Całe życie podporządkowałam innym. Najpierw rodzicom, potem mężowi, a w końcu dzieciom, które zawsze były dla mnie najważniejsze. Nigdy nie miałam czasu ani odwagi, by pomyśleć o sobie. Odkładałam marzenia na później, na „kiedyś”. Aż wreszcie, po siedemdziesiątce, postanowiłam to zmienić. Dzieci założyły swoje rodziny, a mój mąż odszedł wiele lat temu. Wtedy właśnie zrozumiałam, że jeśli teraz nie zrobię czegoś dla siebie, nie zrobię już nigdy. Wypłaciłam oszczędności, które zbieraliśmy „dla wnuków”, i kupiłam bilet w jedną stronę. Nie przewidziałam tylko jednego – że moje dzieci mnie za to znienawidzą.

Plan, który dojrzewał latami

Siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem letniej herbaty i patrzyłam przez okno na ogród, który kiedyś pieliłam z miłością, a dziś już tylko z przyzwyczajenia. Wszystko w moim życiu było „z przyzwyczajenia”. Wstawałam rano, podlewałam kwiaty, robiłam zakupy, odbierałam wnuki ze szkoły. W weekend piekłam sernik, bo Michał najbardziej lubi ten z rodzynkami, a Asia twierdziła, że tylko mój nie wychodzi suchy. Kiedyś to mi wystarczało – ta codzienność, te obowiązki, te uśmiechy. Ale od jakiegoś czasu zaczęłam czuć, że się duszę.

Pomysł podróży zrodził się nie nagle, jak impuls, ale powoli, jak kiełkujące ziarno. Najpierw była książka. Potem film. Potem kobieta na spotkaniu klubowym, która opowiedziała, jak rzuciła wszystko i wyjechała do Portugalii. Mówiła, że przez całe życie była grzeczna i odpowiedzialna, aż w końcu powiedziała sobie „dość”. Te słowa siedziały mi w głowie tygodniami. Dość. Dość bycia dla innych, dość odkładania siebie na półkę.

Gdy Asia któregoś dnia rzuciła: mamo, nie zapomnij, że w piątek musisz być u nas wcześniej, bo mamy zebranie, nie odpowiedziałam od razu. Popatrzyłam na nią uważnie. Dorosła kobieta, matka, z pretensją w głosie, jakby należałam do niej, nie do siebie. Wieczorem weszłam na stronę biura podróży i bez dłuższego namysłu zarezerwowałam wyjazd.

Wreszcie postawiłam na siebie

W samolocie czułam się jak dziecko, które po raz pierwszy jedzie na kolonie. Ubrana za ciepło, z torbą pełną niepotrzebnych rzeczy i sercem walącym jak młot. Byłam najstarsza w grupie, co zauważyłam od razu, ale nikt mnie nie oceniał. Przeciwnie – jedna z pań, Basia, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała:

– Niech pani nie udaje, że się nie boi. Ja prawie zemdlałam na odprawie.

Śmiałyśmy się jak nastolatki. Tak właśnie zaczęła się przyjaźń, której się nie spodziewałam. Wraz z nią przyszło coś jeszcze – uczucie, którego nie znałam. Wolność. Chodziłyśmy po wąskich uliczkach, piłyśmy wino w białych kubkach i udawałyśmy, że mamy dwadzieścia lat mniej. Śpiewałyśmy na plaży, robiłyśmy zdjęcia i cieszyłyśmy się pięknymi widokami. Ale były też momenty ciszy.

Pewnego wieczoru usiadłam nad brzegiem oceanu. Słońce chyliło się ku horyzontowi, a ja poczułam, że nie jestem już tylko matką, babcią, wdową. Jestem kobietą. I choć brzmi to jak tani tekst z poradnika psychologicznego, tamtej nocy było to dla mnie jak objawienie. Nie mówiłam dzieciom o tej podróży. Powiedziałam, że jadę na turnus rehabilitacyjny. Że telefon będzie nieczynny. I że nie powinni się martwić, bo wszystko mam pod kontrolą. Nie miałam. Miałam tylko jedną rzecz: ogromną potrzebę poczuć, że moje życie należy jeszcze do mnie.

Liczyło się tylko tu i teraz

Włoska riwiera urzekła mnie od pierwszego dnia. W jednym ze sklepów kupiłam apaszkę za dwieście euro, nie myśląc o tym, że to niemal moja tygodniowa emerytura. Kiedyś skrupulatnie zapisywałam każdy grosz w zeszycie z napisem „wydatki domowe”. Teraz? Zapisałam tam tylko jedno: la dolce vita – słodkie życie. Basia szturchnęła mnie w ramię, zerkając podejrzliwie.

– Ty chyba nie zamierzasz tego wszystkiego trzymać w tajemnicy przed rodziną?

Wzruszyłam ramionami.

– Oni nie muszą wszystkiego wiedzieć.

Prawda była taka, że wydałam już znacznie więcej, niż planowałam. W hotelach dopłacałam do pokoju z widokiem, kupowałam drogie kremy, pamiątki, nawet elegancką walizkę, bo stara się rozleciała. Z konta zniknęła znaczna część oszczędności – tych, które miały iść „dla wnuków”, „na czarną godzinę”, „na potrzeby dzieci, jakby coś się stało”. Ale ja czułam, że to jest właśnie moja czarna godzina. Ostatnia szansa, żeby przeżyć coś swojego. Coś, co nie będzie wspomnieniem rodziny, tylko moim własnym. Nie myślałam, że ten rachunek przyjdzie tak szybko. A już na pewno nie sądziłam, że zapłacę go nie kartą, a twarzami pełnymi pogardy.

Powrót do rzeczywistości

Wróciłam opalona, z nową fryzurą i w lnianych spodniach. Czułam się lekka, odmieniona. Do momentu, kiedy otworzyłam drzwi mieszkania i usłyszałam:

– Mama?! – głos Asi był ostry, jakby przyłapała mnie na kradzieży.

Stała w przedpokoju z założonymi rękami, a obok niej Michał. Nawet nie powiedział „cześć”, tylko spojrzał na mnie, jakbym była kimś obcym.

– Co to miało być?! – zaczęła Asia. – Gdzie ty byłaś?! Co to za numer z tym turnusem?!

Zamarłam w miejscu. Wcześniej układałam sobie w głowie dziesiątki wersji tej rozmowy, ale żadna nie zakładała, że będą czekać pod moim domem z gotową listą oskarżeń.

– Zrobiłam coś dla siebie. Po raz pierwszy w życiu – odpowiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi jak oszalałe.

– Za nasze pieniądze?! – krzyknął Michał. – Z konta zniknęło prawie czterdzieści tysięcy!

Poczułam, jak robi mi się gorąco.

– To były moje oszczędności – szepnęłam.

– Nie twoje, tylko rodzinne! Przecież mówiłaś, że to „na dzieci”, „na wnuki”! – Asia prawie płakała. – A ty… wydałaś to na jakieś fanaberie?!

Chciałam coś powiedzieć, wytłumaczyć, ale każde słowo brzmiało żałośnie.

– Myśleliśmy, że coś ci się stało. Nie odbierałaś telefonu, nikt nie wiedział, gdzie jesteś. Michał zgłosił zaginięcie! – dodała Asia.

I wtedy zrozumiałam: nie chodziło tylko o pieniądze. Chodziło o to, że wyszłam z roli. Że przestałam być dla nich tylko matką i babcią. I to bolało ich najbardziej.

Dopadły mnie wyrzuty sumienia

Przez pierwsze dni po powrocie w domu panowała cisza. Żadne z dzieci się nie odezwało. Nie dzwonili, nie pisali. Cisza była jak kara – nie krzyczeli już, nie wypominali, ale ta obojętność bolała bardziej niż tamta awantura. Zaczęłam wątpić, czy to wszystko miało sens. Siadałam codziennie przy oknie z herbatą i patrzyłam na ulicę. Miałam wrażenie, że zaraz podjedzie auto Michała albo że Asia wpadnie z wnukami, jak dawniej. Ale nikt nie przychodził.

Zajrzałam do szuflady, gdzie trzymałam wszystkie pamiątki z podróży. Bilety z metra w Barcelonie, muszelkę z portugalskiej plaży, butelkę po winie, które wypiłyśmy z Basią na dachu hotelu. Wyciągnęłam też kartkę z adresem, który mi podała. Pisała, że jeśli kiedyś będę miała dość siedzenia sama w czterech ścianach, to mogę wpaść do niej nad morze, gdzie wynajęła domek. Schowałam kartkę z powrotem. Jeszcze nie teraz.
Wyrzuty sumienia były gorsze niż milczenie dzieci. Zaczęłam podważać każdą swoją decyzję. Może rzeczywiście byłam samolubna? Może nie powinnam ruszać tych pieniędzy? Może powinnam zapytać ich o zgodę?

A potem, któregoś ranka, znów znalazłam się przy kuchennym stole. Tak jak wtedy, zanim wyjechałam. Z tą samą herbatą, tym samym widokiem za oknem. I nagle dotarło do mnie, że to nie był grzech. Że zrobiłam coś dla siebie – pierwszy raz w życiu. Nie chciałam już przepraszać. Za to, że żyję.

Nie chcę się już więcej tłumaczyć

Dwa miesiące później odezwała się Asia. Sucha wiadomość: Wojtek ma urodziny w sobotę. Przyjdziesz? Nie napisała „mamo”, nie dodała nic więcej. Ale serce mi zadrżało. Odpisałam krótko: Jeśli chce, żebym była – będę. Na urodzinach było dziwnie. Wnuki się cieszyły, dzieci mniej. Michał unikał mnie wzrokiem. Asia zachowywała dystans, jakby nadal nie była pewna, kim jestem – matką, egoistką, czy jeszcze kimś innym. Nie próbowałam udawać, że wszystko wróciło do normy. Podałam tort, rozmawiałam z dziećmi o szkole, pokazałam zdjęcia z podróży. Mały Wojtek usiadł mi na kolanach i powiedział:

– Babciu, chcę też pojechać tam, gdzie są takie kolorowe domki.

– Kiedyś cię zabiorę – uśmiechnęłam się, chociaż nie wiedziałam, czy będzie mi to jeszcze dane.

W drodze do domu szłam wolno. Powietrze pachniało jesienią. I spokojem. Wiedziałam, że nie odzyskam ich zaufania od razu. Może nie odzyskam go wcale. Ale też już nie czułam potrzeby, by się tłumaczyć. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Większość życia przeżyłam, robiąc to, czego oczekiwano. Teraz nie chcę się nikomu spowiadać z marzeń. Wiem, że mnie potępili – może już na zawsze. Ale ja, po raz pierwszy, czuję się cała.
Może będą wnuki, które kiedyś zrozumieją. Może nie. Ale ja już nie zamierzam przepraszać za to, że chciałam poczuć, jak to jest żyć naprawdę.

Zofia, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: