Dom pachniał kurzem i starym drewnem, choć jeszcze kilka lat temu był miejscem pełnym życia. Każdy kąt przypominał o utraconych szansach i zmarnowanych chwilach. Ojciec znikał na długie godziny, a gdy wracał, słaniał się na nogach. Matka milczała, przymykała oczy na wszystko, a ja tkwiłam w tym domowym chaosie, ucząc się żyć w cieniu jego wyborów. Czasami marzyłam o ucieczce, lecz więzi rodzinne i strach przed samotnością trzymały mnie w tym życiowym syfie.

Wiedziałam, że nie mogę liczyć na wsparcie

Każdy dzień w naszym domu zaczynał się podobnie. Cisza była tak gęsta, że można ją było ciąć nożem. Ojciec przewracał się po kuchni, nie zerkając na mnie ani na matkę, a ja siedziałam przy stole, udając, że czytam książkę. Jego obecność była jak cień, który wypełniał cały pokój, a w powietrzu unosiła się okropna woń. Matka, mimo że widziała, jak wszystko się rozsypuje, milczała. Czasami tylko westchnęła ciężko i odwracała wzrok, chowając ręce w fartuchu.

Wiedziałam, że nie mogę liczyć na wsparcie. Ojciec nie chciał rozmawiać, a matka wydawała się uwięziona w jakimś dziwnym przywiązaniu do człowieka, który niszczył nasz dom. Wiedziałam, że każde słowo może wywołać burzę, której nie damy rady zatrzymać. Próby ucieczki myślami kończyły się zawsze w tym samym miejscu – w kuchni, przy stole, gdzie matka siadała naprzeciw ojca, milcząca, ale nieugięta. To właśnie jej decyzja, by go nie opuszczać, więziła mnie w tym domu. Czułam, że każdy dzień wypełnia mnie rosnącą bezsilnością, a zarazem nauczył ostrożności. Musiałam obserwować, czekać i uczyć się przetrwania w życiowym chaosie, którego sama nie mogłam zmienić.

Czułam, że tkwię w tym chaosie

Pewnego dnia zauważyłam, że w naszym domu zaczyna czegoś brakować. Najpierw były to drobiazgi – kubki, filiżanki, zestawy sztućców. Potem przyszły większe rzeczy: kryształy, świeczniki, a w końcu część meblościanki. Każdy przedmiot znikał, a ja czułam, że z każdym razem maleje kawałek naszego życia. Ojciec wracał wieczorem z mgłą w oczach, nic nie mówiąc, a matka uśmiechała się do niego tak, jakby wszystko było normalne. Nie mogłam pojąć jej decyzji – czy naprawdę tak bardzo go kochała, że pozwalała na tę kradzież codzienności? Czułam narastającą wściekłość i bezradność, wiedząc, że nikt mnie nie wysłucha. Próbowałam rozmawiać z matką, pytać o sens jego zachowania, ale zawsze spotykałam się z twardym milczeniem lub uspokajającym tonem:

– Nie martw się. 

Słowa te brzmiały jak kłamstwo, ale bałam się sprzeciwić. Każdy gest niezadowolenia mógł sprowokować awanturę, której skutki były trudne do przewidzenia. Z czasem nauczyłam się cicho przyglądać, notować w myślach, co znika i kiedy.  Najtrudniejsze były te wieczory, gdy wracałam z zajęć lub pracy dorywczej i odkrywałam kolejne puste miejsca. Każdy przedmiot miał swoją wartość – nie tylko materialną, ale i emocjonalną. To, co zostało przepadło bezpowrotnie, jakby ojciec wynosił z domu nie tylko kryształy, ale wspomnienia i bezpieczeństwo.

W tych chwilach marzyłam o ucieczce, o miejscu, gdzie cisza nie byłaby pełna napięcia, gdzie nie trzeba byłoby ukrywać własnych emocji. Ale dom był pułapką – więzieniem, którego klucza nikt nie chciał mi dać. Czułam, że tkwię w tym chaosie, wciąż obserwując, jak nasze życie rozpada się na kawałki, a ja nie mogę nic zmienić.

Marzyłam o tym, by uciec gdzieś daleko

Z czasem zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę przetrwać, muszę znaleźć choćby drobne odskocznie od tego życia. Szkoła, praca dorywcza, spacery – wszystko to stawało się moją ucieczką od codziennego chaosu. W klasie potrafiłam przez chwilę poczuć się zwyczajną dziewczyną, słuchać nauczycieli, rozmawiać z koleżankami, nie myśląc o tym wszystkim, co wyprawia mój ojciec. Często po powrocie czułam jednak ciężar pustki, która witała mnie w domu. Ojciec siedział na kanapie, a matka przemykała po korytarzu, jakby chciała udawać, że wszystko jest w porządku. Nigdy nie mogłam przewidzieć, kiedy nastąpi kolejna awantura, kolejny przedmiot zniknie lub gdy ojciec zacznie krzyczeć z byle powodu. W takich momentach wiedziałam, że nie mogę liczyć na wsparcie dorosłych.

Czasami marzyłam o tym, by uciec gdzieś daleko. Myślałam o mieszkaniach w innych dzielnicach, o pracy, która pozwoli mi zyskać niezależność, choćby tymczasową. Czułam jednak, że każdy plan wymyka się z rąk – brak pieniędzy, matka, która nie chciała go zostawić, i poczucie winy trzymały mnie w miejscu. Byłam jak ptak z przyciętymi skrzydłami, który może tylko przysiąść na parapecie i obserwować, jak życie toczy się wbrew niemu.
Niektórzy koledzy i koleżanki z klasy wydawali się wolni, ich życie proste i jasne. Zazdrościłam im tej lekkości, tej możliwości decydowania o sobie. Samotne wieczory w domu spędzałam, pisząc w zeszycie, notując marzenia, planując wymarzoną ucieczkę, która wydawała się coraz bardziej nierealna.

Mimo to, każda próba znalezienia oddechu dawała mi odrobinę siły. Te małe momenty niezależności pozwalały zachować resztki normalności i nadziei, że kiedyś może uda mi się wyrwać z tego domu.

Każdego dnia dom tracił coś więcej

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego matka wciąż broniła ojca, usprawiedliwiając każdy gest.

– On ma swoje problemy – mówiła, kiedy próbowałam z nią rozmawiać – Musisz go zrozumieć.

Jej słowa były jak zimny prysznic, tłumiły mój gniew i jednocześnie wzmacniały poczucie bezradności.

Najgorsze były wieczory, kiedy ojciec siadał przy stole, a ja czułam, że muszę milczeć, żeby nie sprowokować kolejnej kłótni. 

– Po co znowu o tym mówisz? – burczał, a jego oczy błyszczały gniewem i zmęczeniem zarazem.

Matka tylko kiwała głową, jakby mówiła: „Nie warto”. Każdego dnia dom tracił coś więcej: poczucie bezpieczeństwa, szacunek do ojca, spokój. Matka tkwiła w tym wszystkim, a ja byłam świadkiem tej autodestrukcji, której nie mogłam powstrzymać.

– Nie rozumiesz, że robię to dla naszej rodziny? – pytała, gdy w końcu odważyłam się na konfrontację. – On też cierpi. – Jej głos był pełen bólu i przekonania.

Wtedy wiedziałam, że żadna rozmowa, żadne argumenty nie zmienią jej decyzji. Staliśmy w cieniu tego samego domu, każda kłótnia zostawiała rysy na naszych sercach. Uświadamiałam sobie, że złudzenia i nadzieje są w tym miejscu luksusem, na który nie mogę sobie pozwolić. Przetrwanie stawało się jedynym celem, a obserwacja ich świata – codzienną lekcją bólu i samotności.

To ja decyduję o swoim życiu

Czułam, że każdy dzień przynosi nową stratę. Pieniądze, które miały nam wystarczyć na miesiąc, znikały w okamgnieniu, a ja uczyłam się ignorować ich brak. Patrzyłam na ojca, który siadał w fotelu i wiedziałam, że nie mogę na niego liczyć. Każde moje pytanie, każda próba interwencji kończyła się tylko kolejnym wybuchem.

– Nie przesadzaj, wszystko jest w porządku – burczał. 

Matka kiwała głową, jakby to usprawiedliwiało wszystko, co działo się wokół. Byłam świadkiem upadku domu i upadku ludzi, którzy mieli mnie chronić.
Czasami zastanawiałam się, czy kiedykolwiek uda mi się wyrwać z tego miejsca, w którym przepaść między rzeczywistością a marzeniami była tak ogromna. Nie mogłam liczyć na nikogo, poza sobą. Stałam w pustym salonie, patrząc na to, co pozostało po naszym dawnym życiu. Wiedziałam, że nic się nie zmieni.

Wtedy coś do mnie dotarło. To ja decyduję o sobie, swoich krokach i swojej przyszłości. Zrozumiałam, że mogę zabrać ze sobą lekcje przetrwania, cierpliwości i odwagi, które zdobyłam w tych czterech ścianach i w końcu zacząć budować coś własnego, nawet jeśli oznacza to opuszczenie miejsca, które powinno być domem. Przeszłość zostaje za mną, a ja wchodzę w przyszłość z ciężkim bagażem doświadczeń, ale też z poczuciem własnej siły. Teraz wiem, że mogę żyć tak, jak chcę, a przeszłość nie musi już rządzić moim życiem.

Elwira, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: