Nigdy nie należałam do kobiet odważnych. Żadnych tam szalonych decyzji, podróży w nieznane czy spontanicznych pomysłów w środku nocy. Od siedmiu lat moje życie było jak jeden, bardzo długi dzień. Pobudka o szóstej, kawa – zawsze z mlekiem, bez cukru – potem spacer z kijkami, obiad, teleturniej w telewizji, herbata i książka do poduszki. I tak w kółko. Dzień za dniem. Miesiąc za miesiącem. Rok za rokiem. Zdzisiek, mój mąż, zmarł nagle. W sklepie, między regałem z kiszonkami a mrożonkami. Długo nie mogłam sobie poradzić z jego śmiercią.
Choć prawda jest taka, że i za jego życia bywałam samotna. On miał działkę i znajomych z „koła”, ja miałam sprzątanie i radio. Córka mieszka w Norwegii. Wysyła zdjęcia śniegu i fiordów, czasem paczki z serami i kosmetykami. Ale nie pamiętam, kiedy ostatnio mnie przytuliła. Znajome się porozjeżdżały, kilka odeszło na zawsze. Tylko Zosia dzwoni co jakiś czas i mówi: „Danusia, musisz coś zmienić, bo tak się nie da!”. A ja tylko się uśmiecham i udaję, że wszystko gra. Bo przecież nie wypada płakać przez telefon. Któregoś dnia w gabinecie usłyszałam:
– Pani Danuto, trzeba ruszyć stawy, odetchnąć innym powietrzem. Sanatorium, trzy tygodnie.
Zatkało mnie. Sanatorium? Ja? Sama? Przecież ja nigdy nawet do sąsiedniego miasta sama nie pojechałam. Ale coś we mnie pękło. Może to była cisza, która od siedmiu lat wypełniała moje mieszkanie. Może świadomość, że nie mam już komu powiedzieć „dzień dobry” przy śniadaniu. W końcu powiedziałam:
– Dobrze. Spróbuję.
Pierwszego dnia, gdy przekroczyłam próg sanatorium, serce waliło mi jak młotem. W recepcji pachniało eukaliptusem i kisielem. Ludzie rozgadani, jakby się znali od lat. Stałam z walizką, zagubiona jak dziecko. Recepcjonistka mówiła coś o grafiku, zabiegach, numerach pokoi. Nie rozumiałam ani słowa. Gubiłam się w tym jak w labiryncie. I wtedy pojawił się on, prawdziwy dżentelmen.
– Pani pierwszy raz? Pomogę – powiedział spokojnie, z uśmiechem.
Spojrzałam na niego z wdzięcznością. Był elegancki, miał siwe włosy i niezwykle ciepłe spojrzenie. Nie wiem, czy bardziej mnie zawstydziło, czy ucieszyło, że od razu mnie zauważył.
Milczenie czasem mówi więcej niż słowa
Z Henrykiem zaczęliśmy się mijać regularnie. Początkowo tylko na korytarzu, później przy stołówce, a potem już jakbyśmy znali się od zawsze. Nie mówił wiele, ale gdy już się odezwał, to zawsze sensownie. Nie był natrętny, nie zadawał zbyt wielu pytań. W sanatorium wszystko kręci się wokół godzin – zabiegów, posiłków, spacerów. Łatwo więc było trafić na siebie kilkanaście razy dziennie. Z czasem zaczęliśmy siadać razem na obiad. Później na kolację. A wieczorami wychodziliśmy na spacer.
Nie pytał, czemu tu jestem, ile mam dzieci ani jak długo jestem sama. Ja też nie wypytywałam. Ale podczas jednego z tych spacerów, przy ławkach pod sosnami, sam z siebie zaczął opowiadać o poprzednich pobytach. Mówił cicho, spokojnie, jakby dzielił się opowieścią, która niczego nie wymaga. Opowiadał, że pierwszy raz trafił do sanatorium zaraz po przejściu na emeryturę. Że wracał tu co roku, czasem po prostu dla świętego spokoju. Zdarzało się, że poznawał ludzi, z którymi miał kontakt przez jakiś czas. Ale nigdy na dłużej. Unikał wzmianek o rodzinie, jakby to była osobna historia. Nie dopytywałam. Spacerowaliśmy tak każdego wieczoru przez pierwszy tydzień. Widziałam, że inni też go znają. Niektórzy poklepywali go po ramieniu, inni uśmiechali się szeroko. Współlokatorka – pani Jola – miała na jego temat własne zdanie.
– On tak każdej mówi, kochana. Ty się nie łudź – rzuciła, gdy pewnego wieczoru wróciłam z Henrykiem trochę później niż zwykle.
Zamknęłam za sobą drzwi łazienki i próbowałam nie analizować jej słów. Ale oczywiście analizowałam. I nie chodziło nawet o to, co dokładnie powiedziała, tylko o ton. Znam kobiety takie jak Jola – lubią wiedzieć więcej, niż wiedzą naprawdę. Na kolejnym spacerze Henryk zatrzymał się przy niskim płocie w parku.
– W tym parku byłem już kiedyś z kimś, ale teraz jest lepiej – powiedział patrząc gdzieś w dal.
Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie od razu rozbrzmiało echo słów Joli. Więc nie jestem pierwsza. Ani pewnie ostatnia. Niby to oczywiste, a jednak zabolało. Nie zapytałam o tę kobietę z przeszłości. Nie musiałam.
– Czyli nie jestem wyjątkowa – pomyślałam, próbując ukryć smutek. – A ja już prawie czułam się... inaczej.
Patrzył na mnie chwilę, ale nic nie powiedział. Nie musiał. Milczenie czasem mówi więcej niż słowa.
Może jeszcze nie jest za późno
Od tamtego wieczoru zaczęłam się wycofywać. Niby wszystko było jak wcześniej – śniadanie, zabiegi, kolacja – ale starałam się trzymać z boku. Tłumaczyłam się bólem głowy, zmęczeniem, czasem po prostu zamykałam się w pokoju i udawałam, że śpię. Henryk nie naciskał. Mijał mnie w stołówce, kłaniał się, ale nie przysiadał. Czułam jego obecność, jak się zatrzymuje wzrokiem na mojej sylwetce, ale nie podchodził. Sama nie wiedziałam, o co mi chodzi. Przecież niczego nie obiecywaliśmy. To nie było żadne zakochanie, nie padło ani jedno słowo, które wiązałoby nas bardziej niż wspólna herbata. A jednak... Zaczęło mi się robić za cicho. Brakowało jego kroków obok, jego spojrzenia, nawet tych krótkich zdań, które rzucał bez zastanowienia. Zaczęłam się gubić w tym wszystkim.
Wieczorem drugiego dnia, gdy znów siedziałam sama w pokoju i udawałam, że mnie nie ma, ktoś zapukał. Pani Jola wyszła akurat na jakąś potańcówkę, więc podniosłam się niechętnie i otworzyłam. Stał z małym kwiatkiem. Chyba go urwał gdzieś przy ogrodzie. Nie bukiet, nie róża. Jakaś zwykła, żółta gałązka. Trzymał ją niezręcznie, jakby sam nie wiedział, czemu tu stoi.
– Nie chciałem się narzucać – powiedział cicho.
Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Z jednej strony poczułam ciepło, że przyszedł. Z drugiej – bałam się, że nie wiem, co robić z tym gestem. Wzięłam kwiatka do ręki, a on został na progu, nie wchodząc.
– Nie narzucasz się... – odpowiedziałam w końcu. – Ja po prostu czasem się boję, że mi się coś spodoba.
Milczał przez chwilę, po czym skinął głową, jakby rozumiał więcej, niż powiedziałam.
– A może czasem dobrze się czegoś nie bać? – rzucił, jakby mimochodem, jakby mówił to bardziej do siebie niż do mnie.
Chciałam go zatrzymać, zaprosić do środka, ale nie miałam odwagi. Zostałam z tym kwiatkiem w dłoni i myślą, że może... może jeszcze nie jest za późno.
Nagle zrozumiałam, że mogę coś wybrać
Zbliżał się dzień wyjazdu. W pokoju stała otwarta walizka, a ja patrzyłam na nią bez większego zapału. Niby powinnam się cieszyć, że wracam do siebie – do własnej poduszki, ulubionego kubka, znajomego zapachu starej pościeli – ale jakoś nie potrafiłam. Spakowałam kilka rzeczy, po czym usiadłam na łóżku. Ręce leżały bezwładnie na kolanach, a głowę ściskało mi coś ciężkiego, jakby ta walizka była czymś znacznie więcej niż tylko bagażem. Właściwie nie robiłam nic. Siedziałam w ciszy, dopóki Jola nie weszła do pokoju, rzucając coś o jakimś nowym panu na trzecim piętrze. Uśmiechnęłam się uprzejmie i wyszłam na zewnątrz. Potrzebowałam świeżego powietrza.
Henryk już czekał. Stał przy alejce, w cieniu wysokiej sosny. Miał na sobie tę samą, granatową kurtkę co zawsze. Spojrzał na mnie, a potem ruszył powoli w stronę ogrodu. Szłam obok, w milczeniu. Nie pytaliśmy siebie o nic, nie potrzebowaliśmy.
– Nie chce mi się wracać do tego pustego mieszkania – odezwałam się cicho, bardziej do siebie niż do niego.
Zatrzymał się i spojrzał mi prosto w oczy. Przez chwilę nie mówił nic. Potem tylko jedno zdanie, które zbiło mnie z tropu.
– A może nie musisz?
Serce mi zamarło. Nie wiedziałam, czy się roześmiać, czy rozpłakać. Albo jedno i drugie. Stałam tam, z dłonią zaciśniętą na pasku torebki, i nie byłam w stanie odpowiedzieć.
– Po powrocie znów będzie cisza – wyszeptałam, patrząc gdzieś przed siebie.
– A gdybyś została... jeszcze dzień? Albo dwa? – zapytał spokojnie.
Nie umiałam myśleć. Słowa krążyły mi po głowie, jak liście poruszane wiatrem. To był moment, w którym cały świat się na chwilę zatrzymał. Nie ludzie, nie drzewa, nie światło – tylko mój świat. Nagle zrozumiałam, że mogę coś wybrać. Że nie muszę wracać tam, gdzie od lat wracałam wyłącznie z przyzwyczajenia. Ale czy miałam odwagę?
Czy to miejsce jest moje?
Siedziałam przy stole w kuchni Henryka i mieszałam herbatę bez przekonania. Było cicho. Bez rozmów, bez telewizora w tle. Tylko cykanie zegara i odgłos szurania gazety, którą Henryk właśnie czytał. Kuchnia była schludna, ale widać było, że żyje tu samotny mężczyzna. Proste naczynia, jasna cerata na stole, zasłony, które chyba wisiały tu od lat. Zamiast złości czy smutku, czułam – spokój. Ale też pytałam siebie w myślach, czy ja naprawdę tu pasuję?
W zlewie stały dwie szklanki, a ja już drugi raz tego dnia myłam naczynia, bo nie umiałam usiedzieć bezczynnie. Henryk rzucał od czasu do czasu pojedyncze zdania – o pogodzie, o jabłkach na rynku, o nowym serialu. Odpowiadałam krótko. Nasze rozmowy były proste, bez uniesień. Czasem się uśmiechałam. Czasem patrzyłam przez okno, jakby tam miało się wydarzyć coś ważnego. Zosia zadzwoniła po południu. W jej głosie była ciekawość, niecierpliwość, może nawet lekkie rozbawienie.
– I jak ci tam u tego Henryka? – zapytała z tym swoim tonem, który sugerował więcej, niż chciała powiedzieć wprost.
– Cicho. Normalnie. Bezpiecznie – odpowiedziałam, trzymając telefon przy uchu i patrząc na dłoń, która ściskała ściereczkę.
Po chwili Henryk wszedł do kuchni i powiedział coś, jakby od niechcenia:
– Chcesz dzisiaj iść na rynek? Są świeże jabłka. Taki stary sadownik, zna się.
Pokiwałam głową i wróciłam do rozmowy z Zosią.
– Nie boisz się, że to nie potrwa? – zapytała nagle.
Zamilkłam. Co miałam jej powiedzieć? Sama nie wiedziałam. Czy to była tymczasowa ucieczka od samotności? Czy coś więcej? Patrzyłam na Henryka, który włożył kurtkę i poprawiał kołnierz. Wyglądał zwyczajnie. Bez żadnych romantycznych gestów, bez wielkich słów. A mimo to poczułam, że ktoś po raz pierwszy od dawna wziął pod uwagę, że jestem. Że może warto zapytać mnie o jabłka, zaproponować spacer. Że komuś zależy, by usiąść obok mnie przy stole. Ale w głowie wciąż kłębiły się pytania. Czy jestem jeszcze sobą? Czy to miejsce jest moje? Czy to, że czuję się potrzebna, wystarczy?
Chciałam tylko wrócić na kilka dni. Poprać rzeczy, podlać kwiaty, posiedzieć sama. Nie uciec – po prostu pobyć u siebie. Ale Henryk zareagował inaczej, niż się spodziewałam. Nie próbował mnie zatrzymać, nie zadawał pytań. Skinął głową i powiedział, że rozumie. I że może mnie odwieźć na dworzec. W samochodzie milczeliśmy. Dopiero gdy wysiadłam i sięgnęłam po walizkę, powiedział cicho:
– Nie wiedziałem, że to tylko na chwilę.
Zawahałam się.
– Nie wiedziałam, że to w ogóle się wydarzy – odparłam.
Ruszyłam w stronę peronu, ale po chwili usłyszałam za plecami jego głos:
– Zostawiłaś szalik. Chyba będziesz musiała wrócić.
Odwróciłam się. Trzymał w ręku mój stary, szary szalik. Uśmiechnęłam się. Może nie wszystko musi być od razu. Może wystarczy szalik.
Danuta, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na stare lata dopadła mnie strzała Amora. Ludziom nie mieści się w głowie, że w tym wieku wolę randki od szydełkowania”
- „W sanatorium nie mogłem się oprzeć uroczej kuracjuszce. Na dancingu nasze serca wirowały w rytmie walca”
- „Sanatoryjny czaruś szybko zawrócił mi w głowie. Liczyłam na coś więcej, a on pozostawił pustkę w mym sercu i portfelu”








