Nie lubiłam jej. To znaczy… może „nie lubiłam” to za dużo powiedziane. Ale trudno lubić kogoś, kto całe życie traktował cię jak powietrze. Albo gorzej – jak mebel, który stoi nie tam, gdzie powinien. Moja teściowa zawsze miała zdanie. Na każdy temat. A już zwłaszcza na mój temat. Że za słona zupa, że dzieci źle ubrane, że pranie powiesiłam nie tak, jak trzeba. „Zawsze wszystko na opak” – tak mawiała.

A mimo to, kiedy potrzebowała pomocy, to ja się nią zajęłam. Nie dla poklasku, nie dla wdzięczności. Mój mąż nie żył, dzieci się rozjechały, a ja… nie potrafiłam inaczej. Przez ponad rok nosiłam jej zakupy, myłam włosy, a czasem nawet ścierałam z podłogi to, czego nie zdołała sama uprzątnąć. Bez słowa skargi. Bez nadziei na coś w zamian.

I pewnie nic bym nie powiedziała – ani słowem się nie zająknęła – gdyby nie testament. Jeden dokument, który pokazał mi czarno na białym, ile znaczyłam.

Chciałam jej pomóc

Gdyby ktoś mnie zapytał, kiedy zaczął się mój „wolontariat”, to chyba wtedy, gdy Helena drugi raz przewróciła się w łazience. Syn sąsiadki ją wtedy znalazł, cały zapłakany wbiegł do mnie na górę. Teściowa leżała na zimnych kafelkach, a ja – choć nie zliczę, ile razy dawała mi odczuć, że jestem złą partią dla jej jedynego synka – po prostu chwyciłam za telefon i wezwałam pomoc. Potem już jakoś poszło.

– Czy pani Helena ma jakąś pomoc? – zapytali w szpitalu przy wypisie.

– Nie – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Mieszka sama.

– Ktoś powinien jej pomagać, chociażby przez kilka najbliższych tygodni.

Ugryzłam się w język. Nie miałam ochoty tłumaczyć, że teściowa nikogo do siebie nie dopuszcza, a mnie nawet nie uważa za swoją rodzinę. Ale mimo to przywiozłam ją do siebie. Rozłożyłam kanapę, kupiłam jedzenie, które lubiła. Codziennie rano przygotowywałam jej owsiankę. A wieczorem pomagałam się przebrać, choć nie było to przyjemne.

– Dziękuję – powiedziała raz. Zaskoczyła mnie. To było w marcu, pamiętam, bo śnieg topniał za oknem.

– Za co? – spytałam ostrożnie.

– Za wszystko. I że nie odwróciłaś się, jak reszta.

Złapało mnie to za gardło.

– Nie ma sprawy, Heleno. Tak trzeba.

Nie powiedziała więcej. Ale ja wtedy naiwnie pomyślałam, że może coś się w niej zmieniło. Nie zmieniło się.

Zależało mi na jej akceptacji

Helena mieszkała u mnie trzy miesiące. Później, kiedy nabrała sił, uparła się, że wraca na swoje.

– Wystarczy tego hotelu z pełnym wyżywieniem – mruknęła, pakując swoje dwa swetry i gruby szal, który nosiła nawet latem.

– Jesteś pewna, że sobie poradzisz? – zapytałam, choć dobrze wiedziałam, że nie powinnam się wtrącać.

– A co, boisz się, że wrócę? – uniosła brew.

Ugryzłam się w język. Jasne. Jak zwykle, nie można było liczyć na chwilę wdzięczności bez szpili. Mimo wszystko jeździłam do niej. Co drugi dzień. Zostawiałam siatki z zakupami, sprzątałam, odbierałam leki z apteki. Z czasem zaczęła prosić: „Zrób zupę ogórkową, ale nie taką wodnistą jak ostatnio”, albo: „Poproś w przychodni o wcześniejszy termin, bo ja tam się nie dopcham”.

A ja robiłam. Nie dlatego, że ją kochałam, bo miłość to nie było słowo, które kiedykolwiek między nami istniało. Robiłam to, bo byłam przyzwoita. Tak po prostu. A może po cichu liczyłam, że w końcu mnie zaakceptuje? Któregoś dnia zastałam u niej sąsiadkę – panią Renię z dołu. Siedziały przy herbatce, Helena chichotała jak pensjonarka.

– Dorotka! – zawołała. – Pani Renia mi ciasto przyniosła! Pyszne! Takie, jak lubię.

– To super – odpowiedziałam. – Ja przyniosłam zupę. Krupnik, jak wczoraj prosiłaś.

– Eee, ja już najedzona – machnęła ręką. – Zostaw w lodówce.

A pani Renia spojrzała na mnie z lekką ironią i uśmiechem:

– Pani to taka dobra synowa, złoto, nie kobieta!

Nie wiem czemu, ale poczułam się wtedy jak służąca.

Zaczęło mnie to irytować

Nie lubiłam tej całej Reni. Może dlatego, że była z tych wiecznie uśmiechniętych plotkar. Miała niezdrową potrzebę wchodzenia ludziom w życie. Helena ją uwielbiała. Czasem miałam wrażenie, że bardziej niż własnego syna. A już na pewno bardziej niż mnie.

– Renia to jest skarb – powtarzała Helena. – Zawsze zapyta, jak się czuję. Przyniesie ciasteczko. Posiedzi chwilkę.

– Mhm – mruknęłam, wkładając czyste naczynia do szafki. – A ja to co, cień?

– Ty masz swoje życie – odpowiedziała. – A Renia ma czas. No i... jest wdzięczna. Nie wypomina.

Zatkało mnie. Oczywiście, że niczego jej nie wypominałam. Ale czy naprawdę bycie „wdzięcznym” oznaczało, że trzeba przy każdej herbatce śpiewać „och, Helenko, cudownie, że mnie tu zaprosiłaś”? Któregoś dnia zastałam Renię w kapciach Heleny. Siedziały razem na kanapie i oglądały jakieś głupawe teleturnieje.

– Dorotka! – Helena podniosła głos. – Renia właśnie mówiła, że jak mnie zabraknie, to nie zostawi mnie samej. Że odwiedzi grób i nawet świeczkę zapali.

– Acha – rzuciłam sucho. – No to się nie musisz martwić.

– A ty, Doroto, to co zrobisz? Znowu cię nie będzie tydzień, bo wnuki przyjechały?

Zaschło mi w gardle.

– Helena, robię co mogę, żeby ci pomóc, ale też mam życie. Ty nawet nie wiesz, jak dużo...

– No to właśnie. Renia nie musi mówić. Ona po prostu jest.

I wtedy pierwszy raz miałam ochotę wyjść, trzasnąć drzwiami i już nigdy więcej nie wrócić.

Miałam mętlik w głowie

Pogrzeb był skromny. Tak, jak Helena chciała. Bez kwiatów – „szkoda pieniędzy”, bez tłumu ludzi – „i tak nikt mnie nie znał”. Było parę sąsiadek, kuzynka z drugiego końca Polski i oczywiście Renia. Stała przy trumnie niczym wdowa. W czarnym płaszczu, z chusteczką przy oku.

Ja załatwiłam wszystko. Od aktu zgonu po odbiór prochów z krematorium. Dzwoniłam, jeździłam, podpisywałam. Nikt nie dziękował. Nawet tego nie oczekiwałam. Ale kiedy po wszystkim Renia podeszła do mnie i powiedziała:

– Helenka mi mówiła, że jak umrze, to chce, żebym dopilnowała jej spraw. Że wie, że ja się tym zajmę z sercem.

Nie odpowiedziałam nic. Wpatrywałam się w te jej oczy jak spod glazury.

A pani to pewnie teraz ulżyło – dodała cicho, niby życzliwie, ale z tym uśmiechem, który znałam aż za dobrze. – Tyle się pani nagoniła. Teraz będzie spokój.

– Skąd pani wie, co ja czuję? – wycedziłam. – Bo jeśli tak pani uważa, to naprawdę nic pani o mnie nie wie.

Odwróciłam się i poszłam. Po pogrzebie wszyscy szybko się rozeszli. Ja wróciłam do domu i zamknęłam się w sypialni. Bolała mnie głowa. Tłukło się we mnie tysiąc myśli. Kilka dni później dostałam telefon od notariusza.

– Czy może się pani zgłosić? Dotyczy to testamentu pani teściowej, Heleny.

– Testament? – spytałam. – Ona coś po sobie zostawiła?

– Tak. Proszę przyjść w czwartek o 11:00.

Nie spodziewałam się niczego. Ale serce mi zabiło mocniej.

Zabolało mnie to

W kancelarii było cicho i pachniało starą skórą. Siedziałyśmy tam we trzy: ja, pani Renia i kobieta, której nie znałam – notariusz przedstawiła ją jako dalszą krewną. Czekałyśmy na odczyt jak uczennice na sprawdzian.

Notariuszka spojrzała na papiery, chrząknęła i zaczęła:

– Pani Helena, zmarła w dniu takim a takim, pozostawiła testament własnoręczny, sporządzony w obecności świadka...

Zerknęła na mnie i kontynuowała spokojnie:

– W testamencie tym zapisuje większość swojego majątku, w tym mieszkanie i środki zgromadzone na koncie, swojej przyjaciółce, pani Renacie, „za oddanie, obecność i serce”.

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w splot słoneczny.

A ja? – wyrwało mi się.

– Jest również wzmianka o pani – notariuszka przewróciła stronę. – „Synowej Dorocie zapisuję porcelanowy serwis po mojej matce. Wiem, że lubi porządek i może jej się przyda”.

Zaczęłam się śmiać. Cicho, krótko, zupełnie bez emocji.

– Czy coś się stało? – zapytała notariuszka.

– Nie, nic. Po prostu... to takie w jej stylu. Całe życie traktowała mnie jak mebel. Więc zostawiła mi talerze. Pasuje.

Pani Renia siedziała obok z miną, jakby właśnie wygrała los na loterii. Spojrzała na mnie z wyższością, ale chyba też z lękiem.

– Niech się pani nie martwi – powiedziała. – Ona naprawdę chciała dobrze.

– Nie martwię się – powiedziałam sucho. – Ja się nią opiekowałam z przyzwoitości, nie dla spadku. Ale nie będę kłamać – zabolało mnie to.

Naprawdę bolało. Bardziej, niż się spodziewałam.

W końcu poczułam ulgę

Wróciłam do domu i pierwsze, co zrobiłam, to rozpakowałam serwis po matce Heleny. Biały, z wyblakłym złotym rantem, niekompletny. Jeden talerz miał pęknięcie, filiżanki różniły się kształtem. Zawsze mówiła, że to jej „rodzinne srebro”. Wzięłam jeden talerz i po prostu… cisnęłam nim w ścianę. Rozprysnął się z hukiem. Poczułam ulgę.

Po kilku dniach zadzwoniła Renia.

– Dorotko, chciałam ci powiedzieć, że… mam nadzieję, że między nami nie ma złych emocji. Helenka tak zdecydowała, ale to nie znaczy, że cię nie ceniła.

– Nie musi mnie cenić zza grobu – odpowiedziałam spokojnie. – Wystarczyło za życia.

– Może kiedyś wpadniesz na kawę? Pogadać. O niej. O życiu.

– Nie. Nie sądzę – odparłam. – Wie pani, ja jestem wdzięczna. Bo ten testament mi wiele uświadomił.

– Tak? – zapytała zaskoczona.

– Tak. Że trzeba robić dobre rzeczy nie dlatego, że ktoś nas za to doceni, tylko dlatego, że sami chcemy być przyzwoici. Ale… teraz też wiem, że nie muszę być już dla wszystkich. Wystarczy, że będę dla siebie.

Rozłączyłam się i usiadłam na sofie. Wokół było cicho. Na stole stał drugi talerz z serwisu. Wzięłam go, położyłam na kolanach i pogładziłam opuszkami palców. Nie wyrzuciłam reszty. Ale też nie ustawiłam w kredensie. Zostawiłam je w piwnicy. Niech leżą. Jak wspomnienie po kimś, kto nigdy nie umiał naprawdę kochać. Ani mnie. Ani nikogo.

Dorota, 53 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: