Sanatorium w miało być chwilą wytchnienia po ciężkich miesiącach żałoby i samotności. Nie sądziłam, że wśród emerytów z kijkami i panów w swetrach znajdę kogoś, kto obudzi we mnie tyle emocji. Tadeusz był inny niż reszta – uprzejmy, szarmancki, zawsze z uśmiechem. Zakochałam się, choć zarzekałam się, że to już nie dla mnie. Czułam się znowu widziana, ważna. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę, a jego komplementy koiły starannie ukrywane rany. Nie wiedziałam, że ten miły pan w beżowej kurtce nie szukał miłości, tylko okazji. A ja byłam idealną – naiwną i sentymentalną.
Naprawdę mu uwierzyłam
– Pani Barbaro, a może damy się namówić na herbatkę w parku? – zapytał pierwszego dnia, ledwo się zapisałam na zabieg borowinowy. Miał ujmujący uśmiech i spojrzenie, które przypominało mi mojego męża z młodości. Trochę zaskoczona, ale i rozbawiona, skinęłam głową. W końcu po to tu przyjechałam – żeby odpocząć, zmienić klimat, a może nawet trochę poflirtować.
Herbatka okazała się początkiem codziennego rytuału. Codziennie po zabiegach szliśmy do tej samej ławki, zawsze tej pod brzozą, z widokiem na fontannę. Tadeusz opowiadał o swoim życiu – o pracy w szkolnictwie, o tym, jak wcześnie stracił żonę, o dorosłym synu, który mieszka w Niemczech. Był ciepły, otwarty, wydawał się taki... porządny. Dawał mi coś, czego nie czułam od lat – uwagę. Umiał słuchać. Gdy mówiłam o sobie, nie przerywał, nie poprawiał. Patrzył z zaciekawieniem, czasem nawet wzruszeniem.
Po tygodniu znałam go niemal na pamięć, choć teraz, z perspektywy czasu, nie wiem, ile w tym było prawdy. Przynosił mi rano kawę w plastikowym kubeczku, podrzucał gazetę, kiedy nie miałam siły iść do kiosku. Nazywał mnie „słoneczkiem”. I ja, głupia, rozkwitałam jak nastolatka.
– Wiesz, Basiu – powiedział pewnego popołudnia, trzymając mnie za rękę – nie sądziłem, że jeszcze kiedyś się zakocham.
Wzruszyłam się wtedy. Naprawdę mu uwierzyłam.
Zaczęli nazywać nas "gołąbkami"
Nasz codzienny rytuał szybko przerodził się w coś więcej. Ludzie w sanatorium zaczęli nazywać nas „gołąbkami z pokoju 14 i 27”. Śmiałam się z tego, ale w środku byłam dumna – że ktoś mnie jeszcze chce, że wciąż mogę być kobietą, a nie tylko wdową po Witoldzie i matką trójki dorosłych dzieci. Tadeusz był czuły, uważny, czasem aż za bardzo. Potrafił nagle objąć mnie w windzie albo pocałować w policzek przy stołówce. Dla niektórych to może nic takiego, ale ja przez lata żyłam w ciszy i powściągliwości. U niego było inaczej.
Zabierał mnie na spacery po parku zdrojowym, mówił, że lubi patrzeć, jak liście wirują w powietrzu, a ja – głupia – naprawdę wierzyłam, że to facet z duszą artysty. W niedziele zamawialiśmy ciasto i aromatyczną kawę w naszej ulubionej kawiarni. Tadeusz potrafił znaleźć w każdym dniu coś romantycznego. Opowiadał mi o książkach, o filmach, które kiedyś chciał obejrzeć z żoną, ale nie zdążyli.
– Może obejrzymy razem, co? – rzucił raz, łapiąc mnie za rękę.
Nie chciałam, żeby ten turnus się kończył. Miałam wrażenie, że spotkałam człowieka, z którym mogłabym dzielić resztę życia.
– Musimy znaleźć sposób, żeby to nie był tylko sanatoryjny romans – powiedział, gdy siedzieliśmy pod iluminowaną wieżą ciśnień.
Zadrżałam. Bo ja już nie traktowałam go jak romans. Ja naprawdę zaczęłam planować przyszłość.
Nie podejrzewałam, że to dopiero początek
Pierwszy raz o pieniądzach wspomniał mimochodem. Siedzieliśmy wtedy na ogródku przy deptaku, kiedy zerknął na swój telefon i powiedział:
– No tak… znowu coś do spłaty.
Spojrzałam na niego z troską. Wyglądał na zmartwionego. Zmarszczki na jego czole były głębsze niż zwykle.
– Co się stało?
– A, to stara historia. Długi po synu. Miał firmę, wszystko poszło na mnie. Ale nie chcę ci tym głowy zawracać, Basiu. Sanatorium to nie miejsce na smutki.
Tyle że ten temat wracał. Co kilka dni z nowymi szczegółami. A potem… potem poprosił.
– Basiu, wiem, że to wstyd. Ale gdybyś mi pożyczyła tysiąc pięćset złotych… tylko na chwilę. Oddam zaraz po turnusie, słowo honoru.
Poczułam się rozdarta. Z jednej strony miałam wrażenie, że to przecież mężczyzna, któremu zaczęłam ufać, którego pokochałam. Z drugiej – coś mi w środku podpowiadało, żeby uważać. Ale serce już dawno przejęło kontrolę. Wyciągnęłam kartę z portfela.
– Masz. Ale chcę, żebyś to potraktował jak znak zaufania. Nie pożyczam byle komu.
Ucałował mnie w dłonie. – Jesteś aniołem, Basiu. Aniołem zesłanym z nieba. A ja wtedy naprawdę w to wierzyłam. Nie podejrzewałam, że to dopiero początek.
Jak się kocha, to się pomaga
Z początku myślałam, że to tylko zbieg okoliczności. Że portfel mu się gdzieś zapodział, że bankomat był nieczynny, że syn nie oddał pieniędzy na czas. Te „przypadki” zaczęły się mnożyć. A ja… zamiast zapalić w głowie czerwoną lampkę, tłumaczyłam go przed sobą i światem.
– Tadeusz to dumny człowiek, nie poprosiłby o pomoc, gdyby naprawdę nie musiał – powtarzałam sobie w duchu, gdy pożyczałam mu kolejne pięćset złotych „na bilety”, a tydzień później „na leki dla szwagra”.
Zauważyłam też, że coraz mniej mówił o mnie – a coraz więcej o tym, co mu się przydarzyło, co mu się należy, co powinien dostać, ale mu odebrano. Przestał mnie nazywać „słoneczkiem”. Zaczął mówić „Basieńko” z taką czułostkowością, jakby próbował mnie ugłaskać.
– Kochana, nie miałabyś jeszcze dwóch stówek do końca tygodnia? Nie lubię cię prosić… – powiedział raz, wpychając mi rękę w kieszeń płaszcza. Zamarłam. To już nie była prośba – to było oczekiwanie.
A jednak wciąż wierzyłam. Wydawało mi się, że jak się kocha, to się pomaga. Że prawdziwe uczucie to też lojalność. Że może życie doświadczyło go mocniej niż mnie. Mówił, że jego była żona wszystko mu zabrała, że samotność go zżerała od lat. Że ja jestem dla niego jak powiew świeżego powietrza. Zaczęłam unikać rozmów z córką. Kiedy dzwoniła, udawałam, że mam zajęcia. Bałam się, że usłyszy coś w moim głosie. Że wyczuje, że coś jest nie tak.
Turnus się skończył, ale nasz kontakt nie. Tadeusz obiecywał, że przyjedzie do mnie jeszcze przed świętami. Pisał wiadomości, dzwonił codziennie. Rano – „Dzień dobry, Basieńko, śniłaś mi się”, wieczorem – „Tęsknię. Jak tylko rozwiążę sprawy z bankiem, będę u ciebie”. Brzmiało to wszystko jak z taniego romansidła, ale mi się to podobało. Może nawet potrzebowałam tych frazesów.
Po miesiącu od sanatorium przelałam mu łącznie ponad pięć tysięcy złotych. Za każdym razem miał dobrą wymówkę – a to problemy z autem, a to hotel. Byłam głupia. Ale jeszcze głupsze było to, że mówiłam sobie, że przecież odda. Przecież obiecał. Mężczyzna z taką kulturą osobistą nie mógłby mnie oszukać.
Opowiedziałam córce o swojej nowej miłości i jego problemach finansowych.
– Dlaczego przez dwa miesiące wysłałaś mu więcej pieniędzy niż dałaś mi przez ostatnie dwa lata? - zapytała głosem ostrym jak brzytwa:
Zamarłam. Próbowałam się tłumaczyć. Że to tylko pożyczka. Że to miłość. Że ona nic nie rozumie. Ale ona rozumiała aż za dobrze.
– Coś Ty najlepszego narobiła mamo. Właśnie go sprawdziłam. On od wielu lat jeździ po sanatoriach, ale chyba w innym celu. I nie jesteś pierwsza, którą tak sobie urobił.
Byłam tylko kolejnym „łatwym celem”
W tamten wieczór nie spałam ani minuty. Siedziałam przy komputerze, przeglądając fora dla kuracjuszek, grupy sanatoryjne na Facebooku, artykuły o oszustach uczuciowych. I tam – jak grom z jasnego nieba – znalazłam wątek z jego imieniem i nazwiskiem. Kobiety opisywały go dokładnie tak samo, jak ja: „elegancki pan po sześćdziesiątce”, „romantyk z poetycką duszą”, „czuły, zakochany, z problemami finansowymi”. Jedna wrzuciła nawet wspólne zdjęcie z nim z innego sanatorium.
Nie wiem, co bolało bardziej – to, że mnie oszukał, czy to, że nie byłam wyjątkowa. Że dla niego byłam tylko kolejnym „łatwym celem”. Kiedy dzwonił następnego dnia, nie odebrałam. Potem napisał „Basiu, czy wszystko w porządku?” – i już miałam mu odpisać, że wszystko wiem, że nie jestem głupia, ale… nie zrobiłam tego. Zablokowałam go. Nie chciałam kolejnych słów, kolejnych kłamstw. Zgłosiłam sprawę na policję, choć nie łudziłam się, że coś odzyskam. Tak, zakochałam się. I zapłaciłam za to wysoką cenę. Dziś? Staram się nie wstydzić. Bo to nie ja powinnam się wstydzić. To on żerował na cudzej samotności. Ja tylko pragnęłam miłości. Jak każda z nas.
Barbara, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na emeryturze miałam się lenić, a nie prowadzić bufet dla całej rodziny. Nie pozwolę się perfidnie wykorzystywać”
- „Mąż całymi dniami gapi się w telewizor, a spaceruje tylko do lodówki. Nie tak wyobrażałam sobie naszą jesień życia”
- „Moje dzieci przyjeżdżają do mnie tylko na schabowe. We własnym domu czuję się jak niepotrzebny mebel”









