Nie wiem, co ich tak bardzo zdziwiło. Przecież mam tylko pięćdziesiąt lat, nie sto. A jednak, kiedy przy rodzinnym obiedzie oznajmiłam, że wychodzę za mąż, w pokoju zapadła cisza tak głęboka, że słychać było, jak zegar w kuchni cykał. Mama jako pierwsza odezwała się po kilkunastu sekundach, niepewnie podnosząc wzrok znad filiżanki.
– Beata… Ty żartujesz, prawda?
Nie żartowałam. Ale fakt – może zbyt długo byłam sama, może za rzadko skarżyłam się na samotność, może zbyt często mówiłam, że „już się w tym wieku nikogo nie szuka, bo i po co”. Aż tu nagle – ślub. I to nie z jakimś starym znajomym, który „zawsze był gdzieś w tle”, tylko z facetem, którego poznałam przez internet. I który… no cóż, jest ode mnie młodszy. Nie jakoś dramatycznie, nie o dwadzieścia lat, ale jednak młodszy.
Rodzina miała swoje zdanie, a ja swoje. I tylko jedno z nich doprowadziło mnie do ołtarza.
Musiałam się im tłumaczyć
– Mamo, ty naprawdę się zakochałaś? – zapytała Marta, moja starsza córka, patrząc na mnie z mieszanką niedowierzania i troski. – Tak... na serio?
– A co to znaczy „na serio”? Że mam mieć jakiś kwit na to, zanim uwierzysz?
– Nie no, tylko… No nie wiem, mamo. To wszystko jakoś tak… szybko.
Siedziałyśmy na kanapie, jeszcze pachniało niedzielnym rosołem, a mój przyszły mąż – Bartek – właśnie wyszedł, by dać „nam kobietom pogadać”.
– Marta, ja go znam od ponad roku. Nie powiedziałam wam wcześniej, bo wiedziałam, że tak zareagujecie. I nie, nie jest „za młody”. Ma czterdzieści cztery lata. Tylko sześć lat różnicy. A twój ojciec był ode mnie starszy o dziesięć i nikogo to nie dziwiło.
– To nie to samo…
– A właśnie, że to samo. Tylko że teraz to ja jestem kobietą po pięćdziesiątce i pewnie według waszego myślenia, powinnam hodować storczyki i grać w kółko-krzyżyk z kotem.
– Mamo, nie przesadzaj…
– Nie przesadzam. Po prostu nie zamierzam czekać na cud. Facet się pojawił, polubił moje zmarszczki i moje poranne humory. I wiesz co? Ja też go lubię. Bardzo.
Marta milczała. Mieszała herbatę, choć cukru nie dodała. W końcu westchnęła.
– A on cię kocha?
– Tak, Martuś. I ja jego też.
Córka spojrzała mi w oczy. Uśmiechnęła się lekko, ale nie powiedziała już nic.
Siostra próbowała mnie zrozumieć
Następna w kolejce do „serdecznej troski” była moja siostra. Spotkałyśmy się u niej, w kuchni, przy domowej nalewce. Zawsze wiedziała, jak rozwiązywać problemy – przez pytania, nie osądy. Ale tym razem zaczęła inaczej.
– Beata… On na pewno nie ma żadnych długów?
– Boże, Magda. Serio?!
– No ja tylko pytam. Bo ty masz mieszkanie po mamie, pracę, emeryturkę za pasem. A on?
– Też ma mieszkanie. I pracę. I, o zgrozo, nie pije, nie bije, nie zdradza i nie chrapie.
– Nie chrapie?
– No dobra, trochę chrapie. Ale tak... znośnie.
Magda wzięła łyk nalewki i patrzyła na mnie chwilę bez słowa. Zmarszczyła brwi, jakby chciała coś wyczytać z mojej twarzy.
– Wiesz, Beata, ja się nie śmieję. Po prostu się boję, że ktoś cię wykorzysta. Że się zakochasz po uszy i potem zostaniesz z rachunkami i złamanym sercem.
– A jak nie spróbuję, to co? Zostanę sama. Całe życie czekałam, aż będzie „ten odpowiedni moment”, i dokąd mnie to zaprowadziło?
– Do Bartka?
– No właśnie. A on... on traktuje mnie jak kobietę. Nie jak mamę, nie jak babcię, nie jak nudną sąsiadkę.
– No dobrze, tylko obiecaj mi jedno.
– Słucham.
– Że nie zrobisz z tego wesela na sto osób. Błagam.
– Aż taka szalona nie jestem.
Roześmiałyśmy się.
Brat był w szoku
– Ślub?! Ty serio oszalałaś! – wrzasnął mój brat Marek, zanim jeszcze zdążyłam mu nalać kawy.
– Witaj, Marek, cieszę się, że wpadłeś.
– Beata, ja się martwię. Przecież ty znasz tego Bartka z internetu. Z jakiejś aplikacji randkowej.
– Z portalu dla dorosłych, jeśli już chcesz być dokładny. I nie, nie było tam golizny.
– Ale przecież to ryzyko. Nie znacie się, nie macie wspólnej przeszłości, dzieci, kredytu…
– Czyli wszystko, co gwarantuje szczęśliwe małżeństwo?
– Ty się zgrywasz, a ja serio pytam: co ty w nim widzisz?
Zawahałam się.
– Widzę w nim kogoś, przy kim mogę być sobą. Kto rano parzy mi kawę i całuje mnie w czoło, zanim otworzę oczy. Kogoś, kto słucha. A nie tylko kiwa głową, czekając, aż skończę mówić.
Marek spuścił wzrok. Oparł się łokciami o stół i przetarł dłonią twarz.
– Ty się boisz, że znów zostanę sama, prawda?
– Boję się, że cię zrani. Że za rok się obudzisz i okaże się, że to był błąd.
– A jeśli nie? Jeśli to będzie najfajniejsze, co mnie jeszcze w życiu spotka?
– To wtedy... wtedy stawiam wam tort weselny.
– Czekoladowy. I z malinami.
– Umowa.
Naprawdę tego chciałam
Ceremonia miała być skromna. Nie z tych z fotobudką, fajerwerkami i zespołem, który wyje z playbacku. Po prostu urząd, dwóch świadków, kilka najbliższych osób i obiad w restauracji z normalnym światłem, bez dyskotekowych laserów.
– Nie chcemy robić szumu – mówiłam, rezerwując stolik w małej knajpce z białymi obrusami. – Chcemy, żeby było spokojnie. Godnie. bez cyrku.
– Rozumiem. Czasem mniej znaczy więcej – uśmiechnęła się pani z restauracji.
Bartek nie naciskał na nic więcej. To było w nim piękne. Miał swoje zdanie, ale umiał ustąpić.
– Chcesz białe róże czy eustomy? – zapytał, kiedy przeglądaliśmy katalog z kwiatami.
– Jedne i drugie wyglądają, jakby miały zaraz zwiędnąć. Może po prostu goździki?
– Jak sobie życzysz. Ale zamówmy chociaż w kwiaciarni, a nie z bazarku przy metrze.
– Dobrze, panie elegancie. Jeden bukiet z kwiaciarni. I żadnych balonów, żadnych serpentyn i absolutnie żadnych welonów.
– Dobra, dobra… Ale obrączki chyba kupujemy?
– Kupujemy. Klasyczne, proste, bez grawerów w stylu „na zawsze twój”.
– Uff, czyli nie muszę zamawiać takiej z rysunkiem misia?
– Spróbuj, to zobaczysz.
Tego dnia, kiedy wybieraliśmy najzwyklejsze złote obrączki, zrozumiałam, że naprawdę tego chcę. Nie wesela, nie fanfar. Jego. Po prostu jego.
Nie było fajerwerków
Dzień ślubu był cichy. Bez dramatów, bez porannego biegania z lokówką i bez ciotek pytających, czy jestem pewna.
– To już? – zapytała Marta, kiedy poprawiała mi włosy przy lustrze.
– Tak. Chyba nigdy nie byłam bardziej gotowa.
Miałam na sobie prostą kremową sukienkę do kolan i płaskie buty. Zero koronek, zero trenów. I zero wątpliwości. W urzędzie było nas dziesięcioro. Moje dzieci, jego i moja siostra, mój brat z żoną i kilkoro najbliższych przyjaciół. Bartek stał przy wejściu, nerwowo ściskając w dłoni bukiet z białych goździków.
– Spóźniłaś się trzy minuty – szepnął z uśmiechem, podając mi bukiet.
– Daj spokój, całe życie czekałam na odpowiedniego faceta. Te trzy minuty to nic.
Ceremonię poprowadziła miła pani urzędniczka, która mówiła do nas ciepłym tonem, nie jak do petentów w sprawie meldunku.
– Czy pan Bartosz i pani Beata wyrażają wolę zawarcia związku małżeńskiego…?
Słuchałam jak przez mgłę. Głos urzędniczki zdawał się płynąć gdzieś obok. Skupiałam się na Bartku. Na jego dłoni, która delikatnie dotykała mojej. Na jego wzroku, w którym nie było ani grama strachu. Tylko spokój. I coś jeszcze: pewność.
– Tak.
– Tak.
– Może pan pocałować pannę młodą.
Pochylił się, muskając moje usta. I to było wszystko. Prosto, krótko, cicho. Ale dokładnie tak, jak chciałam.
Mój nowy początek
Obiad po ślubie był równie spokojny jak sama ceremonia. Bez przemówień, bez szpilek wbijanych przez wścibskich krewnych, bez podziękowań. Siedzieliśmy przy długim stole, jedliśmy krem z pomidorów i piliśmy białe wino. Było cicho, trochę jakbyśmy wszyscy wciąż nie dowierzali, że to się wydarzyło.
– To było… naprawdę ładne – powiedziała cicho Marta, odkładając łyżkę.
– Bez przesady. Po prostu zwykły ślub.
– Nie. Właśnie, że nie „po prostu”. Taki, jak trzeba.
Marek cmoknął z uznaniem.
– A wiesz, Beata… byłem sceptyczny. A tu patrz, wyszło. Nawet tort był smaczny.
– Bo sama wybrałam. Nie zostawiłam tego wam.
– Mądra jesteś – przyznał.
Bartek nachylił się i wyszeptał mi do ucha:
– Teraz już nikt mi ciebie nie odbierze.
– Nawet ty sam?
– Szczególnie ja. Przysięgałem przecież.
Wieczorem, już w domu, zdjęłam sukienkę, weszłam w wygodną piżamę i usiadłam na kanapie z herbatą. Bartek przyniósł koc.
– Tak sobie wyobrażałem nasze małżeństwo – powiedział, otulając mnie.
– Jak?
– Że nie będzie trzeba nic udawać. Ani młodszych, ani piękniejszych, ani bardziej idealnych.
– Czyli mam chodzić we flanelowej piżamie?
– Chodź, jak chcesz. Byle ze mną.
Uśmiechnęłam się. Mówią, że po pięćdziesiątce to już tylko spokój, ogródek i wspomnienia. A ja mam swój nowy początek. Z nim.
Beata, 50 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W naszym małżeństwie było o 1 osobę za dużo. To, co zrobił mi mój mąż, było gorsze niż zdrada z kochanką”
- „Mąż na 10. rocznicę ślubu przeszedł samego siebie. Zamiast luksusowych perfum dostałam 3 pary skarpet”
- „Teściowie nie pomogli nam z kredytem, choć skrywali wielką fortunę. Przez ich skąpstwo nie mam co włożyć do bułki”









