Nie sądziłam, że jeszcze będę to przeżywać. W wieku siedemdziesięciu lat miałam inne plany niż zakochiwanie się. Codzienność upływała mi spokojnie: herbata o piątej, spacery z wnuczką, rosół w niedzielę i książki przed snem. Od śmierci mojego męża żyłam sama i pogodziłam się z tym, że już tak zostanie. Aż tu nagle pojawił się on. I wszystko zaczęło się zmieniać – moje myśli, moje ciało, mój świat. Rodzina była przerażona, a ja… szczęśliwa. Bo choć serce mam stare, to bije teraz jak u dziewczyny. I wcale nie zamierzam go uciszać.
Babciu, a czemu ty ciągle jesteś sama?
– Babciu, a czemu ty ciągle jesteś sama? – zapytała mnie Hania, moja siedmioletnia wnuczka, kiedy układałyśmy puzzle z kotkami. – Bo ja bym nie chciała być sama, jak dorosnę.
Spojrzałam na nią, na jej buzię pełną pytań, i uśmiechnęłam się smutno.
– Sama nie znaczy nieszczęśliwa, kochanie – odpowiedziałam, choć nie była to do końca prawda.
Odkąd Józek odszedł siedem lat temu, wszystko miało inny smak. Nawet rosół, który gotowałam co niedzielę według jego przepisu, pachniał samotnością. Niby miałam dzieci, wnuki, koleżanki z klubu seniora, ale wieczorami, kiedy zapadała cisza, zostawałam z głową pełną wspomnień i sercem, które czuło się jak porzucony pies pod drzwiami. W tygodniu odwiedzali mnie na zmianę: córka z zakupami, syn z wymianą żarówki, wnuki na chwilę. Miałam wrażenie, że wszystko robią bardziej z obowiązku niż potrzeby serca. Zaczęłam nawet udawać, że coś mi dolega, żeby przychodzili częściej.
Wieczorami wyjmowałam pudełko ze zdjęciami. Ślubne, z wakacji w Mielnie, chrzciny dzieci... I tak siedziałam. Czasem śmiałam się do zdjęć, czasem płakałam. I wtedy przyszła mi do głowy okrutna myśl: a co, jeśli to już naprawdę koniec wszystkiego? Tylko czekać na zgaszenie światła? A potem przyszedł wtorek. I przyniósł zaproszenie na spotkanie seniorów w nowym domu kultury. Miałam nie iść. Ale poszłam.
Spojrzenie inne niż wszystkie
Nie wiem, co mnie wtedy tknęło, żeby się przebrać. Zamiast swetra, który zwykle nosiłam na takie okazje, założyłam jasną bluzkę z koronkowym kołnierzykiem i pomalowałam usta. Czerwień nie pasowała do siedemdziesiątki, ale miałam to gdzieś. W lustrze zobaczyłam kobietę, a nie „babcię”.
Dom kultury był pełen znajomych twarzy i herbaty z cytryną. Nudziłam się już po kwadransie. Aż drzwi się otworzyły. Wszedł spóźniony. Wysoki, siwy, z uśmiechem jak z dawnych czasów. Miał na sobie sztruksową marynarkę i lekko potargane włosy. Nie pasował tu. Był jak ktoś, kto zabłądził z jakiegoś starego francuskiego filmu. I spojrzał na mnie.
To spojrzenie było inne niż wszystkie. Nie „babcine”, nie pobłażliwe, nie przezroczyste. Zatrzymał na mnie wzrok na kilka sekund, a ja poczułam się, jakby w środku coś drgnęło. Coś, o czym już dawno zapomniałam. Potem było kilka spojrzeń więcej. Uśmiech. Przypadkowe (czy aby na pewno?) miejsce obok mnie przy wspólnym stole.
– Maria – przedstawiłam się, gdy podawałam mu ciasteczko.
– Stefan – odpowiedział. – Piękne imię. Pasuje do pani.
Spaliłam się ze wstydu. „Do pani”… Jak dawno nikt tak do mnie nie mówił!
Tego wieczoru wróciłam do domu na lekkich nogach. A w nocy śniłam, że mam znowu trzydzieści lat.
Nie miałam zamiaru się tłumaczyć
Najpierw dowiedziała się córka. Przyszła jak co środę, z siatką zakupów i swoim nieśmiertelnym „mamo, jak się czujesz?”. A ja, rozpromieniona jak dziewczyna po pierwszej randce, wypaliłam:
– Zakochałam się.
Myślałam, że upuści siatkę z mlekiem i jajkami. Ale tylko mocno je ścisnęła i zrobiła minę, jakby połknęła cytrynę.
– Mamo… jak to zakochałaś się? – zapytała powoli, patrząc na mnie zaskoczona.
– Normalnie. Spotykam się z kimś. Ma na imię Stefan – odpowiedziałam z dumą.
Później poszło już lawinowo. Telefon od syna.
– Mamo, ty żartujesz?! Ty masz siedemdziesiąt lat!
– No i? Miłość ma termin ważności?
– Ale ludzie będą gadać…
– Nie ludzie będą mnie przytulać do snu, tylko Stefan.
A potem przyszła najgorsza – rozmowa z wnukami. O ile Hania się tylko ucieszyła, bo „babcia ma chłopaka, jak w bajce”, o tyle starszy wnuk, Maciek, zażartował, że „chyba już nie trzeba ci aparatu słuchowego, skoro słyszysz głos swojego serca”. To bolało. Wszyscy – prócz Hani – zachowywali się, jakbym popełniła jakiś społeczny mezalians. Ale ja nie miałam zamiaru się tłumaczyć. Bo nagle wiedziałam jedno – pierwszy raz od dawna żyłam.
Do końca świata i jeden dzień dłużej
Kiedy Stefan mi się oświadczył, prawie się roześmiałam. Nie z kpiny. Z niedowierzania. Siedzieliśmy na ławce, jedliśmy lody śmietankowe i nagle on wyjął pierścionek. Bez klękania, bez tłumu gapiów. Po prostu mi go wręczył.
– Bo ja bym chciał cię mieć przy sobie, dopóki któreś z nas nie zapomni, gdzie schował klucze – powiedział cicho.
Zamarłam. Tyle lat samotności. Tyle ślubów innych ludzi, na których siedziałam w ostatnim rzędzie, w beżowej sukience i z uśmiechem pełnym pustki. A teraz ja? Ślub? W tym wieku?
– Stefan... jesteśmy starzy – wyszeptałam, ale już wiedziałam, że mu nie odmówię.
– Starzy? Nie, Mario. Jesteśmy dojrzali. A dojrzałe owoce są najsłodsze.
Oświadczyny były nasze. I ślub też taki miał być. Bez białej sukni, skromnie, z herbatą i malinowym ciastem. Ale ja... ja poszłam do krawcowej. I poprosiłam o suknię. Prawdziwą. Jasnokremową, z koronkami. Nie jak z bajki – jak z mojego życia, którego nikt już nie mógł mi odebrać. Rodzina była zaskoczona. Córka z synem nadal kręcili nosem, ale przyjechali. Maciek nie odezwał się ani słowem, ale przyniósł bukiet. A ja? Kiedy stanęłam przed lustrem w sukni, nie zobaczyłam siedemdziesięcioletniej kobiety. Zobaczyłam dziewczynę, która znów miała na co czekać. A potem Stefan, trzymając mnie za rękę, powiedział:
– Do końca świata, Mario. A potem jeszcze dzień dłużej.
Jesteś moją najlepszą decyzją
Minęło pół roku od ślubu. Niektórzy znajomi zniknęli – ci, co szeptali za plecami, że to „nie przystoi”. Ale pojawili się nowi. Inni seniorzy, którzy zainspirowani naszym „szaleństwem” zaczęli znów chodzić na potańcówki, wychodzić z domu, umawiać się na kawę. I nagle zrobiło się głośno. Żywo. Radośnie. Wnuki oswoiły się z myślą, że babcia jest szczęśliwa. Maciek, który jeszcze niedawno przewracał oczami, teraz sam pyta Stefana o książki i raz nawet zostali we dwóch na warcaby. Hania mówi do niego „dziadku”. Nie „Stefanie”, tylko po prostu „dziadku”.
A ja? Codziennie rano budzę się z jego ciepłem obok siebie. Czasem boli mnie kolano, czasem zapomnę, po co wyszłam do kuchni, ale nigdy nie zapominam, jak to jest kochać i być kochaną. Bez wstydu, bez ograniczeń, bez daty ważności. Zdarza mi się jeszcze słyszeć szepty: „taka stara, a ślub bierze…”. Ale teraz już się uśmiecham. Bo wiem, że wolę być „stara zakochana” niż „młoda zgorzkniała”. Stefan czasem przytula mnie znienacka i mówi:
– Jesteś moją najlepszą decyzją. I wcale się nie spóźniłem. Przyszedłem wtedy, gdy naprawdę byłaś gotowa.
I może właśnie o to chodzi. Nie o wiek. Nie o zgodę innych. Tylko o odwagę, żeby jeszcze raz powiedzieć „tak”. Życiu. Miłości. Sobie.
Maria, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na emeryturze miałam się lenić, a nie prowadzić bufet dla całej rodziny. Nie pozwolę się perfidnie wykorzystywać”
- „Za żadne skarby nie chciałam wylądować w domu opieki. Ale moja jesień życia dopiero tam nabrała sensu”
- „Na stare lata wreszcie przestałam sobie odmawiać. Dzieci mają mi za złe, że trwonię pieniądze na jakieś fanaberie”









