Mówią, że stabilizacja to błogosławieństwo. Że jak masz spokojny dom, wiernego męża i ciepłą herbatę wieczorem, to już niczego więcej nie potrzeba. Może kiedyś też tak myślałam. Mam trzydzieści parę lat. Nazywam się Ania. Jestem żoną Marka – człowieka uczciwego, dobrego, takiego… jak z poradnika małżeńskiego. Nigdy nie podniósł na mnie głosu, nie zdradził, nie pił. Kiedyś budził motyle w brzuchu. Dziś budzi mnie, pytając:
– Wstawiasz dziś zupę, czy mam rozmrozić pomidorową?
Od dwóch lat wieczory mijają nam jak kopie. On siada do laptopa. Ja czasem obok z książką, ale zwykle kończę z TikTokiem i paczką słonych paluszków. Już nawet nie rozmawiamy – wymieniamy komunikaty.
– Kupiłem ser.
– Super.
– Jutro muszę zostać dłużej.
– OK.
Zaczęłam się dusić. Ale nie miałam dość odwagi, by coś zmienić. Aż tu nagle, jak grom z jasnego nieba – telefon.
Wiedziałam, że to nie jest zwykły przypadek
– Pani Anno, chcielibyśmy zaprosić panią na rozmowę w sprawie pracy.
Nie mogłam uwierzyć. Po miesiącach wysyłania CV, w końcu! I to nie byle gdzie – duża firma, korporacja. Pierwszy raz od dawna poczułam… że mogę zacząć od nowa. Że nie jestem tylko czyjąś żoną. Że jeszcze coś może się wydarzyć. Pierwszego dnia w pracy byłam spięta jak struna. Szybkie spojrzenia, przedstawianie się, automatyczne uśmiechy.
Kiedy weszłam do firmowej kuchni, zauważyłam mężczyznę przy ekspresie do kawy. Odwrócił się i… zamarłam. Adam. Ten sam Adam, który kiedyś sprawił, że przez trzy dni nie jadłam i nie spałam. Adam – moja pierwsza wielka miłość z liceum. I pierwsze wielkie rozczarowanie. Nie widziałam go od ponad piętnastu lat. A jednak wystarczyła sekunda, by wszystko wróciło – to, jak pachniał, jak się śmiał, jak łamał mi serce. I teraz stał tu przede mną. W garniturze, z tym samym spojrzeniem, jakby czas się cofnął.
Po powrocie do domu:
– Jak było w pracy? – zapytał Marek, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Dobrze – odpowiedziałam, zdejmując płaszcz. – Fajna atmosfera.
– Super. Chcesz herbaty?
– Jasne. Dzięki.
– Z cytryną?
– Tak, jak zawsze.
I to by było na tyle. Nawet nie spojrzał. Gdyby spojrzał, może by zobaczył, że coś się zmieniło. Że w oczach mam nie tylko zmęczenie, ale też... błysk. Następnego dnia, przy biurku, szepnęłam do nowo poznanej koleżanki:
– Nie zgadniesz, kogo tu spotkałam…
– Kogo?
– Moją pierwszą miłość. Adama.
Jej oczy zrobiły się okrągłe.
– I jak wygląda?
– Lepiej niż kiedyś. Dużo lepiej.
A ja nie mogłam przestać się uśmiechać. Choć gdzieś pod skórą czułam niepokój. Bo wiedziałam, że to nie jest zwykły przypadek. To był początek.
I znowu się spotykamy
W pracy widywaliśmy się codziennie. Adam miał biuro dwa piętra wyżej, ale często pojawiał się na naszym korytarzu, jakby szukał pretekstu, by wpaść do kuchni na kawę dokładnie wtedy, kiedy ja tam byłam. Na początku wymienialiśmy krótkie spojrzenia i grzecznościowe „cześć”, ale z dnia na dzień rozmowy stawały się coraz dłuższe. Śmialiśmy się z rzeczy, które tylko my pamiętaliśmy. Opowiadaliśmy o znajomych z liceum, o nauczycielach, o tym, jak uciekliśmy z matmy i poszliśmy na lody. Słowa przychodziły łatwo, jakby między nami nie minęło pół życia.
Któregoś dnia, późnym popołudniem, weszłam do kuchni po wodę i zastałam go opartego o blat, z filiżanką w dłoni. Uśmiechnął się na mój widok i powiedział:
– I znowu się spotykamy.
Podałam mu wodę gazowaną z lodówki, bo zauważyłam, że zawsze taką wybierał.
– Wiesz, że pamiętam, jak kiedyś na klasowej wycieczce zgubiłaś buty?
Parsknęłam śmiechem.
– One się rozpadły. Musiałam chodzić w trampkach po muzeum.
– A ja ci wtedy kupiłem klapki w kiosku.
– O Boże, rzeczywiście. Były w kolorze… zgniłej moreli.
Patrzył na mnie z takim uśmiechem, jakby nic się nie zmieniło. I może właśnie to było w tym wszystkim najbardziej niepokojące – to poczucie, że znów jesteśmy nastolatkami, że znów jestem tą samą Anką, która czekała pod szkołą na jego uśmiech. Wróciłam do biurka, ale nie mogłam się skupić. Cały dzień czekałam tylko na jedno: aż coś jeszcze powie, choćby banalne „do jutra”. Wieczorem, w domu, Marek krzątał się w kuchni. Rozmawialiśmy, jak zwykle, krótko i bez emocji. On zapytał:
– Coś nowego w pracy?
– Nic szczególnego.
Nie zapytał, czy mam ochotę pogadać, nie spojrzał nawet w moją stronę. Miałam wrażenie, że jestem dla niego przezroczysta. Tego samego wieczoru Adam napisał na komunikatorze firmowym. Krótkie zdanie, które wywołało we mnie coś, czego dawno nie czułam. „Fajnie, że cię znowu spotkałem.” Nie odpisałam od razu. Przeczytałam kilka razy i wyłączyłam komputer. Ale uśmiech nie schodził mi z twarzy.
To było coś więcej
Zaczęliśmy spotykać się poza kuchnią. Najpierw na lunchach, później w windzie zjeżdżaliśmy razem na kawę na parter. Niby przypadkiem. Niby bez znaczenia. A potem był wieczór, kiedy został dłużej w pracy. Ja też. Wyszliśmy razem, poszliśmy na spacer. Mówił, że dobrze mi z oczu patrzy. A ja w to wierzyłam. Nie pytałam o jego życie prywatne. Bałam się usłyszeć coś, co złamie czar. Wolałam udawać, że jesteśmy tylko my i rozmowy przy automacie z kawą. Wszystko inne przestawało mieć znaczenie.
Któregoś popołudnia siedzieliśmy w aucie, pod firmą. Padał deszcz. Nie chciałam wysiadać. On też nie. I nagle przysunął się bliżej. Usta znalazły się tak blisko moich, że tylko odruch mógł nas powstrzymać. Nie zadziałał. Pocałunek był krótki. Ale wystarczył. Wiedziałam już, że to nie żart, nie sentyment, nie nostalgia. To było coś więcej. I to mnie przeraziło. Wieczorem zadzwonił Marek.
– Będę później. Mamy problem z serwerem.
– Jasne – odpowiedziałam. – Trzymaj się.
Nie zapytał, co u mnie. Nie powiedział, że mnie kocha. A ja tego dnia wróciłam do domu, będąc już zupełnie gdzie indziej.
Myślałem, że to wystarczy
Spakowałam się w jedno popołudnie. Bez płaczu, bez patosu. Rzeczy w walizce, dokumenty w teczce. Zabrałam też książkę, którą kiedyś podarował mi Marek. Nawet jej nie przeczytałam.
– Co ty robisz? – zapytał, kiedy wszedł do sypialni i zobaczył moje rzeczy przy drzwiach.
– Odchodzę.
Stał przez chwilę bez ruchu, jakby nie rozumiał.
– Anka, co ty mówisz?
– Już dawno przestało nas coś łączyć. Marek… ja kogoś poznałam.
Nie zapytał kto. Usiadł na łóżku i patrzył w podłogę.
– Kochałem cię. I myślałem, że to wystarczy.
– Ja też tak myślałam. Ale przestałam być szczęśliwa. Od dawna. Przepraszam.
Nie odpowiedział. Chciał coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Zabrałam walizkę i wyszłam. Pojechałam prosto do wynajętego mieszkania. Jeszcze pachniało świeżą farbą. Chciałam, żeby Adam był pierwszą osobą, którą tam zaproszę. Zadzwoniłam do niego, głos mi się trząsł.
– Zrobiłam to. Odeszłam od Marka.
Milczenie po drugiej stronie trwało dłużej niż powinno.
– Adam?
– Aniu, to nie jest dobry moment. Dużo się dzieje. Musimy porozmawiać, ale nie dziś. Dobrze?
Zacisnęłam palce na telefonie.
– Jasne. Rozumiem.
Nie rozumiałam.
Takie...wspomnienie
Spotkaliśmy się kilka dni później. Umówiliśmy się w restauracji, tej samej, gdzie kiedyś opowiadał, że uwielbia krem z dyni i jazz w tle. Siedział już przy stoliku, kiedy przyszłam. Uśmiechnął się, ale nie tak jak dawniej.
– Długo czekałeś?
– Nie.
Nie zdążyłam jeszcze zamówić, a on już zaczął:
– Aniu… Nie wiem, jak to powiedzieć. Moja żona jest w ciąży. Dowiedzieliśmy się niedawno.
Nie odpowiedziałam. Słowa nie przychodziły.
– To wszystko między nami... Było piękne. Naprawdę. Ale ja nie mogę tego rozwijać. To był dla mnie powrót do przeszłości. Wiesz, takie... wspomnienie.
Spojrzałam na niego. Siedział z rękami splecionymi na stole, jakby sam nie do końca wierzył w to, co mówi.
– Wspomnienie? – powtórzyłam, głosem, którego nie poznałam.
– Przepraszam. Nie chciałem cię skrzywdzić.
Nie odwróciłam wzroku. Nie chciałam, żeby widział, że się złamałam. Kelner przyniósł kartę, ale nawet jej nie otworzyłam. Adam wyciągnął portfel i położył banknoty na stole.
– Ja zapłacę. Tak będzie najlepiej.
Wstał i odszedł bez słowa. Ja zostałam. Długo. Siedziałam, wpatrzona w ścianę naprzeciwko, jakby czekała tam jakaś odpowiedź.
Wróciłam do pustego mieszkania. Stałam przy drzwiach i nie mogłam się ruszyć. Światło paliło się w kuchni, zostawiłam je rano, z myślą, że wrócę tu z kimś, kto potrzyma mnie za rękę i powie, że wszystko będzie dobrze. Zadzwoniłam do Marka. Raz. Drugi. Trzeci. Nie odebrał. I miał do tego prawo. Może właśnie siedział w naszej, nie – w jego już – sypialni i próbował zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. W pracy Adam mnie unikał. Nie przychodził już na nasz korytarz. Nie wpadał do kuchni. Zniknął. Tylko czasem widziałam go z daleka, kiedy wychodził z windy. Szybko odwracał wzrok. Usiadłam przy biurku koleżanki, tej samej, której kiedyś powiedziałam, że spotkałam pierwszą miłość.
– Chcesz wiedzieć coś o Adamie? – zapytała cicho.
Skinęłam głową.
– On zawsze taki był. Uroczy, czarujący. Ale to tylko powierzchnia. Lubi emocje, ale szybko się nimi nudzi. To nie pierwszy raz. I nie jesteś pierwsza. Patrzyłam na nią zaskoczona. Czułam, jak kurczy się moje serce, jakby chciało zniknąć, żeby już nic nie czuć. Nie byłam jego przyszłością. Byłam tylko fragmentem czegoś, do czego wrócił na chwilę, bo ładnie się wspominało. Wróciłam do domu i przez kilka godzin leżałam na podłodze, nie mogąc się podnieść. Myślałam, że jestem silna. A tymczasem dałam wszystko – dla kogoś, kto tylko wspominał.
Chcę nauczyć się być dla siebie
Nie wróciłam do Marka. Kilka razy byłam blisko, nawet stałam pod jego blokiem z kluczem w kieszeni. Ale nie weszłam. Zrobiłam mu krzywdę, której nie da się odwrócić. Może kiedyś będzie w stanie mi wybaczyć, ale ja sama nie wiem, czy umiałabym wtedy spojrzeć mu w oczy. Z Adamem nie rozmawiałam już nigdy. Przestał istnieć, jakby wyparował. Po jego imieniu zostało tylko kilka wiadomości na firmowym komunikatorze i to głupie „fajnie, że cię znowu spotkałem”, które kiedyś wydawało mi się początkiem czegoś prawdziwego.
Przez jakiś czas nie robiłam nic. Rano piłam herbatę. Wieczorem siedziałam w ciszy. Później zaczęłam pisać. Najpierw kilka zdań dziennie, potem więcej. Nie o nim. O sobie. O miłości, której nie rozumiem. O samotności, która potrafi być cichym towarzyszem. Założyłam blog. Nazwałam go „Nie każda historia”. Pisałam bez imienia, bez zdjęcia. I ludzie zaczęli czytać. Pisali do mnie, że ich to boli, że dziękują, że czują się mniej samotni. Nie szukam teraz nikogo. Nie potrzebuję kolejnego „wszystko dla niego”. Chcę nauczyć się być dla siebie. To najtrudniejsze. Ale żyję. I piszę. O tym, że czasem największe błędy zostają z nami na zawsze. I że można zacząć od zera, nie próbując udawać, że nic się nie wydarzyło.
Ania, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałam, że trafił mi się romans jak z filmu. Dziś pluję sobie w brodę, że dałam się omotać jak ostatnia naiwniaczka”
- „Nawiązałam romans z kolegą z pracy, licząc na coś więcej. Przez swoją naiwność znów zostałam na lodzie”
- „Historia naszego poznania wydawała się jak z bajki. Okazało się, że to nie romantyczny przypadek, a zaplanowany spisek”





