Każde wspomnienie jest podejrzane. Każde „kocham” – zainscenizowane.
Zablokowałam go wszędzie. Zmieniłam mieszkanie. Zerwałam kontakt z każdą wspólną znajomą. Do dziś uczę się nie ufać od razu, nie dawać siebie całej i nie mylić cudzej obsesji z przeznaczeniem. Bo już nigdy więcej nie chcę być niczyim scenariuszem.
Natalia, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na ślubie koleżanki omal nie spadłam z krzesła. Byłam w szoku, gdy ujrzałam, kto jej składa przysięgę małżeńską”
- „Na emeryturze miałam się lenić, a nie prowadzić bufet dla całej rodziny. Nie pozwolę się perfidnie wykorzystywać”
- „Mąż zawsze marzył o wielkiej willi, ale to ja muszę sprzątać w nieskończoność. Tyram więcej, niż hotelowa pokojówka”





