Nie jestem sentymentalna. Poważnie. Łzy lecą mi co najwyżej na cebuli albo jak się w nocy uderzę małym palcem o kant szafki. A jednak, kiedy ostatnio wyciągałam z piwnicy stare kartony, wpadłam na kopertę z napisem „Nasze wesele – 1972”. Otworzyłam. Zdjęcie, na którym wyglądam, jakbym szła na pogrzeb, nie na ślub. Zamiast radości – zmarszczone czoło, zaciśnięte usta i suknia, którą matka „przerabiała” po kuzynce.

– Piękna panna młoda – skomentował kiedyś mój pierwszy mąż. I to był, zdaje się, jedyny komplement, jaki od niego usłyszałam przez trzynaście lat małżeństwa.

Drugi mąż był bardziej wylewny, aż za bardzo, szczególnie dla ekspedientek, sąsiadek i tej fryzjerki, co robiła mu „tylko kark”. A trzeci... No właśnie. Bo choć brzmi to jak żart z kabaretu – dopiero za trzecim razem poczułam się jak żona. Jak kobieta, którą ktoś kocha nie „pomimo” ani „z przyzwyczajenia”, tylko po prostu. Za wszystko i mimo wszystko. Ale zanim do tego doszło – była Jadwiga. Trochę złośliwa, trochę zgorzkniała, z sercem jak kredens – pojemnym, ale zakurzonym.

Zawsze musisz mieć ostatnie słowo?

Z pierwszym mężem to była... pomyłka młodości. Pobraliśmy się, bo „wypada”, a babcia chciała mnie widzieć w białej sukni. No to jej pokazałam. I suknię, i męża. A potem zamieszkaliśmy w kawalerce po jego matce, gdzie w kuchni grzało się wodę na zupę i na kąpiel w jednym garnku.

– Jadzia, nie przesadzaj – burczał mąż, gdy narzekałam. – Ludzie mają gorzej.

– A ja mam ciebie. I to już jest wystarczająco gorzej – odpyskowałam.

Nie lubił, jak mówiłam. A już najbardziej nie lubił, jak mówiłam, co myślę.

– Zawsze musisz mieć ostatnie słowo? – warczał, jak znów kłóciliśmy się o coś banalnego. O proszek do prania, o pogniecione firanki, o to, że zjadł moje czekoladki.

Rozstaliśmy się po trzynastu latach, cicho i bez dramatu. On się wyprowadził, ja zostałam z radiem i kotem. Drugi mąż pojawił się niespodziewanie – po latach samotności. Przystojny wdowiec z „ustatkowanym życiem”. Tak mówił. Tyle że to „ustatkowanie” polegało na tym, że co drugi weekend „musiał wyjechać służbowo”, a potem pachniał nowym kobiecym zapachem. I wtedy powiedziałam sobie: „Dosyć”.

Żebyś sobie przypomniała, że żyjesz

Po drugim rozwodzie miałam dość wszystkiego. Mężczyzn, ślubów, wspólnego prania i wspólnych kredytów. Mówiłam każdemu, kto próbował mnie zeswatać:

– Dziękuję, wystarczy. Ja już dwie raty za mężów spłaciłam.

W pracy unikałam kolegów, a w autobusie siadałam przy oknie, udając, że czytam książkę. Dobrze mi było samej. Cicho, równo, przewidywalnie. Aż do dnia, w którym moja sąsiadka, pani Basia z trzeciego piętra, wparowała do mnie bez pukania z garnkiem bigosu i uśmiechem jak z reklamy protez.

– Jadźka, idziesz ze mną.

– Gdzie niby?

– Na dancing. Emerycki. Ale spokojnie, nie musisz z nikim tańczyć.

To po co mam tam iść?

– Żebyś sobie przypomniała, że żyjesz.

Miała w oczach taki błysk, że się nie oparłam. Przebrałam się w moją „wyjściową” bluzkę, która pamiętała czasy komunii mojej córki, i poszłam. Sala pachniała perfumami z kiosku i flaczkami. Gdzieś z głośników leciały dawne hity, a ludzie kołysali się jak stare sosny na wietrze. I wtedy zobaczyłam go. Siedział sam, przy stoliku przy oknie. Siwe włosy, okulary, marynarka z łatami na łokciach. Patrzył na parkiet z takim spokojem.

– Kto to? – szepnęłam do Basi.

– On? To Henio. Wdowiec. Cichy, kulturalny. Aż za bardzo.

Henio.

Nie powiedziałam tego na głos, ale coś we mnie zadrżało. Jakby to imię miało wrócić.

Kto by pomyślał

Na tym dancingowym wieczorku Henio nie podszedł. Usiadł, wypił sok pomidorowy, uśmiechnął się raz czy dwa i pożegnał się uprzejmym skinieniem głowy. A ja? Wróciłam do domu lekko rozczarowana, ale też... jakby lżejsza.

– I jak było? – wypytywała Basia przez domofon.

– Bigos lepszy niż muzyka – burknęłam, choć wiedziałam, że to nieprawda.

Przez kolejne dni nie mogłam przestać o nim myśleć. O jego oczach. Cichych, spokojnych, bez nachalności. Bez tego „musisz się uśmiechać, bo inaczej jesteś nieszczęśliwa” w spojrzeniu. Po prostu był. I był miły. Zobaczyłam go znowu tydzień później. W sklepie, przy półce z konserwami. Stał i trzymał puszkę paprykarza.

– Dzień dobry – powiedział pierwszy.

Dzień dobry. Co, na kolację? – rzuciłam z przekąsem, wskazując na konserwę.

– Ach, to nie dla mnie. Kot lubi. – uśmiechnął się.

I wtedy, proszę ja ciebie, Henio zaproponował coś zupełnie z innej beczki.

– Może poszłaby pani ze mną kiedyś na kawę?

– Kawę? A nie od razu na wczasy pod gruszą? – prychnęłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Ale on się tylko uśmiechnął i podał mi kartkę z numerem.

– Jakby pani jednak miała ochotę. Nie nalegam.

I poszedł. Spokojnie, z klasą, jakby nic się nie stało. A ja zostałam między regałami, z puszką paprykarza w ręce i dziwnym ciepłem w piersi. Kto by pomyślał.

Chyba właśnie tego brakowało mi najbardziej

Nie zadzwoniłam od razu. Kartka z numerem leżała najpierw na lodówce, potem zsunęła się na podłogę, potem przykryłam ją paragonem. Ale nie wyrzuciłam. Aż któregoś dnia, po wyjątkowo irytującej rozmowie z moją córką, która znowu miała więcej rad niż serca, spojrzałam na tę kartkę i westchnęłam.

– Co mi szkodzi... Najwyżej pogadamy o pogodzie – mruknęłam do siebie i wykręciłam numer.

Odebrał po dwóch sygnałach.

– Słucham, Henryk.

– Tu Jadwiga. Od paprykarza.

– O, dzień dobry pani Jadwigo! Miło słyszeć.

– Chyba możemy przejść na „ty”, skoro mój kot zjadł ci kolację.

– Chętnie – zaśmiał się. – To co, kawa?

Umówiliśmy się w kawiarni przy rynku. Takiej z ciastkami, co wyglądają jak z telewizji, ale smakują jak mąka z margaryną. Ja włożyłam sweter, który od lat czekał na „specjalną okazję”, a Henio przyszedł w tym samym płaszczu co na dancingu.

– Myślałam, że będzie ciemno, cicho i sztywno – zaczęłam.

– A tu proszę, przytulne wnętrze, muzyka w tle oraz kawa i to jeszcze z pianką - uśmiechnął się.

Henio nie był księciem z bajki. Ale był... prawdziwy. I chyba właśnie tego brakowało mi najbardziej.

Wtedy, poczułam, co to znaczy być kochaną

Spotykaliśmy się regularnie. Spacerowaliśmy, rozmawialiśmy, milczeliśmy – i to było równie ważne. Henio nie naciskał. Nie przysyłał mi róż ani czekoladek w kształcie serc. Przynosił jabłka z działki i pytał, czy mam zapas witaminy D.

– Jadzia, nie trzeba wielkich gestów, żeby wiedzieć, że się komuś na kimś zależy – mówił.

Oświadczył się w sposób najdziwniejszy z możliwych. Siedzieliśmy u mnie, jadłam grzybową, a on nagle wyjął z kieszeni pierścionek.

– Nie mam już czasu na błędy, Jadzia. Jeśli mam z kimś spędzić ostatni rozdział życia, to tylko z tobą.

– A jeśli ja nie chcę być rozdziałem, tylko całym dodatkiem specjalnym?

– To będę ci codziennie to powtarzał.

Patrzyłam na niego długo.

– Wiesz, że ja już nie wierzę w bajki?

– Ja też nie. Ale wierzę w nas.

Wzięliśmy ślub w urzędzie, tylko z Basią i naszymi dziećmi w roli widzów. Bez welonu, hucznej imprezy, za to z szarlotką i herbatą z cytryną.

– Wiesz, Henio – powiedziałam później – to mój trzeci ślub.

– Wiem. Ale pierwszy z miłości.

I wtedy, dopiero wtedy, poczułam, co to znaczy być kochaną.

Wreszcie nie muszę udawać szczęścia

Minęło pięć lat od tamtego dnia, kiedy powiedziałam „tak” po raz trzeci. Wciąż mamy ten sam obrus na stole, który wtedy poplamiłam kawą ze wzruszenia, i ten sam kubek Heniowy z napisem „Najlepszy mąż na świecie”. Tylko on trochę bardziej pożółkł, a my – mniej się spieszymy.

– Jadźka, dziś rocznica – przypomniał mi niedawno, podając śniadanie do łóżka.

– Wiem, bo śniło mi się, że znów tańczę z tobą na dancingu. I znów mam za ciasne buty.

Żyjemy zwyczajnie. Czasem gotujemy razem – on miesza zupę, ja marudzę, że przesolił. Wieczorami siedzimy w fotelach, oglądamy teleturnieje i zgadujemy odpowiedzi, jakby od tego zależało nasze życie.

– Jak się czujesz, pani Jadwigo? – zapytała mnie ostatnio pielęgniarka w przychodni.

– Jak kobieta, która się nie spieszy. Bo już wszystko, co trzeba, przeżyła.

Henio zawsze powtarza, że nie ma ludzi idealnych, są tylko tacy, którym chce się razem naprawiać błędów. I chyba to jest klucz – nie szukać księcia z bajki, tylko kogoś, kto zostanie, gdy bańka pęknie. Czasem, gdy siedzimy na ławce przed domem, Henio chwyta mnie za rękę.

– Myślisz, że gdybyś miała wybór, znów wyszłabyś za mnie? – pyta z uśmiechem.

– Nie. Tym razem nie czekałabym do trzeciego razu.

Śmiejemy się wtedy długo. Bo przecież wreszcie nie muszę udawać szczęścia. Teraz po prostu je mam.

Jadwiga, 78 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: