Mam na imię Kasia, jestem trzydziestolatką, mieszkam w Warszawie i pracuję w jednej z tych wielkich korporacji, w której ludzie udają, że są szczęśliwi. Mnie też to spotkało. Codzienne stanie w korkach, nieustanne maile, targety i wymagający szefowie, którzy pytają, jak się czujesz tylko po to, żeby mieć pretekst, by za chwilę wrzucić ci dodatkowy projekt na wczoraj. Nie miałam absolutnie żadnego życia prywatnego. Czasem wracałam do domu, siadałam na podłodze i płakałam. Od dawna marzyłam o czymś innym. Chciałam mieć ogród i ciszę dookoła, a wtedy wydarzył się prawdziwy cud.
Ta wiadomość zmieniła wszystko
Pewnego dnia dostałam telefon z informacją, że zmarł mój wujek Stefan, brat mojej mamy. Był samotnikiem i odludkiem od kiedy pamiętam, więc nie widywaliśmy się zbyt często. Ale jak się okazało, przepisał mi w testamencie stary dom na wsi, z kawałkiem ziemi. Myślałam, że nie dosłyszałam i byłam zachwycona takim obrotem spraw. Mój zapał jednak gasiła mama: – Nie wszystko złoto, co się świeci – powiedziała, kiedy opowiadałam jej o planie przeprowadzki.
Nie słuchałam jednak j obaw. Czułam, że los się do mnie uśmiechnął i że właśnie zaczynam zupełnie nowy rozdział w moim życiu. Nie miałam pojęcia, że ten dom będzie początkiem końca, a w środku czeka nie tylko cisza i zieleń, ale też coś, co mnie zrujnuje.
Dom wydawał się idealny
Stał na uboczu wsi, wśród wysokich drzew, z nieco zdziczałym ogrodem i skrzypiącą furtką. Pierwszy raz przyjechałam tu z duszą na ramieniu, ale kiedy tylko wysiadłam z auta, poczułam, że wreszcie oddycham. Dom był stary, drewniany, ale zadbany i czuło się w nim jakąś historię. Meble z lat 70., kredens pełen porcelany, mnóstwo książek i zaskakująco działający piec kaflowy.
Byłam zachwycona. Zaczęłam sprzątać, przestawiać i rozpakowywać pudła. Każdy ruch przybliżał mnie do tej wyśnionej wizji – mojego azylu, mojego miejsca na ziemi. W kuchni znalazłam starą skrzynkę z dokumentami, pożółkłymi papierami, jakimiś listami i rachunkami. Pomyślałam, że wujek był chyba zorganizowanym samotnikiem. Przejrzałam kilka kartek, ale szybko się znudziłam i wsunęłam skrzynkę z powrotem pod szafkę.
Wieczorem zadzwoniła Aneta: – No i jak? – jej głos w słuchawce był jak zawsze trzeźwy, może aż za bardzo – Sprawdź tylko wszystko, żebyś się nie wkopała.
– Tu jest cudownie, spokój i cisza. Co może być nie tak? Przecież to spadek. Legalny. Mój – ucięłam.
Aneta westchnęła tylko. Nie wiedziała, że dokładnie w tym momencie, w ciemnym kącie piwnicy, zaczynało powoli przeciekać coś więcej niż tylko rura. Zaczynała pękać rzeczywistość, która miała być moim wybawieniem.
Wtedy wyszło szydło z worka
Z początku myślałam, że to ulotka. Że ktoś wcisnął pod drzwi reklamę nawozów albo lokalnego skupu jabłek. Ale koperta była gruba, urzędowa, z pieczątką sądu, a w środku – wezwanie do zapłaty. Kwota, która sprawiła, że serce mi zamarło: dwieście sześćdziesiąt trzy tysiące złotych i numer sprawy komorniczej.
Usiadłam przy stole w kuchni, wpatrując się w pismo, jakby było w obcym języku. Czytałam je kilka razy, ale nadal nie rozumiałam. Za co? Za kogo? Wszystko podpisane moim nazwiskiem, mój nowy adres, numer księgi wieczystej... ten sam, co domu po wujku. Telefon do adwokata był impulsem. Pamiętałam jednego z polecenia koleżanki. Mówił spokojnym głosem, ale ton miał taki, jakby właśnie spadła mi na głowę cegła.
– Pani Kasiu, dom był zastawiony i z tego, co widzę w księgach, nieruchomość jest obciążona.
– Ale ja o niczym nie wiedziałam! – przerwałam mu, czując, jak narasta we mnie panika.
– Niestety, nieznajomość nie zwalnia z odpowiedzialności. Jeśli nie odrzuciła pani spadku... przejęła pani wszystko. I to wszystko oznacza również zobowiązania zmarłego. Tak działa prawo.
Złapałam się za głowę. Przecież nikt mi nie powiedział, że można coś odrzucić. Myślałam, że spadek to dar. Nagroda. A nie bomba z opóźnionym zapłonem.
– Co ja mam teraz zrobić? – zapytałam cicho.
– Proszę mi przesłać wszystkie dokumenty, przeanalizujemy, czy coś da się jeszcze uratować. Ale... proszę się przygotować na trudne miesiące.
Rozłączyłam się i przez dłuższą chwilę tylko siedziałam, wpatrzona w okno. Po drugiej stronie firanki stały jabłonie, które jeszcze niedawno wydawały mi się magiczne. Teraz wyglądały jak strażnicy więzienia. Byłam w pułapce.
Wizyta, która zmieniła wszystko
Już od rana coś czułam – że ten dzień będzie inny. Że coś nadchodzi. Gdy otworzyłam drzwi, od razu wiedziałam. Garnitur, teczka, zimny wzrok. Nie przedstawił się z imienia. Tylko: „Komornik sądowy przy Sądzie Rejonowym”. Wszedł bez pytania. Jakby ten dom był już nie mój.
– Proszę przygotować dokumenty potwierdzające własność ruchomości. Przystępujemy do czynności spisu majątku – powiedział beznamiętnie, rozglądając się po kuchni, jakby oceniał wartość garnków.
Stałam jak zamurowana: – Przepraszam, ale… czy pan wie, że to nie moje długi? Że ja tylko odziedziczyłam ten dom?
– Spadek oznacza sukcesję prawną. Przeszły na panią prawa i obowiązki spadkodawcy – odparł automatycznie. – ma Pani prawo do odwołania, ale długi trzeba spłacić.
Krzesła, mój regał, laptop, nawet czajnik – wszystko zostało wpisane na listę. Komornik pstryknął kilka zdjęć, jakby fotografował zwierzęta w zoo, a ja byłam jednym z nich – zamknięta, osaczona, bezbronna. Kiedy wreszcie wyszedł, usiadłam na schodach i zsunęłam się na podłogę. Jak mogłam być tak naiwna? Jak mogłam uwierzyć, że coś dostaje się za darmo? W głowie odbijały mi się słowa mamy: „Nie wszystko złoto, co się świeci”. I Anety: „Sprawdź wszystko, żebyś się nie wkopała”.
Pojechałam po pomoc do mamy
Weszłam do jej domu z oczami podkrążonymi jak po trzech nieprzespanych nocach. Bo to też była prawda – nie spałam. Ostatnie dni spędziłam na dzwonieniu, szukaniu ratunku, czytaniu przepisów, których nie rozumiałam. Czułam się jak tonąca, która nikogo nie obchodzi. Ale ona zawsze miała być ostatnią deską ratunku. Więc stanęłam w jej progu, trzymając w dłoniach resztki swojego świata. Otworzyła i od razu spojrzała mi w oczy. Wiedziała. Nic nie musiałam mówić.
– Zabrał wszystko – powiedziałam, siadając przy stole. – Wszedł do mojego domu jak do sklepu i powybierał, co mu się podoba, a ja nawet nie miałam prawa powiedzieć „nie”. Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Wiedziałaś, że Stefan miał problemy finansowe?
Spojrzała w stół i wyszeptała: – Bałam się, że cię to zniechęci. Wydawałaś się taka szczęśliwa. Myślałam, że... że to wreszcie coś dobrego w twoim życiu. Nie chciałam cię zranić...
– Dobrego?! – wyrzuciłam z siebie, śmiejąc się przez łzy. – Mamo, ja sprzedałam meble, komputer, nawet kuchenkę, żeby zapłacić pierwszą ratę długu, zanim dom pójdzie na licytację. Wiesz, jak się czuję? Jakbym próbowała powstrzymać lawinę gołymi rękami!
Milczała, ale w jej oczach zobaczyłam coś, czego nie umiała powiedzieć na głos. Wstyd i lęk. Wyszłam z mieszkania bez słowa i tego dnia po raz pierwszy pomyślałam, że może to ja jestem winna. Może w tym wszystkim nie chodziło o dom, tylko o ucieczkę. I dostałam dokładnie to, przed czym uciekałam.
Sprzedałam dosłownie wszystko
Każdy mebel, każdą rzecz, którą zdążyłam pokochać przez te kilka miesięcy. Dom – ten wymarzony, upragniony – poszedł na licytacji za mniej, niż wynosił dług. A ja zostałam z niczym. Dosłownie. Nawet stary kubek po wujku musiałam zostawić.
Wróciłam do Warszawy i wynajęłam klitkę – 27 metrów, bez balkonu, z widokiem na ścianę. Znowu zaczęłam pracę w korporacji. Nic się nie zmieniło, oprócz mnie. Byłam inna, cichsza, mniej ufna i ogromnie rozczarowana. Wieczorami siedziałam w kuchni i patrzyłam w ekran telefonu, ale nie dzwoniłam do mamy ani koleżanek. Milczenie było moją nową bliską znajomą.
Aneta przyszła któregoś dnia bez zapowiedzi: – Nie jesteś przegrana – powiedziała. – Po prostu źle trafiłaś.
– Dostałam prezent od losu – odpowiedziałam gorzko. – Tyle że zapakowany w kłamstwa.
Nie każdy spadek cieszy
Niektóre są przekleństwem. Ubrane w piękne opakowanie, pachnące złudzeniem nowego początku, ale w środku gnijące od problemów, których nie da się już rozbroić. Zrujnował mnie nie tylko dom. Zrujnowała mnie wiara, że los może dać coś za darmo. Że można uciec od siebie, od życia, od przeszłości – i znaleźć spokój tam, gdzie nigdy go nie było.
Mam żal — do mamy, że milczała, a do wujka, że zostawił mi swoje długi zamiast słów wyjaśnienia. Ale najbardziej mam żal do siebie, bo tak bardzo chciałam wierzyć, że coś mi się należy. Że po tych wszystkich latach walki zasługuję na oddech. A zasłużyłam tylko na długi, wstyd i samotność.
Dziś już nie wierzę w cuda. Ani w domy z ogrodem, które zmieniają życie. Wierzę w umowy czytane drobnym drukiem i w to, że lepiej odrzucić niż przyjąć coś, czego się nie zna. Nie wiem, co dalej. Może będę zbierać się latami, a może nigdy, ale jedno wiem na pewno — lepiej było nie dostawać nic. Przynajmniej nie byłoby co tracić.
Kasia, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kupiłam perfumy arabskie dla ukochanego, a potem odkryłam jego tajemnicę. Nie sądziłam, że umie tak dobrze udawać”
- „Byłam przekonana, że bez męża nie dam sobie rady. Ale dopiero po rozwodzie odzyskałam wiarę we własne siły”
- „Teściowa chciała, żebym kupiła jej nowiutki telewizor. Myślała, że na jesieni życia znalazła sobie bogatą sponsorkę”









