Zaparzam kawę. Zwykłą, czarną, gorzką jak wspomnienia. Siadam przy stole i patrzę przez okno na puste podwórko. Kiedyś tętniło życiem, a teraz tylko kot sąsiadów przebiega między śmietnikami. Nie wiem, który to już poranek taki sam jak wszystkie. Dziś niby wyjątkowy, choć nikt o tym nie pamięta. Jeszcze dziesięć lat temu dzieci dzwoniły o świcie, żeby pierwsze złożyć życzenia. Teraz... cisza. Może mają ważniejsze sprawy. W końcu mają swoje życie, swoje domy, swoje dzieci. Sięgam po telefon. Dioda miga — reklama proszku do prania, newsletter ze sklepu i spam z banku. Żadnego „mamo”. Żadnego „wszystkiego najlepszego”.
Dzieci nie były zainteresowane
Nakryłam stół, choć wiedziałam, że nikt przy nim nie usiądzie. Dziś była tylko cisza, ta dobrze mi znana, ciężka i lepka, jak kurz na meblach. Zegar w salonie tykał głośno, jakby przypominał, że czas wcale się nie zatrzymał, mimo że we mnie od dawna nic się nie ruszało.
– No, może za chwilę zadzwonią – powiedziałam półgłosem, jakbym próbowała przekonać samą siebie. – Pewnie jeszcze śpią po weekendzie.
Czekałam. W międzyczasie pokroiłam ciasto, potem przeniosłam talerzyk na parapet, bo tak lubię – blisko okna. Patrzyłam na puste podwórko i próbowałam nie myśleć o tym, jak kiedyś było tu gwarno – Albo mają ważniejsze sprawy – dodałam po chwili. – W końcu mają swoje życie.
Wspomnienia same przyszły. Tamten dzień sprzed dziesięciu lat, kiedy Krzysiek stał w kuchni z bukietem tulipanów, dzieci śpiewały, a na stole było ciasto, prezenty i kwiaty. Tylko świat był wtedy jaśniejszy, a ja jeszcze wierzyłam, że nic się nie zmieni. Spojrzałam na telefon. Ekran rozświetlił się i przez chwilę serce mi drgnęło, lecz to tylko powiadomienie ze strony, której nawet nie pamiętałam, że istniała. Wzięłam urządzenie do ręki, przesunęłam ekran i zobaczyłam zdjęcie syna. Stał z dziewczyną na tle gór, uśmiechnięty, rozluźniony, młody. Podpis brzmiał: „W końcu czas tylko dla siebie.”
Wtedy zrobiło mi się chłodno, choć w domu było ciepło od piekarnika. Nie miałam pretensji, przynajmniej tak sobie powtarzałam. Po prostu patrzyłam na to zdjęcie długo, aż kawa wystygła, a sernik lekko opadł.
I tak doczekałam aż do wieczora
Kiedy słońce zaczęło się chować za blokami, w mieszkaniu zrobiło się półmrok. Nie zapalałam światła. Wystarczyła jedna świeczka, cienka, kremowa, postawiona w środku stołu. Patrzyłam, jak wosk spływa po jej bokach i zastyga w nieregularnych kształtach. W ciszy słyszałam własny oddech i delikatne syczenie płomienia.
Nie płakałam. Na łzy trzeba mieć siłę, a mnie już dawno jej zabrakło. W środku czułam pustkę, która nie bolała, tylko trwała, jak ściana, której nie da się przebić. Wzięłam głęboki oddech i pomyślałam: może to kara za to, że ich za bardzo kochałam. Że zawsze byłam na każde zawołanie. Może gdybym częściej mówiła „nie”, dziś by pamiętali.
Pomyślałam o tym, jak wiele razy odwoływałam własne plany, bo któreś z dzieci potrzebowało rozmowy, pomocy, pożyczki, obiadu na wynos. A teraz... teraz nie potrzebują nawet słowa. Świat się obrócił, tylko ja stoję w tym samym miejscu.
Zbliżyłam się do stołu i spojrzałam na świeczkę. Płomień drżał lekko, jakby się wahał, czy zostać. Nachyliłam się, zdmuchnęłam go powoli, aż zgasł, zostawiając po sobie cienką smugę dymu – Wszystkiego najlepszego, Elu – wyszeptałam.
W pokoju znów zrobiło się ciemno, a ja siedziałam przy stole, czując tylko zapach wosku i chłód na dłoniach. Coś się skończyło, choć trudno było nazwać, co dokładnie. Nie wydarzyło się nic dramatycznego, nie było łez, krzyków, tylko ta cicha pewność, że od teraz nic już nie będzie tak samo.
Noc była ciężka
Usiadłam przy stole z herbatą i pozwoliłam, żeby wspomnienia same do mnie przyszły. Pamiętałam tamte pierwsze dni po porodzie. Szpitalne światło, zapach mydła i ten mały zawinięty kłębek w ramionach. Szeptałam wtedy, że będę najlepszą matką, że nigdy nie pozwolę im czuć się samotnie. Nie wiedziałam, że kiedyś to ja będę tą samotną. .
Dawałam im wszystko, co miałam: czas, siłę, cierpliwość. Nie wiem, kiedy zaczęłam być przezroczysta. Telefon zadzwonił. Serce mi przyspieszyło, ale już po pierwszych sekundach wiedziałam, że to nie ich głosy.
– Elu, to Zosia. Nie przeszkadzam? – odezwała się sąsiadka. – Potrzebuję przepisu na sernik. Ten twój zawsze się udaje.
Uśmiechnęłam się, choć w środku coś ścisnęło mnie w gardle – Jasne, Zosiu, zaraz ci powiem. – Wymieniłam składniki i sposób pieczenia, a ona notowała, dopytując o szczegóły.
– Ojej, Elu, dzisiaj twoje urodziny? Wszystkiego najlepszego! Dzieci już były? – zapytała z takim entuzjazmem, że przez moment nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Nie, jeszcze… pewnie wpadną wieczorem – odparłam i starałam się, by głos brzmiał naturalnie.
Po tej rozmowie długo siedziałam w ciszy
Patrzyłam na swoje odbicie w lustrze, które wisiało naprzeciwko stołu. Kobieta po drugiej stronie miała zmęczone oczy, włosy związane byle jak, usta zaciśnięte w cienką linię. Wychowała dzieci, by były samodzielne, ale nie przewidziała, że samodzielność oznacza także nieobecność. Wzięłam głęboki oddech i próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz ktoś mnie potrzebował. Ostatni raz spojrzałam na telefon, chociaż wiedziałam już, że wieczorem też nie zadzwonią.
Wtedy telefon cicho zabrzęczał. Wiadomość od córki: „Mamo, wszystkiego najlepszego!”. Jedno zdanie, jedno serduszko, bez rozmowy, bez głosu. Przeczytałam kilka razy, zanim odpisałam: „Dziękuję, kochanie”. I odłożyłam telefon. Zamiast czekać dłużej, otworzyłam szafkę, wyjęłam stare pudełko po butach, w którym trzymałam zdjęcia. Usiadłam na podłodze. Każda fotografia pachniała przeszłością – święta, wakacje, uśmiechy, ręce wyciągnięte ku mnie.
Może to ja jestem winna – szepnęłam. – Może ich dusiłam? Może trzeba było pozwolić im odejść wcześniej... Zamknęłam pudełko, jakby to miało zatrzymać wspomnienia w środku. Zdmuchnęłam świeczkę raz jeszcze, tym razem bez łez. Cisza, która nastała, nie bolała już tak jak wczoraj. Była po prostu częścią mnie.
Od tamtego dnia nie obchodziłam już urodzin
Nie dlatego, że bolały, tylko dlatego, że przestały coś znaczyć. Każdego roku piekłam jednak to samo ciasto, odkrawałam mały kawałek i jadłam go przy oknie. Bez świeczki, bez oczekiwania. Tak po prostu – z przyzwyczajenia i może z cichej wdzięczności, że wciąż jestem.
Z czasem nauczyłam się tej samotności. Ma swój rytm i smak – gorzki, ale szczery. Nie trzeba z nikim się dzielić, nie trzeba tłumaczyć, dlaczego człowiek woli ciszę od rozmów. Czasem tylko słucham, jak woda bulgocze w czajniku, jak wiatr stuka w okno, i myślę, że to też jakieś towarzystwo.
Nie mam już do nich pretensji. Może zapomnieli, a może po prostu nie potrafią inaczej. Ja pamiętam. Pamiętam ich małe rączki, pierwsze słowa, śmiech niosący się po mieszkaniu. To mój prezent. I tego nikt mi nie zabierze. Odkładam filiżankę, patrzę na puste krzesła i nie czuję żalu. W tej ciszy jest coś łagodnego, coś, co otula jak koc. Może to właśnie spokój.
Elżbieta, 50 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dżentelmen z sanatorium od razu zawrócił mi w głowie. Jego ciepłe spojrzenie rozgrzało moje serce w jesienne dni”
- „Mieszkaliśmy z teściową, aż wystawiła nam rachunek i wyrzuciła walizki za drzwi. Mój mąż nie umiał się jej postawić”
- „Mąż wydaje kasę lekką ręką, a mi wypomina każdy grosz. Jeszcze ma czelność pytać, gdzie się podziały nasze pieniądze”









