Nie sądziłam, że skończę w domu opieki. Właściwie to przez większość życia sądziłam, że jakoś to będzie – że starość mnie nie dotyczy, że zawsze będę miała coś do roboty, do ugotowania, do posprzątania, do przypilnowania. A tu proszę. Pokój z zasłonami w słoneczniki, łóżko z barierkami, współlokatorka, która mówi przez sen. Pachnie tu lekami i środkami czystości.

Rano budzi nas dzwonek. Pani Basia przegania ciemność, śpiewając „Dzień dobry słoneczko, dzionek już wstał!”, choć za oknem często mgła jak mleko. Śniadanie o ósmej, rehabilitacja o dziesiątej, obiad punkt dwunasta trzydzieści. Później herbata i ciasteczko.

Są tu tacy, co patrzą w jeden punkt i nie chcą już nic. I są też tacy, co codziennie pytają, kiedy przyjdzie wnuczka. Czasem nawet przychodzi. Czasem nie.

Ale w czwartki jest pomidorowa. Taka jak u mamy. Z ryżem, nie z makaronem – i to mnie trzyma. Czekam na ten czwartek jak dziecko na święta. Kiedy pani w fartuszku stawia przede mną talerz, zamykam oczy i przez chwilę czuję się znowu jak Halinka z podstawówki, co biegnie do domu, bo mama właśnie woła z okna: „Zupa stygnie!”

Przy moim stoliku zawsze siada Kazimierz. Starszy pan, siwy jak gołąbek, z czapką z daszkiem, którą zawsze zdejmuje, zanim usiądzie. Trochę to miłe. Trochę dziwne. Ja go długo nie zauważałam. A może tylko nie chciałam. W każdy czwartek zupa pachnie dzieciństwem, a Kazimierz siada i patrzy na mnie, jakby mnie znał od lat. Tylko nie mówi nic. Jeszcze.

I wtedy przypominam sobie o Stefanie. O jego dłoniach, co pachniały smarem i miętą. O listach z wojska, które chowałam pod poduszkę. O tym, jak zniknął, bo „tak wyszło”. Mój mąż, Marian, nigdy nie pachniał miętą. Ale był przy mnie do końca.

Nie wiem, czy mam jeszcze miejsce w sercu na coś nowego. Może tak. Może nie. Ale czwartek nadchodzi. I Kazimierz znowu przy mnie siada.

Serce zabiło mi szybciej

W czwartki czułam się trochę mniej przezroczysta. Pani Basia nalała mi zupę z uśmiechem, który z czasem zaczął mnie drażnić coraz mniej. Kazimierz jak zwykle usiadł naprzeciwko. Nie powiedział nic. Zdjął czapkę, położył ją obok talerza i patrzył, jakby chciał coś dodać, ale ciągle się wahał.

Dziś lepsza niż ostatnio – rzuciłam, żeby przerwać ciszę, choć zupa smakowała dokładnie tak samo jak tydzień wcześniej.

– Też tak pomyślałem – odpowiedział spokojnie, a jego głos był niższy, niż się spodziewałam. – Ma pani może ochotę... na herbatę po obiedzie? W świetlicy? Mogę przynieść.

Zdziwiłam się, że się odezwał. I że cokolwiek zaproponował. Nie odpowiedziałam od razu, udawałam, że dopijam rosół z talerza, chociaż już dawno był pusty.

– Może być – powiedziałam w końcu i nawet na niego nie spojrzałam.

W świetlicy pachniało ciastkami. Usiadłam przy oknie, Kazimierz przyniósł dwie herbaty i postawił jedną przede mną. Chyba nie wiedział, że nie słodzę. Zamierzałam mu powiedzieć, ale nie chciałam, żeby pomyślał, że się czepiam.

– Ładna dziś pogoda – zaczął.

– Jak na październik, to rzeczywiście – odpowiedziałam i zawiesiłam wzrok gdzieś za szybą.

Przez dłuższą chwilę milczeliśmy, popijając gorący napój z filiżanek, które wszystkim tutaj wydawały się identyczne, ale ja rozróżniałam je po kształcie ucha. Ta miała lekko wyszczerbiony rant. Siedzieliśmy tak, jakbyśmy nie mieli nic do powiedzenia, ale i tak było w tym coś pocieszającego.

– Inaczej sobie wyobrażałem starość – odezwał się w końcu. – Myślałem, że człowiek będzie miał więcej spokoju. I jakiegoś... sensu.

– Ja myślałam, że będę mieszkać z córką – odpowiedziałam nieco zbyt szybko, po czym spuściłam wzrok. – Ale życie się jakoś układa. Albo nie układa.

Kazimierz skinął głową. Zrobił gest, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wziął łyk herbaty, potem drugi. Cisza była mniej niezręczna niż na początku.

– Dobrze się tu pani czuje? – zapytał w końcu, patrząc na mnie z boku.

– Dobrze? – powtórzyłam. – Nie wiem. To nie jest miejsce, które się wybiera. Ale są gorsze.

Skinął głową i na chwilę spojrzał na swoje dłonie.

– Dziękuję, że pani się zgodziła – powiedział nagle. – Na tę herbatę.

Uśmiechnęłam się krótko. Chciałam mu powiedzieć, że to przecież nic takiego. Tylko herbata. Ale serce zaczęło bić szybciej, jakby nie było tego świadome. I jakby bardzo chciało, żeby jednak coś się wydarzyło.

– To tylko herbata, Halino. Tylko herbata – powiedziałam sobie w myślach, próbując uspokoić to rozszalałe coś w środku. Ale ono nie słuchało.

Każdy tu kogoś stracił

Kazimierz przychodził codziennie. Z początku siadał obok tylko w jadalni, potem już i w świetlicy, i w ogrodzie, jeśli tylko nie padało. Nie dopytywał. Po prostu był.

Pani Basia mrugnęła kiedyś do mnie, podsuwając zupę.

– Wy to się chyba polubiliście, co?

Udawałam, że nie słyszę, ale coś we mnie zadrżało. On tylko się uśmiechnął, jakby jej słowa nie robiły na nim większego wrażenia.

Opowiadałam mu o młodości, o pracy w sklepie mięsnym, o tym, jak raz pomyliłam schab z karkówką i musiałam słuchać pretensji przez pół dnia. Śmiał się szczerze, jakby naprawdę go to bawiło. A ja też się śmiałam, chociaż nie pamiętałam, kiedy ostatnio czułam się tak beztrosko.

– Mój wnuk mieszka dwie ulice stąd – powiedział któregoś dnia. – Ale nie zagląda. Chyba nie wie, że jeszcze tu jestem.

Nie skomentowałam. Co miałam powiedzieć? Że moja córka też zjawia się raz na ruski rok? Wieczorem, leżąc w łóżku, myślałam o jego dłoniach, jak spokojnie trzymały filiżankę. I o tym, że już nie jestem tak sama, jak jeszcze miesiąc temu.

Nie wiedziałam, że jeszcze mogę się śmiać. I że ktoś będzie chciał mnie słuchać. Ale im bardziej się do siebie zbliżaliśmy, tym częściej pojawiał się lęk. Każdy tu kogoś już stracił. Czy ja też mam dołożyć kolejną historię do tej listy?

Córka mnie nie rozumiała

Ania pojawiła się bez zapowiedzi. Stała w drzwiach mojego pokoju z nową torebką i ułożonymi włosami, jakby przyszła na spotkanie służbowe. Przytuliła mnie z obowiązku, nie patrząc w oczy.

– Dobrze wyglądasz – powiedziała, choć sama chyba w to nie wierzyła.

Usiadła na krześle, skrzyżowała nogi i zaczęła grzebać w telefonie.

– Byłam w jadalni – rzuciła po chwili. – Widziałam cię z tym panem. Zawsze siedzicie razem?

– Kazimierz. Też tu mieszka – odpowiedziałam krótko.

Ania spojrzała na mnie z czymś, co przypominało zdziwienie pomieszane z niechęcią.

– Mama, naprawdę? Znalazłaś sobie kogoś w domu opieki? Zawsze wszyscy byli ważniejsi ode mnie, nawet teraz.

Zrobiło mi się duszno. Zacisnęłam palce na poręczy łóżka.

– To nie tak, Aniu.

– A jak? – wstała gwałtownie. – Miałaś tu być bezpieczna. A ty sobie urządzasz nowe życie. W domu opieki.

Wyszła, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Nie przyszłam do świetlicy przez kilka dni. Unikałam jadalni. Kazimierz nie pytał, ale widziałam, że szukał mnie wzrokiem. Nie miałam w sobie siły, żeby mu wyjaśnić. Może Ania miała rację. Może ja zawsze uciekam, gdy boli.

Popłakałam się jak dziecko

Wróciłam do świetlicy w czwartek. Przyszłam trochę później niż zwykle. Myślałam, że sala będzie już pusta, ale Kazimierz wciąż siedział przy naszym stoliku. Na jego twarzy nie było cienia pretensji, tylko łagodność, której nie znałam wcześniej.

– Nie wiedziałem, czy pani wróci. Ale czekałem – powiedział cicho i postawił przede mną z zupą pomidorową. Pachniała jak u mamy. – Zamknęli już kuchnię. Poprosiłem, żeby dali mi trochę na wynos. Pomyślałem, że może jednak… pani przyjdzie.

Zachłysnęłam się własnym wzruszeniem. I popłakałam się jak dziecko. Siedzieliśmy długo, a ja opowiadałam mu o wszystkim. O Marianie, który był porządny, ale cichy. O Stefanie, mojej pierwszej miłości. O Ani. Kazimierz słuchał. Potem mówił o swojej żonie. O tym, jak przez pół roku mówiła do niego „panie”, bo starość zabrała jej wspomnienia. Ale nie głos.

– Do końca śpiewała tę samą kołysankę. Tę, którą nuciła naszym dzieciom. A ja siedziałem obok i udawałem, że mnie to nie łamie.

Zamilkliśmy. Wzięłam jego dłoń, ciepłą, suchą, z lekko drżącymi palcami. Nie cofnął się. Zrobiło się spokojnie. I trochę strasznie. Czy wolno mi jeszcze kogoś kochać, mając tyle lat i tyle ran?

Nigdy go nie zapomnę

Kazimierza nie było na obiedzie. Z początku myślałam, że może zaspał, może coś go zatrzymało. Ale kiedy minęła godzina, a jego krzesło wciąż było puste, zaczęłam się niepokoić. Pani Basia podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.

– Poślizgnął się w łazience. Przebadali go. Nic poważnego, tak mówili. Ale wie pani, jak to w tym wieku... Musi odpoczywać.

Nie czekałam na resztę. Poszłam prosto do jego pokoju. Kazimierz leżał na łóżku. Skórę miał bladą, ale oczy rozbłysły, kiedy mnie zobaczył.

Bałem się, że mnie pani zapomni. Jak moja żona mnie zapomniała.

Usiadłam przy nim i objęłam jego dłoń obiema rękami.

– Nawet jeśli będziesz mówił do mnie "proszę pani" do końca życia, ja cię nie zapomnę – powiedziałam i dopiero wtedy zorientowałam się, że moje słowa są prawdziwe.

Siedzieliśmy w ciszy. Jego ręka była słaba, ale trzymała moją mocno. Nie wiem, ile mamy jeszcze czwartków. Ale wiem, że każdy z nich będę pamiętać.

Halina, 78 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: