W tym mieszkaniu zawsze panowała cisza, ale kiedyś to była inna cisza. Taka, co grała razem z muzyką z radia, szumem czajnika, śmiechem Hanki. Teraz to... inna sprawa. Tu się cisza wżera w ściany. Ciężka, jak kurz, który osiada w rogach, którego nie chce mi się już ścierać. Nawet nie wiem, po co by to robić. Dla kogo? Od ponad dwóch lat mieszkam sam. Zegar chodzi, ale ja jakby stanąłem. Codziennie parzę tę samą herbatę w termosie, co rano. Tak mnie Hanka nauczyła. „Zawsze miej ciepłą, bo potem nie będzie się chciało czekać” – mówiła. No to mam, zawsze ciepłą, ale sam już nie wiem, po co.

Telewizor chodzi, ale ja go nie słucham. Gada do ściany. Czasem coś mignie – jakiś serial, jakaś reklama. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz naprawdę się w coś wciągnąłem. Nawet nie wiem, co teraz leci. Kanałów mam tyle, że z nudów raz wcisnąłem coś pilota – włączył się kanał przyrodniczy. Pokazywali pingwiny. Stałem wtedy z kubkiem herbaty przy oknie i patrzyłem, jak jeden z nich idzie samotnie przez śnieg. I tak sobie myślę: „Znam ten spacer, bratku”.

To tylko uprzejmość

Z okna widzę blok naprzeciwko. Balkon w balkon. Codziennie te same zasłony, czasem ktoś rozwiesi pranie, czasem kot patrzy. Jeden dzień jak drugi. Autobus o 7:42, zawsze ktoś biegnie na przystanek, jakby to coś zmieniało. Ja nigdzie się nie spieszę. Nigdzie już nie muszę.
Ludzie dzwonią. Dzwoniła kiedyś szwagierka, sąsiad spod siódemki, nawet ksiądz z parafii. Ale nie odbieram. Czasem dzwoni telefon stacjonarny – ten ma inny dźwięk, stary, metaliczny. Jak z dawnych czasów. I wtedy kładę dłoń na słuchawce i czekam, aż przestanie dzwonić. Bo co mam powiedzieć? Że żyję? Że nadal mam buty Hanki pod ławką w przedpokoju, bo jakoś tak... nie mogę ich schować?

Nie rozmawiałem z człowiekiem od... może siedmiu miesięcy. Może ośmiu. Nie liczę. Czasem tylko sklepowa przy warzywach powie: „Dzień dobry”, a ja skinę głową, jakbym coś odpowiedział. Ale to nie jest rozmowa. To tylko uprzejmość. Dźwięki w tym mieszkaniu są monotonne. Stukot zegara, syk kaloryfera, czasem odgłos windy, jak się zatrzyma na moim piętrze, ale to rzadko. I ta cisza... Taka, co ma swój ciężar. Znam ją na wylot. Ona mnie tuli do snu i budzi rano. Z tą samą herbatą, z tym samym oknem.
Aż pewnego dnia... zapukała do mnie sąsiadka z góry.

Zostanę na chwilę

Pukanie do drzwi zabrzmiało tak, jakby ktoś upuścił garść kamieni na mój parapet. W pierwszej chwili zamarłem. Przysiągłbym, że przez chwilę nawet zegar się zatrzymał. Nikt nie pukał do mnie od miesięcy. Listonosz już dawno wrzucał wszystko do skrzynki, sąsiedzi wiedzieli, że nie otwieram. Stałem więc w kuchni, z ręką zawieszoną w połowie drogi do termosu, i nasłuchiwałem. Po chwili zapukała znowu. Cicho, ale stanowczo. Podszedłem do drzwi powoli, z wahaniem. Nie od razu nacisnąłem klamkę. Zajrzałem przez wizjer i zobaczyłem kobietę. Miała ciemne włosy spięte w kok i sweter, jakby narzucony w pośpiechu. Stała lekko przekrzywiona, trzymając coś w ręku – wyglądało jak mały klucz.

– Dzień dobry – powiedziała, kiedy otworzyłem. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale... może pan się zna na takich sprawach?

Zanim zdążyłem zapytać, o co chodzi, dodała:

– Z kranu mi cieknie. W kuchni. I nie wiem, co mam robić. Spojrzałem na nią zaskoczony.

– Spróbuję pomóc – odpowiedziałem. Głos mi zaskrzypiał, jakby pierwszy raz od dawna wyszedł na światło dzienne.

Uśmiechnęła się lekko, choć nie wyglądała, jakby było jej do śmiechu.

Założyłem sweter, wziąłem narzędzia i poszliśmy do jej mieszkania. Było jasne, z dużym oknem wychodzącym na to samo podwórze co moje. Z kuchni rzeczywiście dochodziło kapanie. Podeszła do zlewu, pochyliła się i odsunęła suszarkę na naczynia.

– Tu. Kapie już drugi dzień. Bałam się, że zaleję sąsiadów.

Klęknąłem przy rurze. Śruba była poluzowana. Poprawiłem ją, dokręciłem z wyczuciem. Wszystko trwało może dziesięć minut. W tym czasie stała obok i trzymała telefon z latarką.

– Chyba po sprawie – powiedziałem, prostując się.

– Uratował mnie pan. Naprawdę. – Głos miała łagodny, z nutą zmęczenia. – Nie mam się do kogo zwrócić po pomoc. Mąż nie żyje, dzieci daleko. A człowiek czasem potrzebuje... – urwała.

Zrobiło się niezręcznie. Przesunąłem dłonią po karku, szukając jakiejś odpowiedzi.

– Herbaty pan się napije? – zapytała nagle. – W ramach podziękowania. Zwykła, czarna.

Zawahałem się. Miałem już w głowie powrót do siebie, ciszę, znajomy kąt. Ale coś mnie zatrzymało. Może ten sposób, w jaki to powiedziała, a może fakt, że pierwszy raz od dawna czułem się... potrzebny.

– Zostanę na chwilę – odparłem.

Usiedliśmy przy stole. Herbata parowała, a ja patrzyłem przez okno. Ten sam widok, co z mojego. A jednak inny.

Za każdym razem wracałem

Z początku bywało niezręcznie. Przychodziłem raz na kilka dni – pod pretekstem, że warto sprawdzić, czy kran znów nie cieknie. Siadałem na tym samym krześle, Teresa nalewała herbaty, czasem przynosiła coś słodkiego. Jednego popołudnia postawiła przede mną talerzyk z szarlotką.

– Pana żona lubiła jabłka? – zapytała.

Zawahałem się. Odłożyłem łyżeczkę i spojrzałem w okno.

– Bardzo – odpowiedziałem po chwili.

Teresa skinęła głową, ale nie uśmiechnęła się.

Nie powiedziałem nic więcej. Co miałem powiedzieć? Że próbuję zapomnieć, choć nie chcę? Że jej głos czasem śni mi się w nocy, a rano czuję, jakby jej nieobecność znowu wydarzyła się na nowo? Któregoś dnia przyniosłem warcaby. Powiedziałem, że kiedyś graliśmy z Hanką na wszystko – od zmywania naczyń po wybór filmu na wieczór. Teresa zaśmiała się krótko i zgodziła się zagrać. Początkowo traktowałem to jak wyjątek. Jednorazową wizytę. Potem wyjątki zaczęły się powtarzać. I chociaż miałem ochotę zrezygnować, za każdym razem wracałem. Nie chciałem się przyzwyczajać. Nie chciałem lubić. Ale zaczynałem.

Może to się dzieje za szybko

Z dnia na dzień zacząłem znajdować powody, żeby nie wychodzić z mieszkania. Warcaby stały się zbędne, herbata obojętna. Patrzyłem na termos, ale już go nie napełniałem. Unikałem wzroku w lustrze, jakbym bał się tam siebie zobaczyć. Czułem się, jakby Hanka patrzyła na mnie z miejsca, którego nie potrafiłem sobie wyobrazić. I widziała, jak zaczynam się uśmiechać przy innej kobiecie. Nie odwiedzałem Teresy przez tydzień. Drzwi z góry nie skrzypiały, nikt nie stukał, nie pytał. Pomyślałem, że może zrozumiała, może się obraziła. A może się po prostu poddała.
Dziewiątego dnia usłyszałem ciche pukanie. Znałem ten rytm. Otworzyłem niechętnie.

– Zrobiłam dziś herbatę... i tak jakoś cicho się zrobiło – powiedziała, stojąc w progu.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Patrzyłem na jej dłonie – zmarznięte, splecione nerwowo.

– To nie pani – wykrztusiłem. – To ja. Może nie powinienem... może to się dzieje za szybko...

Spojrzała na mnie długo. Nie z irytacją, nie ze złością. Tylko cicho, spokojnie.

– A ile to jest „za szybko” dla kogoś, kto stoi w miejscu?

Wtedy się rozsypałem. Płakałem pierwszy raz od śmierci Hanki. Stałem z pochyloną głową, jakbym przepraszał, ale sam nie wiedziałem kogo i za co. Teresa nie mówiła nic. Po prostu położyła dłoń na mojej i została.

Coś się zmienia

Zaczęliśmy znowu się spotykać. Tym razem bez wymówek i bez udawania, że to tylko przypadek. Teresa znów zaparzała herbatę, znów kładliśmy warcaby na stole. Ale rozmowy były inne. Już nie omijaliśmy tematów, które wcześniej wisiały między nami w powietrzu.

– Mój mąż umarł sześć lat temu – powiedziała pewnego wieczoru. – Cichy był. Prawie się nie kłóciliśmy. Jak się śmiał, to aż oczy mu znikały.

Brakuje mi go do dziś. Nie odpowiadałem. Tylko kiwnąłem głową, bo znałem ten brak. Potem opowiedziała, jak jeździli nad morze, jak kiedyś zgubili się w lesie, jak uczył ją smażyć naleśniki.

– Myślisz, że ona... pozwoliłaby mi się znów uśmiechnąć? – zapytałem.

Spojrzała na mnie bez zdziwienia, bez oceny.

– Jeśli naprawdę cię kochała – to tak.

Milczałem chwilę, a potem, nie wiedząc czemu, dodałem:

– Zawsze robiła herbatę za mocną. Ja udawałem, że lubię.

Teresa się nie roześmiała, tylko skinęła głową z takim zrozumieniem, jakiego nie potrafiłbym opisać. Czułem coś w rodzaju ulgi. I strachu. Że coś się zmienia, że coś odpuszcza, że w tym wszystkim jest jeszcze miejsce na życie. Po chwili zagrałem nieprzemyślany ruch i straciłem damkę. Spojrzała na mnie, a ja – pierwszy raz od bardzo dawna – uśmiechnąłem się szczerze.

Nie wszystko wróciło do dawnych kształtów. Nie chciałem, żeby wróciło. Rano nadal parzę herbatę, ale nie do termosu. Czasem robię ją dla dwojga. Czasem Teresa przynosi swoją. Rozmawiamy mniej, niżby się chciało, ale też nie trzeba już tyle mówić. Cisza między nami nie boli.
Zasłony w moim oknie są nowe. Wybraliśmy je razem. Trochę ja, trochę ona. Trochę za jasne, ale zostawiłem. Teresa powiedziała, że światło w pokoju będzie lepsze. Miała rację.

Nie przestałem tęsknić. Ale przestałem umierać. Przestałem odliczać dni, które upłynęły od odejścia Hanki. Zacząłem liczyć te, które przychodzą.

– Dziś ty robisz herbatę – powiedziała Teresa ostatnio. – Ale ostrzegam – nie lubię za mocnej.

Z uśmiechem podałem jej filiżankę. I usiedliśmy przy stole. Cicho. Bez pośpiechu. W tle stukały warcaby, jakby chciały nam coś powiedzieć.

Henryk, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: