Dobrze pamiętam dzień, w którym się poznałyśmy. Pani Marianna, mama Jarka, stała w fartuchu, z rozczochraną grzywką i wzrokiem surowym jak pani dyrektor na radzie pedagogicznej. Położyłam torebkę na najbliższym krześle, ale natychmiast ją przestawiła i powiedziała, że tam siedzi ojciec. Jarek stał obok jak zbity pies. Wiedziałam, że jego mama ma „charakterek”, ale jeszcze nie rozumiałam, co to dokładnie oznacza. Miałam się dowiedzieć w ciągu najbliższych tygodni.

Początki były niewinne

– To dobrze, że się poznajemy, zanim będziecie sobie śluby składać – powiedziała, siadając na kanapie. – Zanim się stanie żoną, trzeba trochę przejść, nie uważa pani? Bo to nie tylko biała sukienka i róże. To pranie, gotowanie, szorowanie. A ja nie pozwolę, żeby mój syn miał w domu bylejakość.

– Mamo… – jęknął Jarek, ale jej to nie ruszyło.

– Jarku, ty cicho. Tyś sobie wybrał, ale ja muszę sprawdzić, czy się dziewczyna nadaje.

Spojrzała na mnie jak sędzia na rozprawie.

– Zaczniemy od prostego testu. Jutro zapraszam na próbę generalną. Biała rękawiczka i kuchnia. Pani się nie boi chyba odrobiny rywalizacji z kurzem?

Poczułam, że to nie  jest zwykłe spotkanie rodzinne. To była rekrutacja

Następnego dnia stawiłam się punktualnie o 10:00 u przyszłej teściowej. Drzwi otworzyła w rękawiczkach, takich białych, bawełnianych, jak z jakiegoś kabaretu.

– Proszę za mną – rzuciła, nawet nie pytając, jak się czuję. Wprowadziła mnie do kuchni. Lśniła jak z reklamy środka czyszczącego. – Zobaczymy, jak się pani porusza w przestrzeni wymagającej precyzji. Rękawiczka nie kłamie.

I zaczęło się. Najpierw parapet. Przejechała palcem w rękawiczce. Potem górne szafki, okap, listwy przypodłogowe. Tam nawet nie było czego dotknąć, ale ona i tak znalazła coś do poprawki.

– O, tu – powiedziała z satysfakcją, pokazując delikatny cień na białej tkaninie. – To jest różnica między „czysto” a „naprawdę czysto”. – No ale dobrze – uśmiechnęła się. – Na początek nieźle. Ale biała rękawiczka to dopiero wstęp. Jutro – kotlety.

Spojrzałam na Jarka, który udawał, że studiuje faktury kuchennych płytek. A ja miałam ochotę uciec. 

Starałam się nie wybuchnąć, ale w środku kipiałam

Następnego dnia był egzamin z klepania kotletów. W kuchni panował wojskowy porządek. Deski posegregowane kolorystycznie, przyprawy w równym rzędzie. Mięso już przygotowane – schab pokrojony na równe plastry, jakby mierzone linijką.

– Proszę sobie wybrać deskę. Mięsna jest czerwona. Zobaczymy, jak pani klepie – powiedziała i podała mi tłuczek. – Aha, i nie za mocno. Jarek nie lubi, jak są poszarpane. Ja też nie.

Stanęłam nad deską, wzięłam pierwszy plaster, podłożyłam folię, jak mnie nauczyła mama, i zaczęłam klepać. Pani Marianna obserwowała to jak sęp.

– Za lekko. One muszą być cienkie, ale nie jak papier. Proszę, pokażę pani – wyrwała mi tłuczek z ręki i z taką siłą przywaliła w mięso, że aż podskoczyłam. A teraz panierka. Mąka, jajko, bułka. W tej kolejności. I niech pani nie robi cienkiej warstwy. To ma być skorupka, nie dekoracja.
Smażymy na smalcu, nie na żadnym oleju. Jarek ma delikatny żołądek – oznajmiła.

Spojrzałam na Jarka, ale milczał. A ja w duchu modliłam się, żeby to już był koniec egzaminu. Albo lepiej – żeby go nie zdać.

Potem było już tylko gorzej 

Po obiedzie pani Marianna zmywała naczynia, nie pozwalając mi pomóc, bo „jeszcze mi to źle wychodzi”. A ja siedziałam obok Jarka, który wreszcie się odezwał: – Wiem, że jest... specyficzna. Ale to przejściowe. Ona się musi oswoić.

– Jarek, to nie pies ze schroniska – syknęłam. – Ona traktuje mnie jak sprzątaczkę na okresie próbnym. A ty co? Siedzisz i milczysz.

Zaczerwienił się, zerknął w stronę kuchni – Po prostu... nie chcę robić awantur.

– Czyli lepiej, żebym ja się męczyła, byle ona była zadowolona? My się mamy pobrać, pamiętasz? – powiedziałam ciszej. – A ja nie zamierzam zdawać egzaminów, żeby zasłużyć na czyjeś błogosławieństwo. To nie średniowiecze.

– Kocham cię – powiedział nagle. – Ale ona mnie wychowała sama. Wszystko robiła dla mnie. To się nie da tak przeciąć.

A co, jeśli nigdy jej nie zadowolę?

W sobotę zaprosiła nas na „rodzinny obiad zapoznawczy z dalszą rodziną”.  Brzmiało to niewinnie, ale miałam złe przeczucia. I nie myliłam się.
Ledwo weszliśmy, podała mi fartuch. Jarek dostał buziaka w czoło i został oddelegowany do salonu, a ja... do kuchni.

– Dziś pani poprowadzi. Ja tylko będę patrzeć – powiedziała. – Zobaczymy, czy te kotlety to nie był przypadek.

W kuchni siedziały już dwie siostry jej męża. Patrzyły na mnie z ciekawością. Jedna z nich uśmiechnęła się pobłażliwie. Oddychałam głęboko, próbując się nie zagotować. Umyłam ręce, założyłam fartuch i stanęłam przy kuchence. Gotowanie pod ich okiem trwało ze cztery godziny. Wszystko było źle: za mało marchewki, za dużo pieprzu, ziemniaki za wcześnie obrane, surówka „za mokra”. Czułam się jak uczennica pod tablicą. 

W końcu wszyscy zasiedli do stołu i zaczęli degustację. – No, no, może nie będzie z niej najgorsza – rzuciła jedna z ciotek. A pani Marianna uniosła brwi i powiedziała: – Jeszcze wszystko przed nami.

Wiedziałam, że czas przestać udawać, że mi to nie przeszkadza

Tydzień po tym nieszczęsnym obiedzie usiedliśmy z Jarkiem w moim mieszkaniu. W rękach trzymałam listę gości na wesele, ale nie umiałam się na niej skupić. Coś we mnie pęczniało i nie chciało zniknąć. – Nie dam rady – powiedziałam cicho, składając kartkę. – Nie wyjdę za ciebie, jeśli mam przez kolejne lata zdawać egzamin z bycia „dobrą żoną”.

Zamarł. Spojrzał na mnie z przerażeniem, jakby ktoś podciął mu nogi. – Ale... przecież ją znasz. Ona taka już jest. Po ślubie odpuści. Może.

– A jeśli nie? – zapytałam. – Jeśli to będzie moje życie? Kuchenne testy, krytyka, spojrzenia pełne politowania, że jestem „za mało”? A ty będziesz się odwracał w drugą stronę?

Milczał długo... – Nie chcę cię stracić – powiedział w końcu. – Ale też nie potrafię jej postawić granicy.

To był moment, w którym wiedziałam, że wszystko się rozstrzygnęło. Jarek był w rozkroku między lojalnością wobec matki, a odpowiedzialnością za nasze wspólne życie i nie potrafił wybrać. Kilka dni później oddałam pierścionek. Nie złościłam się, było mi po prostu przykro, że coś, co miało być miłością, utknęło w kuchni, między tarką do marchwi a białą rękawiczką.

Czasem myślę, co by było, gdyby miał w sobie więcej odwagi. Ale wtedy przypominam sobie jej wzrok – ten zimny, oceniający. I czuję ulgę, że nie muszę już walczyć o cudzą aprobatę. Mam siebie. I to wystarczy.

Ewelina, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: